Strona:Eliza Orzeszkowa - Na dnie sumienia T. 2.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
—   236   —

Nakoniec stanął; zniecierpliwił się snać i zmęczył. Postanowił dalej nie iść, bo wstarty plecami o gruby pień drzewa, powiódł wzrokiem dokoła, pochwycił kościany rożek wiszący mu u szyi, i przytknął go do ust. Świst stłumiony, niemniej jednak ostry i przeraźliwy, uniósł się w powietrzu po nad szum wiatru, i niesiony echami, poleciał w ciemne, przepaściste gęstwiny boru. Suszyc wypuścił z rąk kościany rożek, i skrzyżował ramiona na piersi. Dawał widocznie znać o sobie komuś, teraz już do tego kogoś należało usłyszeć i ukazać się. Przez kilka minut, stojącemu pod drzewami człowiekowi mogło się zdawać, że daremnie, niby ostrym sztyletem przeszył powietrze przeraźliwym świstem swego różka; po chwili jednak z szumem wiatru i szelestu kołysanych gałęzi, poczęły łączyć się inne odgłosy. Byłto chrzęst łamiących się suchych wrzosów i paproci; skrzyp śniegu, przyciskanego stopą ostrożną i nierówne stawiającą kroki, nakoniec skradający się, pełzający raczej niż postępujący chód człowieka. Suszyc wodził dokoła wzrokiem, ale nie widział wielkiego cienia, który za plecami jego powoli wynurzać się zaczął z gęstwiny, wzrastał, rozkładał się na białej powierzchni ziemi, aż urosł do wielkości człowieka, przybrał głowę, ramiona, tułów, i nagle zniknął. Zniknął, bo człowiek idący dotąd chyłkiem wyprostował się, i wparty na wielkim kiju okutym żelazem, stanął o parę kroków.