Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   249   —

strony razem ramionami, które rozwierały się szeroko i wstrząsały mnogiemi palcami, jakby usiłowały pochwycić coś w objęcia. Człowiek z podniesioną stopą cofnął się nagle, i plecami przyparł się do drzewa pod którem przed chwilą leżał. Ale wzrok jego tkwił nieustannie w ruszającym się cieniu, ścigając go gdy się oddalał, paląc się na podobieństwo żuzla gdy się przybliżał. Trwało to przez kilka sekund, poczem cisza zapanowała znowu w powietrzu, i cień legł nieruchomy na białej ziemi. Tym razem człowiek który nań patrzał, oderwał się od drzewa do którego był przylgnał, i postąpił szybko, jakby raz chciał zakończyć z trapiącą go zmorą. Postąpił, i obie wielkie stopy swe postawił na wierzchołku cienia. Stał chwilę, potem uczynił jeszcze krok jeden i stanął w miejscu, któreby można nazwać piersią cienia, bo znajdowało się pośrodku dwóch ramion, nieruchomo teraz rozciągniętych. Stanął, i wielki swój kij wbił w ziemię, jakby nim przeszyć chciał nawylot leżącego pod stopami jego nieprzyjaciela. Ale nieprzyjaciel ten drgnął pod jego stopami; sosna zakołysała się w powietrzu, i wraz z nią zakołysał się cień jej na białym śniegu; włóczęga jednym skokiem znalazł się znowu pod drzewem, przyparty doń plecami, z szyją wyciągniętą, piersią szybko oddychającą. Usta jego były otwarte i drżały; z pod brwi strzępiastych, w górę podniesionych, czarne oczy paliły