Przejdź do zawartości

Nędznicy/Część czwarta/Księga trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA TRZECIA.
DOM PRZY ULICY PLUMET.
I.
Dom odosobniony.

Około połowy zeszłego wieku, pewien prezydent Parlamentu paryzkiego, mając kochankę i kryjąc się z tem — bo w owym czasie wielcy panowie chwalili się swojemi kochankami, a mieszczanie je kryli, kazał zbudować domek na przedmieściu Św. Germana w samotnej ulicy Blomet, którą dziś nazywają Plumet, niedaleko miejsca, które wówczas zwano Walką Zwierząt.
Dom ten składał się z pawilonu o jednem piętrze; dwa pokoje na dole, dwa na pierwszem piętrze, na dole kuchnia, na górze buduar, strych pod dachem, a przed wszystkiem ogród z szeroką kratą, wychodzącą na ulicę. Ogród miał blisko morgę rozległości. Tyle tylko mogli zobaczyć przechodnie; ale za pawilonem było wązkie podwórko, a w głębi podwórka nizki domek o dwóch izbach nad piwnicą, zbudowany umyślnie na przypadek, gdyby trzeba było ukryć dziecko i mamkę. Domek ten łączył się ukrytemi i tajemnie otwieranemi drzwiami z długim, wązkim korytarzem, wybrukowanym, bez dachu, o dwóch wysokich murach, ciągnącym się między parkanami ogrodów i pól uprawnych w krętym kierunku, aż do drugich drzwi także ukrytych, odległości pół ćwierci mili francuzkiej od pawilonu, prawie w innej dzielnicy miasta, bo w końcu samotnej ulicy Babilońskiej.
Tędy wchodził pan prezydent, tak, iż ci co go szpiegowali i zauważyli, że pan prezydent codziennie gdzieś tajemniczo wychodzi, nie mogli się domyśleć, że idąc na ulicę Babilońską, udawał się na ulicę Blomet. Dzięki zręcznemu kupnu gruntów, dowcipny prezydent mógł zbudować to przejście tajemnicze u siebie, na własnej ziemi, a następnie bez kontroli. Później sprzedał częściowo na ogrody i pola grunta, dotykające do korytarza, i właściciele tych kawałków ziemi byli pewni, że mają przed sobą mur graniczny, nie przypuszczają nawet istnienia korytarza, wijącego się wężykowato między ich ogrodami i sadami. Tylko ptactwo widziało tę ciekawość. Prawdopodobnie szczygły i sikory zeszłego wieku złośliwie obmawiały pana prezydenta.
Pawilon, zbudowany z kamienia w guście Mansarda, z filtrowaniem i umeblowaniem w sposobie Watteau, grobową robotą wewnątrz, perukarską zewnątrz, osłoniony potrójnym żywym płotem kwiatów, miał coś tajemniczego, zalotnego i uroczystego, jak przystało na kaprys miłosny prezydenta.
Dom i korytarz dziś już znikły, ale istniały jeszcze przed piętnastu laty. W r. 1793 jakiś kotlarz nabył dom by go rozwalić, ale że nie miał czem zapłacić, rząd ogłosił jego upadłość. Tym sposobem dom obalił kotlarza. Później został niezamieszkany i zwolna niszczał jak każde mieszkanie, któremu nie udziela życia obecność człowieka. Zawsze umeblowany staremi meblami, był do nabycia lub najęcia o czem zawiadamiała rzadkiego przechodnia ulicą Plumet karta zżółkła i nieczytelna, przyczepiona do kraty ogrodu po r. 1810.
Pod koniec restauracji przechodzień mógł zauważyć, że karta znikła a nawet okiennice pierwszego piętra były otwarte. W istocie dom był najęty. W oknach wisiały małe firanki, znak że mieszkała kobieta.
W miesiącu październiku roku 1829 zgłosił się człowiek podeszłego wieku, najął dom, rozumie się wraz z tylnem zabudowaniem i korytarzem, wychodzącym na ulicę Babilońską i kazał odnowić zamki dwóch drzwi tego tajnego przejścia. Dom, jakeśmy mówili, był jeszcze umeblowany staremi meblami prezydenta, nowy lokator kazał je wyreperować, dodał czego brakowało, naprawił bruk na podwórzu, posadzki w pokojach, stopnie u schodów, szyby w oknach, i nakoniec z młodą panną i starą służącą zajął mieszkanie bez hałasu, jakby się wsuwał do cudzego, nie zaś wprowadzał do własnego domu. Sąsiedzi nie robili plotek z przyczyny, że sąsiadów nie było.
Tym cichym lokatorem był Jan Valjean, a młodą panną Cozetta. Służącą była dziewczyna nazwiskiem Toussaint, którą Jan Valjean wydobył ze szpitala i nędzy; stara, z prowincji i jąkała, trzy przymioty, za które Jan Valjean wziął ją do siebie. Najął dom pod imieniem pana Fauchelevent, kapitalisty. Ze wszystkiego, cośmy wyżej opowiedzieli, czytelnik niewątpliwie prędzej, niż Thenardier, poznał Jana Valjean.
Dlaczego Jan Vajlean opuścił klasztor Picpusa Małego? Co się stało?
Nic się nie stało.
Jak sobie przypominacie, Jan Valjean był szczęśliwy w klasztorze, tak szczęśliwy, że w końcu sumienie jego zaczęło się niepokoić. Codziennie widywał Cozettę, czuł rodzącą się i rozwijającą w swem sercu miłość ojcowską, pożerał duszą to dziecię, mówił sobie, że do niego należy, że nie mogą mu jej zabrać, że tak będzie zawsze; że zapewne zostanie zakonnicą, codziennie wciągana do tego trybu życia, że tym sposobem klasztor odtąd stanie się dla niego i dla niej całym światem, że tam zestarzeje się, a ona dorośnie; że nakoniec, rozkoszna nadziejo, żaden rozdział między niemi nie nastąpi. Rozmyślając nad tem, w końcu zaczął się niepokoić. Badał siebie; zapytywał czy to szczęście było jego tylko, czy nie składa się z drugiego szczęścia, ze szczęścia dziecięcia, które zabierał dla siebie, on, starzec; nie jestże to kradzieżą? Mówił sobie, że ta dziecina miała prawo poznać życie, nim się go zrzecze, że odejmować jej z góry i nie zasięgnąwszy zdania, wszystkie przyjemności pod pozorem, że się ją chroni od wszelkich ciężkich doświadczeń, korzystać z jej nieświadomości i odłączenia od świata, by dobyć z niej powołanie sztuczne, jest to wynaturzać istotę ludzką i kłamać Bogu. Któż wie, czy później, zostawszy zakonnicą i zastanawiając się nad tym jego postępkiem, Cozetta nie znienawidziłaby go? Ta myśl ostatnia, prawie samolubna i mniej heroiczna od innych, wydała mu się nieznośną. Postanowił opuścić klasztor.
Postanowił. Później ze smutkiem uznał, że należało tak uczynić. Zarzutów nie miał żadnych. Pięć lat pobytu między czterema murami i zniknienie, oczywiście zniszczyły lub rozproszyły wszelką obawę. Postarzał, zmieniło się wszystko. Kto go teraz pozna? A przytem w najgorszym razie, niebezpieczeństwo groziło jemu tylko i nie miał prawa skazywać Cozettę na klauzurę dla tej jednej przyczyny, że sam był skazany na galery. Zresztą czem jest niebezpieczeństwo w porównaniu z obowiązkiem? Nakoniec nic mu nie przeszkadzało być ostrożnym i mieć się na baczności.
