Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   235   —

cych się ze śmiercią olbrzymów. Był to widok wspaniały, niemniej piękny i wspaniały jak ten, który przedstawiał się tu z rana przy obfitych światłach mroźnego nieba i jasnego słońca. A jednak człowiek idący lasem nie zdawał się wcale spostrzegać tych czarodziejstw nocnej, zimowej natury, które go otaczały. On szedł ciągle i wsłuchiwał się w tajemniczą rozmowę wichrów z drzewami; nie tak przecie, jakby wsłuchiwał się w nią poeta lub marzyciel, ale tak jak człowiek śmiertelnie niespokojny wsłuchuje się w chaotyczny gwar głosów, pomiędzy któremi pragnie rozrożnić głos jeden, posiadający dlań nieskończoną wagę, wagę taką może, jaką posiada śmierć lub życie.
Zdawało się, że cała zimna krew Suszyca, nieodłączna odeń gdy obcował z ludźmi, odstąpiła go w tej chwili; kiedy wychodził na światłe przestrzenie, twarz jego oblana jaskrawem światłem czerwonego księżyca wydawała się bardzo bladą, a na ustach zwartych silnie i ledwie dostrzegalną rysujących linję, niebyło ani śladu cechującego je zazwyczaj uśmiechu. Parę razy ciężkie westchnienie wstrząsnęło jego piersią, blade źrenice zapaliły się, podniosły w górę, i cisnęły ku niebu posępnemi błyskami. Człowiek ten posyłał widocznie w tej chwili pod roziskrzone i w cudne wzory namalowane sklepienie, okropną jakąś skargę, albo palące jak żużel, rozpaczne błaganie.