Co do wychowania Cozetty — było prawie ukończone.
Raz powziąwszy postanowienie, czekał tylko sposobności. Wkrótce się też nastręczyła. Stary Fauchelevent umarł.
Jan Valjean prosił o posłuchanie u wielebnej przełożonej i oznajmił jej, że otrzymawszy po śmierci brata mały spadek, który pozwalał mu teraz żyć bez pracy, opuszcza służbę klasztorną i zabiera z sobą córkę, że jednak byłoby niesprawiedliwem, aby Cozetta odebrała wychowanie bezpłatne, nie zostając zakonnicą, prosił więc pokornie wielebnej przełożonej, by raczyła przyjąć dla zgromadzenia pięć tysięcy franków, jako wynagrodzenie kosztów pięcioletniego utrzymania dziecka.
W taki sposób Jan Valjean opuścił klasztor Nieustającej Adoracji.
Opuszczając klasztor, sam wziął na ręce, nie chcąc powierzyć posługaczowi, mały kuferek, od którego zawsze miał klucz przy sobie. Kuferek intrygował Cozettę z powodu, że wydawał woń balsamiczną.
Powiedzmy jeszcze, że odtąd z kuferkiem tym nigdy się nie rozstawał. Bywała to pierwsza, a niekiedy jedyna rzecz, którą, przeprowadzając się zabierał. Cozetta śmiała się z tego i, nazywając kuferek nieodłącznym, mawiała: — Zazdroszczę mu.
Zresztą Jan Valjean z pewną trwogą ukazał się na wolnem powietrzu.
Wynalazł dom przy ulicy Plumet i w nim się zagrzebał. Odtąd nazywał się Ultim Fauchelevent.
Współcześnie najął dwa inne mieszkania w Paryżu, by mniej zwracać na siebie uwagę, niż gdyby ciągle w jednej dzielnicy przebywał, by w potrzebie oddalić się w razie najlżejszego niepokoju i nie być z nienacka zaskoczonym, jak owej nocy, gdy cudownie wymknął się Javertowi. Dwa te mieszkania były nędznej powierzchowności w dzielnicach bardzo oddalonych od siebie: jedno przy ulicy Zachodniej, drugie przy ulicy Człowieka Zbrojnego.
Czasami udawał się to na ulicę Człowieka Zbrojnego, to na ulicę Zachodnią i przepędzał tam miesiąc lub półtora z Cozettą, nigdy nie biorąc starej Toussaint. Używał do usługi stróży i podawał się za kapitalistę z okolic Paryża, mającego interesa w stolicy. Człowiek ten, tak cnotliwy, miał trzy mieszkania w Paryżu, by ujść baczności policji.






II.
Jan Valjean gwardzistą narodowym.

Zresztą, właściwie mówiąc, mieszkał przy ulicy Plumet i urządził życie w ten sposób:
Cozetta ze służącą zajmowała pawilon; miała obszerną sypialnię z malowanemi ścianami, buduar z wyzłoconemi listwami i salon prezydenta z kobiercami i obszernemi krzesłami; miała nadto ogród. Jan Valjean kazał postawić w pokoju Cozetty łóżko z oponą trójkolorowego adamaszku i usłać podłogę pięknym choć starym dywanem, który kupił na ulicy Figuier Saint Paul u matki Gaucher; chcąc zaś wypogodzić nieco tę surowość świetnej starzyzny, postawił tu i owdzie wesołe i zgrabne mebelki panieńskie, półeczki, bibliotekę ze złoconemi książkami, tekę z papierem, album do pisania, stolik do roboty nasadzany perłową macicą, szkatułkę emaljowaną i gotowalnię z porcelany japońskiej. Długie firanki adamaszkowe o czerwonem tle w trójkolorowe pasy, podobne jak u łóżka, wisiały u okien pierwszego piętra. W pokojach na dole firanki haftowane. Przez całą zimę dom Cozetty ogrzewany był na dole i na górze.
Jan Valjean mieszkał w klitce, podobnej do komórki stróża, w głębi podwórza, gdzie było łóżko na pasach z materacem, stół z drzewa białego, dwa krzesła plecione, fajansowy garczek z wodą, kilka starych książek na półce i drogi kuferek w kącie; nigdy nie palił ognia.
Obiad jadał z Cozettą, a dla niego zawsze był czarny chleb na stole. Powiedział starej Toussaint, przyjmując ją do służby:
— Panna jest panią domu.
— A pa-an, proszę je-jego mości — zapytała zdumiona Toussaint.
— Ja jestem czemś więcej, niż panem domu — jestem ojcem.
Cozetta nawykła do gospodarności w klasztorze, urządziła skromnie wydatki. Codziennie Jan Valjean brał pod rękę Cozettę i prowadził ją na przechadzkę. Prowadził ją do Luksemburgu, w aleje najmniej uczęszczane, a co niedzielę na mszę do kościoła Św. Jakoba do Haut-Pas, bo był bardzo oddalony.
Dzielnica, do której należał kościół, była bardzo biedna, dawał więc szczodre jałmużny biedakom, będącym w kościele, i za to Thenardier adresował do niego list: Do pana Dobroczyńcy kościoła Św. Jakóba du Haup Pas. Chętnie prowadził Cozettę do ubogich i chorych. Żaden obcy nie wchodził do domu przy ulicy Plumet. Toussaint robiła na mieście sprawunki, a Jan Valjean sam chodził po wodę do studni, będącej dość blisko na bulwarze. Drwa i wino chowano do pewnego rodzaju piwnicy, wyłożonej kamykami i muszlami tuż przy drzwiach ulicy Babilońskiej; dawniej służyła ona za grotę panu prezydentowi, bo w czasach Szalów i Czubków nie mogło być miłości bez groty.
Przy mniejszej bramie od ulicy Babilońskiej była skrzynka w rodzaju skarbonki, przeznaczona do listów i dzienników, że jednak trzej mieszkańcy pawilonu od ulicy Plumet nie odbierali ani dzienników ani listów, skrzynka niegdyś przyjmująca miłosne liściki i poufne zwierzenia umizgalskiego palestranta, teraz służyła tylko do awizacji poborcy podatków i wezwań na wartę od dowódzcy gwardji narodowej. Bo pan Fauchevelent, kapitalista, należał do gwardji narodowej, nie mogąc wymknąć się z gęstych sieci spisu ludności w roku 1831. Władze municypalne owych czasów zasięgnęły wiadomości aż w niedostępnym i świętym klasztorze Picpusa Małego; z którego Jan Valjean wyszedł w oczach władzy wielce szanownym, a następnie godnym chodzić na wartę.
Trzy lub cztery razy do roku Jan Valjean ubierał się w mundur i odbywał wartę, zresztą bardzo chętnie; było to dla niego doskonałe przebranie, dzięki któremu miał styczność z ludźmi, nie będąc od nich poznanym.
Jan Valjean doszedł lat sześćdziesięciu, wieku prawnie wyłączającego od służby, ale wyglądał ledwie na pięćdziesiąt, a przytem nie chciał unikać rozkazów feldfebla i wchodzić w zatargi z hrabią Lobau; nie miał papierów legitymacyjnych, ukrywał nazwisko i tożsamość osoby, ukrywał swój wiek, ukrywał wszystko, i jakeśmy mówili, z dobrej woli był gwardzistą narodowym. Być podobnym do pierwszego lepszego, co płaci podatki — oto cała jego ambicja. Ideałem tego człowieka było: okazywać się mieszczaninem, a być aniołem.
Zanotujmy wszakże jeden szczegół: gdy Jan Valjean wychodził z Cozettą, zwykle ubierał się jak dymisjonowany oficer. Gdy wychodził sam, pospolicie wieczorem, zawsze miał na sobie bluzę i spodnie robotnika, a na głowie czapkę nasuniętą na oczy. Byłaż to ostrożność czy pokora? Zapewne jedno i drugie. Cozetta nawykła do tej zagadkowości losu, zaledwie zwracała uwagę na osobliwsze przebrania ojca. Stara Toussaint czciła Jana Valjean i chwaliła wszystko, co czynił. Rzeźnik, u którego brała mięso, widział Jana Valjean i rzekł do niej: — To jakiś dziwak. Odpowiedziała: — To święty.
Jan Valjean, Cozetta i Toussaint wchodzili i wychodzili zawsze tylko drzwiami od ulicy Babilońskiej. Kto ich nie spostrzegł przez kraty ogrodu, aniby się domyślił, że mieszkają przy ulicy Plumet. Krata zawsze była zamknięta. Jan Valjean nie kazał uprawiać ogrodu, by nie zwracać na niego uwagi.
Może się i mylił.






III.
Follis ac frondibus.

Ogród ten zostawiony sobie przeszło od pół wieku stał się nadzwyczajnym i dziwnie powabnym. Przed laty czterdziestu przechodnie zatrzymywali się na tej ulicy, patrząc na ogród i ani się domyślając tajemnic, jakie ich oczom ukrywały świeże i zielone gęstwiny. Nie jeden ówczesny marzyciel oczyma i myślą chciał przeniknąć za te kraty zamknięte i zaryglowane zawsze, przyparte do dwóch słupów zieleniejących, mchem obrosłych i dziwacznie ozdobionych frontonem z nieodgadnionemi arabeskami.
W kącie widziałeś ławkę kamienną, kilka posągów opleśniałych, kilka sztachet altanki, gnijących przy murze, zresztą ani alei, ani trawników — wszędy gęste zarośla. Usunęła się sztuka ogrodnicza, wróciła przyroda. Dzikiego zielska, kwiatów polnych moc niezmierna. Szczególniej lewkonie rozpierały się wspaniale. Nic w tym ogrodzie nie stało na zawadzie świętej potrzebie życia; rozrastająca się roślinność była jak u siebie w domu. Drzewa pochyliły się ku cierniom, ciernie podniosły się ku drzewom, roślina sunęła się w górę, gałęź się ugięła, co czołga się po ziemi, złączyło się z tem, co rozwija się w obłokach, co kołysze się na wietrze, skłoniło głowę ku temu, co pełza po murawie; pnie, gałęzie, liście, kępy, włókna, wiązy, wici, ciernie i głogi mieszały się i przenikały wzajem ożenione: roślinność w serdecznym i głębokim uścisku święciła i spełniała tu pod zadowolonem okiem Stwórcy, w ogrodzie trzysta stóp kwadratowych mającym świętą tajemnicę braterstwa, symbol braterstwa ludzkości. Ogród ten nie był już ogrodem, lecz olbrzymim krzakiem, czemś nieprzeniknionem jak bór, zaludnionem jak miasto, drżącem jak gniazdo, ponurem jak kościół katedralny, wonnem jak bukiet kwiatów, samotnem jak grób, żyjącem jak tłumy.
Na wiosnę ten krzak olbrzymi, swobodny, za kratą, pomiędzy czterema murami, poczuwał w sobie siłę twórczą wśród głuchej pracy powszechnego płodzenia, drżał przy wschodzącem słońcu prawie jak zwierzę, co wciąga w piersi tchnienia miłości kosmicznej i czuje wzbierające i burzące się w żyłach soki kwietniowe; i wstrząsając na wietrze olbrzymie warkocze zielone, rzucał na ziemię wilgotną, na połamane posągi, na walący się ganek pawilonu i aż na bruk samotnej ulicy — gwiaździste kwiaty, perlistą rosę, obfitość, piękność, życie, radość i wonie. Tu w południe chroniły się tysiące białych motyli i cudny dawały widok te wirujące chmury białych płatków — niby żywy śnieg lata. Tu w wesołych cieniach zieloności tłum głosów niewinnych słodko przemawiał do duszy, i czego zapomniały doszczebiotać ptaszyny, to dopełniało szemranie rozkoszne. Marzenie, niby para, dobywało się z ogrodu i ogarniało cię wieczorem; pokrywał go całun zmroku, smutek niebieski i spokojny; ze wszystkich stron powoje roztaczały odurzający zapach, niby wytworną i miłą truciznę; słyszałeś ostatnie wołania pełzaczy i pliszek, usypiających pod liśćmi gałęzi, czułeś świętą poufność ptaka i drzewa; we dnie skrzydła rozweselają liście, w nocy liście osłaniają skrzydła.
Zimą krzaki były czarne, wilgotne, nastrzępione, drżące od zimna i dozwalały dom zobaczyć. Zamiast kwiatów na gałęziach i rosy na kwiatach, widziano długie, srebrzyste wstęgi ślimaków na zimnym i szerokim kobiercu liści wyżółkłych; ale pod każdą postacią, w każdej porze roku, na wiosnę, zimą, latem i jesienią, ten mały ogród oddychał melancholją, rozmyślaniem, samotnością, swobodą, nieobecnością człowieka i obecnością Boga, a stare kraty zardzewiałe zdawały się mówić: ten ogród jest mój.
Daremnie bruk paryzki otaczał go dokoła i pyszne pałace klassyczne ulicy Varennes o dwa kroki, i kopuła Inwalidów tuż zaraz, i Izba deputowanych niedaleko; daremnie powozy ulicy Burgundzkiej i Św. Dominika toczyły się wspaniale w sąsiedztwie i omnibusy żółte, brunatne, białe i czerwone daremnie krążyły po niedalekich drogach rozstajnych — pustą była ulica Plumet; śmierć dawnych właścicieli, rewolucja miniona, ruina starych rodzin, nieobecność, zapomnienie, czterdzieści lat opuszczenia i próżni — dostateczne były, by wrócić na to miejsce uprzywilejowane paprocie, dziewanny, szaleje, krwawniki, wielkie rośliny rurkowate z szerokiemi jasno zielonemi liśćmi, jaszczurki, chrząszcze, owady niespokojne i bystrolotne; by dobyć z głębi ziemi i ukazać między czterema murami jakąś wielkość dziką i niedostępną; by przyroda, psująca nędzne szyki człowieka i zawsze rozlewająca się cała tam, gdzie się rozwija, zarówno w mrówce jak w orle, mogła ukazać w lichym ogródku paryzkim tyle dzikości i majestatu, jak w dziewiczych lasach Nowego Świata.
W istocie nic nie jest małe, wie o tem każdy, co wnika w głębie przyrody. Chociaż nie dano jest filozofji zadowolić się zupełnie w czemkolwiek, czy w określeniu przyczyny, czy w ograniczeniu skutku, badacz wpada w zachwycenie bezdenne na widok tego rozkładu sił, łączącego się w jedności. Wszystko pracuje dla wszystkiego.
Algebra daje się zastosować do obłoków, promienie gwiazdy pożyteczne są dla róży, żaden myśliciel nie ośmieli się powiedzieć, że zapach darniny nie jest pożyteczny gwiazdom. Kto może obrachować ile drogi atom przebiega? azaliż wiemy czy na tworzenia światów nie wpływa spadek kilku ziarnek piasku? kto zna wzajemny przypływ i odpływ nieskończenie wielkiego i nieskończenie małego, rozgłos przyczyn w przepaściach bytu i lodozwały stworzenia? Drobniuchny kleszcz ma swoje znaczenie; co małe jest wielkiem, co wielkie jest małem, wszystko jest równie potrzebne: przestraszające widzenie dla ducha. Cudowne są stosunki między istotami i rzeczami; w tej niewyczerpanej całości od słońca do mszycy nie masz żadnej pomyłki; jedni potrzebują drugich. Światło nie unosi, w błękity woni ziemskich, nie wiedząc co z niemi czyni; noc rozdaje dusze gwiazd kwiatom uśpionym. Wszystkie latające ptaki mają u nóżek nić nieskończoności. Kiełkowanie mieści w sobie i powstawanie meteoru i uderzenie dziobu jaskółki — rozbijającej jaje; współcześnie wydaje robaka ziemi i tworzy Sokratesa. Gdzie teleskop się kończy, zaczyna się mikroskop. Który z nich dalej sięga? Wybierajcie. Pleśń jest plejadą kwiatów; obłoczki są mrowiskiem gwiazd. Taż sama mieszanina, tylko bardziej zdumiewająca, między tworami ducha i materji. Żywioły i zasady mieszają się, łączą jedne z drugiem i i mnożą wzajem, tak, iż świat materjalny i świat moralny w końcu wydają jedną światłość. Zjawisko nieustannie zwija się w sobie. W rozległych wymianach kosmicznych życie powszechne przychodzi i odchodzi w ilościach nieznanych, tocząc się w niewidzialnej tajemnicy wyziewów, ożywając wszystko, nie tracąc ani jednego marzenia sennego, tu siejąc żyjątka, tam zarodki gwiazd, kołysząc się i wężykując, ze świata tworząc siłę i z myśli żywioł, rozrzucone — i niepodzielne, rozkładające wszystko, wyjąwszy jeometrycznego punktu — jaźni; sprowadzające wszystko do duszy — atomu, wszystko rozwijające w Bogu; plątające od najwyższej aż do najniższej wszystkie czynności mechanizmu, co sprawiają zawroty, wiążące lot owada z ruchem ziemi, poddające — któż wie? może tożsamością prawa obrót komety na widnokręgu wirowi atomów w kropelce wody. Machina utworzona z ducha. Olbrzymie wiązanie kół, których pierwszą dźwignią jest komar, a ostatniem ogniwem zodjak.






IV.
Zmiana kraty.

Zdawało się, że ten ogród, utworzony niegdyś dla ukrywania tajemnic rozpusty, przemienił się w miejsce stosowne do osłaniania tajemnic czystych. Nie było już w nim ani altanek, ani murawy, ani skrytek, ani grot sztucznych, tylko wspaniała i dzika ciemność ze wszech stron zapadała jak zasłona. Paphos znowu stało się Edenem. Coś, jakby żałującego za grzechy, oczyściło to ukrycie. Kwiaciarka ta teraz duszy ofiarowała swe kwiaty. Zalotny ogród, niegdyś podejrzanej cnoty, wrócił do czystości i wstydu. Prezydent z ogrodnikiem, poczciwiec, któremu się zdało, że jest dalszym ciągiem Lamoignona, i drugi poczciwiec, który myślał, że jest dalszym ciągiem Lenôtra, wysznurowali go, pocięli, przystawili, wymuskali i ułożyli do miłostek; przyroda, odebrawszy go, zapełniła cieniem i urządziła dla miłości.
W samotności tej było także serce zupełnie gotowe, czekające tylko ukazania się miłości, była tu świątynia, złożona z zieloności, trawy, ruchu, szczebiotu ptasząt, rozkosznych cieniów i gałązek drżących, była dusza pełna słodyczy, wiary, nadziei, pragnień i złudzenia.
Cozetta wyszła z klasztoru prawie dzieckiem, zaczęła ledwie rok piętnasty i była, jakeśmy powiedzieli „w wieku niewdzięcznym“, z wyjątkiem oczów, zdawała się raczej brzydką niż ładną; wprawdzie rysy twarzy miała kształtne, ale była niezgrabna, chuda, bojaźliwa i zbyt śmiała razem, słowem duży dzieciak.
Edukacja jej była skończona; to jest nauczono ją religji, a szczególniej pobożności, potem „historji“ to jest tego, co tak nazywają w klasztorze; jeografji, gramatyki i imiesłowów, królów francuskich, trochę muzyki, rysować nosy i t. p.; ale zresztą nic nie wiedziała, co zarazem jest urocze i niebezpieczne. Duszę młodej dziewicy nie trzeba zostawiać w ciemności; później błyskają w niej zjawiska zbyt nagłe i żywe, jak w ciemnym pokoju. Powinna być łagodnie i ostrożnie oświeconą, raczej odblaskiem rzeczywistości, niż ich światłem bezpośredniem i rażącem. Użyteczne, miłe i surowe pół światło rozprasza dziecinne obawy i chroni od upadków. Tylko instynkt macierzyński, przedziwne natchnienie, łączące wspomnienia dziewicy z doświadczeniem kobiety, wie jak i z czego utworzyć to pół światło. Tego instynktu nic nie zastąpi. Do ukształcenia duszy dziewicy jedna matka jest przydatniejszą, niż wszystkie zakonnice na świecie.
Cozetta nie miała matki. Miała za to bardzo wiele matek.
Co do Jana Valjean, miał wprawdzie wszystkie najtkliwsze uczucia i pełen był pieczołowitości, ale zresztą był tylko starcem wcale nieznającym serca dziewicy.
Otóż w tem wielkiem dziele wychowania, w ważnej sprawie przygotowania kobiety do życia — ileż potrzeba nauki, by walczyć z tą wielką nieświadomością, którą zowią niewinnością!
Nic tak nie przygotowuje dziewicy do namiętnej miłości, jak klasztor. Klasztor zwraca myśl ku nieznanemu. Serce zamknięte nurtuje w sobie nie mogąc się dostać na zewnątrz i zagłębia się, nie mogąc rozwinąć. Ztąd widzenia, przypuszczenia, domysły, próbki romansów, pożądanie przygód, rojenia fantastyczne, stawianie całych gmachów w wewnętrznej ciemności duszy: posępne i tajemnicze mieszkania, gdzie namiętności natychmiast znajdują przyjęcie, skoro wyjście za kratę klasztorną dozwoli im przystępu. Klasztor jest poskromieniem, które trwać musi całe życie, jeśli ma zwyciężyć serce ludzkie.
Po opuszczeniu klasztoru nie mogło być dla Cozetty miejsce spokojniejsze i niebezpieczniejsze razem nad dom przy ulicy Plumet. Był to dalszy ciąg samotności z początkiem wolności; ogród zamknięty, ale przyroda szorstka, bogata, rozkoszna i wonna; te same marzenia jak w klasztorze, ale można widzieć młodzieńców; krata, lecz od ulicy.
Ale, jakeśmy powiedzieli jeszcze była dzieckiem, gdy tu zamieszkała. Jan Valjean dał jej ten ogród nieuprawny. — Rób tu, co ci się tylko spodoba — rzekł do niej. Bawiło to Cozettę; poruszała wszystkie krzaczki i wszystkie kamienie, szukając robaków, bawiła się, czekając, aż marzyć zacznie; kochała ogród za robaki, które znajdowała pod kamieniami, czekając, aż pokocha go za gwiazdy, które przez gałęzie zobaczy nad głową.
A przytem kochała ojca, to jest Jana Valjean, z całej duszy, z naiwną namiętnością dziecka, co widziało w poczciwcu upragnionego i miłego towarzysza. Zapewne sobie przypominacie, że pan Madeleine dużo czytał; Jan Valjean czynił toż samo, ztąd nabrał łatwości w rozmowie, miał tajemne bogactwo i wymowę pokornego a prawdziwego rozumu, który się sam ukształcił. Pozostało mu tyle tylko szorstkości, by nią przyprawić dobroć; miał umysł surowy, a serce łagodne. W Luksemburgu, w rozmowach sam na sam, długo tłómaczył jej rzecz każdą, czerpiąc wiadomości z tego, co czytał, a także z tego, co przecierpiał. Cozetta słuchała, a oczy jej błądziły samopas.
Prosty ten człowiek wystarczał dla myśli Cozetty, podobnie jak ten ogród dziki wystarczał jej oczom. Gdy się nabiegała za motylami, przychodziła doń zadyszana i mówiła: — Ach! jakżem biegała! On całował ją, w czoło.
Cozetta ubóstwiała poczciwca i nie odstępowała go prawie. Gdzie był Jan Valjean, tam było jej szczęście. Jan Valjean nie mieszkał w pawilonie i nie bywał w ogrodzie, więc wolała bawić się na podwórku brukowanem, niż w ogrodzie pełnym kwiatów, wolała przesiadywać w izdebce z plecionemi krzesłami, niż w wielkim salonie, wysłanym kobiercami, gdzie stały fotele, obite adamaszkiem. Jan Valjean, uśmiechając się, uszczęśliwiony tem natręctwem, mówił do niej niekiedy: — Idźno do siebie! zostaw mię choć chwilę samego!
Cozetta pozwalała sobie względem niego napomnień i czułych wyrzutów, tak wdzięcznych, gdy je córka czyni ojcu.
— Ojcze, zimno mi u ciebie, czemu nie każesz stawić pieca i położyć kobierca?
— Kochane dziecię, tylu jest ludzi lepszych odemnie, a nie mają nawet dachu nad głową.
— Więc pocóż u mnie jest ciepło i wszystko czego trzeba?
— Bo jesteś kobietą i dzieckiem.
— Ba! to mężczyźni powinni znosić zimno i niewygody?
— Niektórzy.
— Dobrze, będę tu przychodziła tak często, że ojciec musi napalić w piecu.
Mówiła jeszcze:
— Ojcze, dlaczego jesz taki brzydki chleb czarny?
— Tak trzeba, moja córko.
— No, kiedy ojciec je, to i ja będę jadła.
Wtedy, żeby Cozetta nie jadła czarnego chleba, Jan Valjean jadł biały.
Cozetta mało sobie przypominała wiek dziecinny. Rano i wieczór modliła się za duszę matki, której nie znała. Thenardierowie utkwili w jej pamięci, jak dwie ohydne postacie senne. Przypominała sobie, że jednej nocy chodziła po wodę do lasu. Sądziła, że musiało to być daleko od Paryża. Wyobrażała sobie, że poczęła życie w przepaści, z której Jan Valjean ją wydobył. Lata dziecinne przedstawiały jej się w postaci miejsca, gdzie dokoła niej snuły się same stonogi, pająki i węże. Usypiając z wieczora, nie wiedziała z pewnością czy jest córką Jana Valjean i czy on jest jej ojcem, wyobrażała sobie, że dusza jej matki przeszła w tego poczciwca i zamieszkała przy niej.
Siedząc często, twarzą dotykała jego białych włosów i w milczeniu łzy roniła na nie, mówiąc do siebie: — Może to moja matka ten człowiek!
Cozetta, jakkolwiek się to dziwnem zdać może, wychowana w klasztorze w głębokiej niewiadomości o macierzyństwie, zresztą zupełnie niezrozumiałem dla dziewictwa, wyobrażała sobie w końcu, że może nigdy nie miała matki. Nie znała nawet jej nazwiska. Ile razy zapytała o nie Jana Valjean, Jan Valjean milczał. Jeśli powtórzyła zapytanie, odpowiadał uśmiechem. Raz nalegała; uśmiech zakończył się łzą.
To milczenie Jana Valjean pokryło nocą Fantinę.
Byłaż to roztropność? czy szacunek? byłaż to obawa powierzenia tego nazwiska przygodom innej pamięci prócz swojej?
Dopóki Cozetta była małem dzieckiem, Jan Valjean chętnie mówił jej o matce, gdy została dziewicą, zdało mu się to niepodobieństwem. Nie śmiał. Czy ze względu Cozetty? czy też ze względu Fantiny? Czuł jakąś religijną grozę na myśl, że ma wprowadzić ten cień do myśli Cozetty i przyłączyć zmarłą do jej losów. Im cień ten był szacowniejszym dla niego, tem straszniejszym się mu wydawał. Myślał o Fantinie i czuł się zgnębionym milczeniem. Zdawało mu się, że widzi w ciemnościach coś niby palec do ust przyłożony. Czy cały wstyd Fantiny, który gwałtownie z niej wyszedł gdy żyła, teraz po śmierci wrócił czuwać obrażony nad spokojem tej zmarłej i nieodstępnie strzedz jej grobu? Czy Jan Valjean, nie domyślając się, ulegał naciskowi tego wstydu? My, którzy w śmierć wierzym, nie należymy do tych, co odrzucają to tajemnicze tłumaczenie. Ztąd pochodziła niemożność wymówienia nawet przed Cozettą tego imienia: Fantina.
Jednego dnia rzekła doń Cozetta:
— Ojcze, widziałam dzisiejszej nocy we śnie matkę. Miała wielkie skrzydła. Widać moja matka za życia doszła stanu świątobliwości.
— Męczeństwem — odpowiedział Jan Valjean.
Z resztą Jan Valjean był szczęśliwy.
Wychodząc z nim, Cozetta opierała się na jego ramieniu dumna, szczęśliwa, z sercem przepełnionem radością. Jan Valjean wobec tych oznak czułości tak wyłącznej i zadowolonej z niego samego, rozpływał się z rozkoszy. Biedny człowiek drżał zalany radością anielską; z uniesieniem upewniał siebie, że tak będzie całe życie; mówił sobie, że doprawdy za mało cierpiał, by zasłużyć na szczęście tak promienne i z głębi duszy dziękował Bogu, że pozwolił, by jego, nędzarza, tak kochała ta istota niewinna.






V.
Róża spostrzega, że jest machiną wojenną.

Jednego dnia Cozetta przypadkiem spojrzała w lustro i rzekła do siebie: — Patrzajcie! Zdawało jej się, że była ładną. Nabawiło ją to dziwnego niepokoju. Dotychczas wcale nie myślała o swej twarzy. Widziała się w lustrze, ale nie przypatrywała się sobie. A przytem często jej mówiono, że jest brzydką; tylko Jan Valjean mówił po cichu: — Nie prawda! nie prawda! Jakkolwiekbądź, Cozecie zawsze się zdawało, że jest brzydką i w tem przekonaniu urosła z poddaniem łatwo przychodzącem w wieku dziecinnym. Nagle zwierciadło powiedziało jej, jak Jan Valjean: — Nie prawda! Nie spała noc całą. Gdybym była ładną! — pomyślała — a to zabawne, żebym była ładną! Przypomniała sobie towarzyszki, których piękność sprawiała pewne wrażenie w klasztorze i mówiła do siebie: — Jakto! byłażbym, jak ta panna?
Nazajutrz przejrzała się w lustrze, już nie przypadkiem i zwątpiła: — Gdzie miałam rozum? — rzekła — nie, jestem brzydka. Po prostu źle spała, miała oczy zamglone i była bladą. Nie bardzo była uradowana wczoraj, wierząc w swą piękność, ale dziś stała się smutną przestawszy w nią wierzyć. Przestała patrzeć w lustro i przez dwa tygodnie czesała się obrócona tyłem do zwierciadła.
Wieczorami po obiedzie zwykle szyła lub haftowała w salonie, a Jan Valjean, siedząc obok, czytał. Jednego razu podniosła oczy od roboty i zdumiała się, że ojciec niespokojnie na nią patrzył.
Inną razą, przechodząc ulicą, zdawało się jej, że ktoś powiedział za nią: ładna kobieta, ale brzydko się ubiera. Ba! — pomyślała — to nie ja. Ja jestem dobrze ubrana, lecz brzydka. Miała wówczas pluszowy kapelusz i merunosową suknię.
Innego znów dnia była w ogrodzie i usłyszała mówiącą biedną starą Toussaint: — Czy pan uważa, jak panienka wyładniała? Cozetta nie słyszała, co ojciec odpowiedział, ale słowa starej Toussaint ją wzruszyły. Wymknęła się z ogrodu, pobiegła na górę do pokoju, spojrzała w lustro — od trzech miesięcy się nie przeglądała — i mimowolnie krzyknęła. Olśnił ją własny widok.
Była piękną i ładną; nie mogła nie uznać, że stara Toussaint i zwierciadło miały słuszność. Wypełniała kibić, płeć wybielała, połyskiwały włosy, nie znany blask palił się w błękitnych źrenicach. W jednej minucie, jakby nagle rozwidniało w jej duszy, nabrała przeświadczenia o swej piękności; zresztą inni zauważyli to także, Toussaint powiedziała, widocznie o niej mówił ów przechodzień, niepodobna było powątpiewać; wróciwszy do ogrodu, zdawało się jej, że jest królową, przysłuchiwała się śpiewom ptasząt — choć to było zimą — patrzyła na ozłocone słońce, na kwiaty, których nie było na krzakach — odurzona, oszalała, zachwycona niewymownie.
Ze swej strony Jan Valjean doświadczał jakiegoś nieopisanego, a bolesnego ściśnienia serca. Bo w istocie od pewnego czasu z przerażeniem patrzył na tę piękność z dniem każdym bardziej promieniejącą na miłej twarzy Cozetty. Zorza nie dla wszystkich wzeszła ponura, tylko dla niego.
Cozetta była oddawna piękna, ale tego nie spostrzegała. Tymczasem od pierwszego dnia zaraz to niespodziewane światło, wznoszące się powoli i stopniami ogarniające całą postać dziewicy, raziło posępne powieki Jana Valjean. Uczuł, że zbliżała się zmiana w życiu szczęśliwem, tak szczęśliwem, iż nie śmiał się poruszać z obawy, by mu czem nie zaszkodzić. Człowiek ten, co doznał wszelkich niedoli, co jeszcze ociekał krwią z ran przez los zadanych, co był prawie złym, a stał się prawie świętym, co długo ciągnąc kajdany galer, teraz jeszcze dźwigał niewidzialny a ciężki łańcuch nieskończonej sromoty; człowiek ten, którego jeszcze prawo nie wypuściło ze swych szponów i który lada chwila mógł być schwytanym i z cienia ukrywającego jego cnoty, rzuconym w biały dzień publicznej niesławy: człowiek ten przyjmował wszystko, uniewinniał wszystko, przebaczał za wszystko, błogosławił wszystkim i dobrze życzył, prosząc Opatrzności, ludzi, praw, społeczeństwa, przyrody i świata o jedną rzecz tylko — by go Cozetta kochała!
Oby tylko Cozetta nie przestała go kochać! oby tylko Bóg nie przeszkadzał jej sercu łączyć się z nim i zostać przy nim! Kochany od Cozetty, był wtenczas silny, uspokojony, pełen radości, wynagrodzony i uwieńczony. Kochany od Cozetty, był najszczęśliwszy! nic więcej nie pragnął. Gdyby mu powiedziano: — Chcesz, by ci było lepiej? — odpowiedziałby: — Nie. Gdyby Bóg doń powiedział: — Chcesz pójść do nieba? — odpowiedziałby: — Straciłbym na tem.
Cokolwiek mogło zadrasnąć ten jego stan błogi, choćby tylko z wierzchu, już przenikało go dreszczem, niby początek jakiejś zmiany. Nigdy nie pojmował dość znaczenia piękności kobiety, ale czuł instynktowo, że była straszną.
Na tę piękność, coraz świetniej rozwijającą się tuż obok niego, pod jego oczyma, na to czoło dziecięcia niewinne a straszne, patrzył jak obłąkany z głębi swej brzydoty, starości, nędzy, niesławy i znękania.
Mówił do siebie: — Jakże jest piękna! Co się stanie ze mną biednym?
To zresztą stanowiło różnicę między jego miłością i miłością matki. Co on spostrzegał z niepokojem, na to matka patrzyłaby z radością.
Niebawem ukazały się pierwsze symptomata.
Zaraz nazajutrz, gdy powiedziała sobie: — Doprawdy, jestem piękna! Cozetta zwróciła większą uwagę na swoje ubranie. Przypomniała sobie słówko przechodnia: — Ładna, ale się brzydko ubiera; była to wyrocznia, która złożyła w jej sercu nasiona tego, co później zapełnia całe życie kobiety — zalotności. Miłość jest drugą wyrocznią.
Z wiarą w piękność swoją, rozwinęła się w niej cała dusza kobieca. Poczuła wstręt do merynosów i wstydziła się pluszów. Ojciec niczego jej nie odmawiał. Wkrótce zgłębiła rzadką umiejętność dobierania sobie kapeluszy, sukien, okryć trzewików, rękawków, kolorów do twarzy, materij gustownych: umiejętność, która z Paryżanki czyni istotę tak miłą, rozumną i niebezpieczną. Słówko: kobieta zawracająca głowę wynaleziono dla Paryżanek.
W przeciągu niespełna miesiąca, Cozetta stała się w swej samotni przy ulicy Babilońskiej nie tylko jedną z najładniejszych kobiet, co już coś znaczy, ale nadto jedną z najgustowniej ubierających się w Paryżu, co znaczy daleko więcej. Radaby spotkać owego przechodnia, by usłyszeć co powie, i dać mu nauczkę! To pewna, że była zachwycającą pod każdym względem, i że umiała doskonale odróżniać kapelusz Gerarda od kapelusza Herbaut.
Jan Valjean z trwogą patrzył na te rewolucje. On, któremu się zdawało, że może ledwie czołgać się, a co najwięcej chodzić, widział, że Cozecie wyrastają skrzydła.
Zresztą, spojrzawszy tylko na ubranie Cozetty, każda kobieta łatwoby poznała, że nie ma matki. Cozetta nie przestrzegała pewnych drobiazgowych przyzwoitości i pewnych przyjętych zwyczajów. Matka naprzykład powiedziałaby jej, że panna, nie powinna nosić adamaszków.
Pierwszego dnia, gdy Cozetta wyszła na ulicę w nowej sukni, czarnym płaszczyku adamaszkowym i kapeluszu z białej krepy, i czepiła się ramienia Jana Valjeana wesoła, promieniejąca, rumiana, dumna i śliczna. Ojcze — rzekła — jak ci się podobam? Jan Valjean odpowiedział głosem podobnym do gorzkiego odezwania się zazdrośnika: — Jesteś zachwycającą! Zresztą na przechadzce był jak zwykle.
Wróciwszy, zapytał Cozettę:
— Więc już nie włożysz nigdy dawnej sukni i dawnego kapelusza?
Było to w pokoju Cozetty. Cozetta spojrzała na ścianę, gdzie wisiały jej suknie pensjonarskie.
— Tych rupieci! — rzekła. A na co mi się zdały, ojcze? Nie, doprawdy, nigdy na siebie nie włożę tego straszydła. Wyglądałabym jak warjatka.
Jan Valjean westchnął głęboko.
Od tej chwili zauważył, że Cozetta, która zwykle chciała zostać w domu, mówiąc: — Ojcze, wolę się tu bawić z tobą — teraz prosiła często, by wyjść na przechadzkę. Bo doprawdy, czy warto mieć piękną twarzyczkę i gustowne ubranie, a nie pokazywać się nikomu.
Zauważył także, że Cozetta straciła już upodobanie do tylnego podwórka. Teraz chętniej bawiła się w ogrodzie, przechadzając się jakby umyślnie przed kratą. Jan Valjean, ostrożny i dziki, nie zajrzał ani na chwilę do ogrodu. Siedział jak stróż na tylnem podwórku.
Cozetta, dowiedziawszy się, że jest piękną, straciła wdzięk niewiadomości, wdzięk przedziwny, bo piękność w połączeniu z naiwnością jest niewysłowienie ujmującą i nic tak nie zachwyca, jak olśniewająca niewinność, nieświadomie trzymająca w ręku klucz od raju. Ale straciwszy nieco z prostoty, zyskała wiele na powadze i wdzięcznem zamyśleniu. Cała jej postać, przenikniona radością młodości, niewinności i piękności, tchnęła cudowną melancholją.
W owym to czasie, Marjusz, po sześciu miesiącach, znowu ją ujrzał w Luksemburgu.






VI.
Rozpoczynamy bitwę.

Cozetta, jak Marjusz, ukryta w cieniu, gotową była zapłonąć ogniem. Los z cierpliwością tajemniczą i fatalną zbliżał ku sobie te dwie istoty, przepełnione burzliwą elektrycznością namiętności, te dwie dusze, co nosiły miłość niby dwie chmury, noszące piorun, i miały zbliżyć się ku sobie i złączyć spojrzeniem, jak chmury błyskawicą.
Tak nadużyto w romansach spojrzenia, że teraz powieściopisarz ledwie ośmieli się powiedzieć, iż dwie istoty pokochały się spojrzawszy na siebie. A jednak tym, sposobem rodzi się miłość i tym jedynie. Reszta jest tylko resztą i później przychodzi. Nic rzeczywistszego nad wielkie wstrząśnienia, jakich wzajem udzielają sobie dwie dusze, zamieniając tę iskrę.
Pewnej godziny, gdy Cozetta, sama nie wiedząc, miała to spojrzenie, co obudziło niepokój w duszy Marjusza, Marjusz także się nie domyślając, miał spojrzenie, które zakłóciło spokój Cozetty.
Sprawił jej tę samą boleść i tę samą rozkosz.
Oddawna widziała go i przypatrywała mu się jak dziewczęta przypatrują się i widzą, patrząc gdzieindziej. Jeszcze Cozetta wydawała się Marjuszowi brzydką, gdy już zauważyła, że Marjusz jest piękny. Lecz, że nie zwracał na nią uwagi, obojętną była dla niego.
Jednakże mimowolnie powiedziała sobie, że młodzieniec ten ma piękne włosy, piękne oczy, piękne zęby, miły dźwięk głosu, gdy go słyszała, jak rozmawiał z towarzyszami, że chodził pochylony, ale z wdziękiem jemu tylko właściwym, że zdawał się wcale nie głupi, że cała jego postać była szlachetna, miła, prosta i dumna, i wreszcie, że wyglądał biednie, ale bardzo przyzwoicie.
Tego dnia, gdy spotkały się ich oczy i powiedziały sobie nagle te pierwsze, ciemne i niewysłowione rzeczy, które szepcze spojrzenie. Cozetta zrazu nie rozumiała. Zamyślona wróciła do domu przy ulicy Zachodniej, gdzie Jan Valjean, według zwyczaju, przepędzał sześć tygodni. Nazajutrz, obudziwszy się, pomyślała o nieznajomym młodzieńcu, który dawniej tak obojętny i zimny, teraz zdawał się zwracać na nią uwagę, i bynajmniej nie sprawiło jej to przyjemności. Owszem, zagniewaną była na ten piękny i wzgardliwy posąg. Żądza walki obudziła się w jej duszy. Zdawało się jej i czuła już dziecinną radość na myśl, że wkrótce się pomści.
Wiedząc, że jest piękną, czuła dobrze choć niewyraźnie, że ma broń. Kobiety bawią się ze swą pięknością, jak dzieci z nożami. Ranią się od niej.
Przypominacie sobie wahania Marjusza, jego obawy i trwogi. Siedział jak przykuty do ławki i nie zbliżał się. Gniewało to Cozettę. Jednego dnia rzekła do Jana Valjean: — Ojcze, przejdźmy się trochę w tamtą stronę. Widząc, że Marjusz nie przychodzi do niej, szła ku niemu. W takich razach każda kobieta podobną jest do Mahometa. A przytem, rzecz dziwna, pierwszy symptomat prawdziwej miłości w młodzieńcu jest bojaźliwość, a w dziewicy śmiałość. Dziwi to, a jednak nic nadto prostszego. Są to dwie płci, które mając zbliżyć się ku sobie, wzajem pożyczają swoich przymiotów.
W tym dniu spojrzenie Cozetty zawróciło głowę Marjuszowi, spojrzenie Marjusza przeniknęło dreszczem Cozettę. Od tego dnia zaczęli się kochać.
Cozetta doznała najprzód głębokiego i nieopisanego smutku. Zdawało się, że dusza jej stała się czarną. Już jej nie poznawała. Białość duszy dziewczęcia, składająca się z zimna i wesołości, podobną jest do śniegu. Topnieje od miłości, która jest jej słońcem.
Cozetta nie wiedziała, co jest miłość. Nigdy nie słyszała, by mówiono to słowo w ziemskiem znaczeniu. Na nutach muzyki świeckiej, które dostawały się do klasztoru, wyraz miłość zastępowano wyrazami bęben lub 'pandur. Tworzyło to zagadki, na których odgadnienie wysilały się wyobraźnie dorosłych pensjonarek, takie naprzykład, Ah! jakże bęben jest przyjemny! lub: Litość nie jest pandurem! Ale Cozetta wyszła z klasztoru zbyt młodą i mało ją obchodził „bęben“. Nie mogła też wiedzieć, jak się to nazywało, co teraz doświadczała. Ale czy mniej jesteśmy chorzy, gdy nie znamy choroby?
Kochała z tem większą namiętnością, że kochała nie wiedząc o miłości. Nie wiedziała czy to jest dobre czy złe, użyteczne lub niebezpieczne, konieczne lub zgubne, wieczne lub przemijające, pozwolone lub wzbronione. Kochała. Zdziwiłaby się bardzo, gdyby jej powiedziano: — Nie sypiasz? to wzbronione! Nie jadasz? to bardzo źle! Doznajesz ściskania i bicia serca? ależ tak się nie robi! Rumienisz się i bledniejesz, gdy pewna istota, czarno ubrana, ukaże się w końcu pewnej alei zielonej? to rzecz okropna! Nie zrozumiałaby i odpowiedziała: — Jaka może być moja wina w tem, czego nie znam wcale?
Los zdarzył, że miłość, którą obudziła, właśnie najlepiej przypadała do stanu jej duszy. Było to jakby uwielbienie z daleka, nieme wpatrywanie się ubóstwianie nieznajomego. Było to ukazanie się sobie dwóch młodości, marzenie nocne o miłości, które snem pozostało, widmo pożądane i nakoniec wcielone, ale jeszcze bez nazwiska, bez winy, bez skazy, bez wymagań i błędów, słowem, kochanek daleki, jak ideał, marzenie, które przyoblekło kształty ludzkie. Każde bliższe, dotykalniejsze spotkanie odstraszyłoby w tym czasie Cozettę, jeszcze na pół zanurzoną, w mroku klasztornym. Miała razem wszystkie przestrachy dzieci i wszystkie trwogi zakonnic. Duch klasztorny, którym przez lat pięć się przenikała, zwolna wyziewał z całej jej osoby i wszystko dokoła niej wprawiał w drżenie. W takim stanie potrzebowała nie kochanka, nie zakochanego nawet; lecz tylko widzenia. Ubóstwiała Marjusza, jak coś rozkosznego, jasnego a niemożliwego.
Największa naiwność styka się z najwyższą zalotnością. Cozetta uśmiechała się do niego otwarcie.
Codziennie z niecierpliwością czekała godziny przechadzki, a spotkawszy Marjusza, czuła się niewymownie szczęśliwą, i sądziła, że szczerze wyraża myśl swoją, mówiąc do Jana Valjean: — Co za roskoszny ten ogród Luksemburski!
Marjusz i Cozetta byli względem siebie jakby pogrążeni w nocy. Nie rozmawiali z sobą, nie witali się, nie znali; widzieli się tylko i jak gwiazdy na niebie, miljonami mil oddzielone, żyli samem spojrzeniem.
Tak powoli Cozetta stawała się kobietą, rozwijając się, piękna i zakochana, wiedząc o swej piękności, a o miłości nie wiedząc. W dodatku była zalotną przez niewinność.






VII.
On smutny, ona smutniejsza.

W każdem położeniu człowiek ma właściwy instynkt. Stara odwieczna matka przyroda ostrzegała po cichu Jana Valjean o obecności Marjusza. Jan Valjean drżał w głębi duszy. Nic nie widział, nic nie wiedział, a jednak z upartą uwagą wpatrywał się w ciemności, któremi był otoczony, jakby czuł, że coś się buduje i coś się wali. Marjusz przestrzeżony tak że przez tą samą matkę przyrodę, co jest głębokiem prawem Pana Boga, jak mógł starał się unikać „ojca“. Zdarzało się jednak, że niekiedy Jan Valjean go spostrzegał. Postępowanie Marjusza było w istocie niezwyczajne. Był podejrzanie roztropnym i niezgrabnie śmiałym. Nie zbliżał się już jak dawniej, zatrzymywał się z daleka i siedział zachwycony; miał książkę i udawał, że czyta; dlaczego udawał? Dawniej przychodził w starem ubraniu, teraz codziennie był w nowem; może nawet trefił sobie włosy, strzelał oczyma, nosił rękawiczki; słowem, Jan Valjean serdecznie znienawidził tego młodzieńca.
Cozetta nic nie dała poznać po sobie. Nie wiedząc dobrze, co się z nią działo, czuła, że było w tem coś, co należało ukrywać.
Między nagłem upodobaniem Cozetty w strojach i tym zwyczajem nieznajomego noszenia nowych sukien, był jakiś związek, który niepokoił Jana Valjean. Był to przypadek może, zapewne, niezawodnie; ale przypadek groźny.
Nigdy nie wyrzekł słowa Cozecie o tym nieznajomym. Pewnego dnia jednakże, nie mógł wytrzymać i z rozpaczą zanurzając sondę we własnem nieszczęściu, odezwał się do niej: — A to jakiś pedant, ten młody człowiek!
Przed rokiem Cozetta odpowiedziałaby jak obojętna dziewczynka: — Owszem ojcze, jest bardzo miły. W dziesięć lat później, kochając Marjusza, byłaby odpowiedziała: — Nieznośny pedant! ma — ojciec słuszność. Ale w porze życia, w jakiej wówczas była i z tym stanem serca, odpowiedziała tylko z największym spokojem:
— Który? ten co tam siedzi!
Jakby go zobaczyła po raz pierwszy w życiu.
— Jakiż ja głupi! — pomyślał Jan Valjean. Nawet go nie spostrzegła. Ja pierwszy go jej pokazałem.
O prostoto starych! o głębokości dzieci!
Jedno jeszcze prawo tych świeżych lat cierpień i troski, żywych walk pierwszej miłości z pierwszemi przeszkodami, że młoda dziewica nie da się złapać w żaden samotrzask, a młodzieniec wpada we wszystkie. Jan Valjean rozpoczął głuchą walkę z Marjuszem, który ze szczytną głupotą namiętności i młodego wieku, nic się nie domyślił. Jan Valjean zastawiał nań różne sieci: zmieniał godziny, zmieniał ławkę, zostawiał chustkę, przychodził sam do Luksemburga. Marjusz na oślep wpadał w matnię i na wszystkie znaki zapytania, stawiane na drodze przez Jana Valjean, odpowiadał naiwnie: — tak. Tymczasem Cozetta była jak zamurowana pozorną obojętnością i niewzruszoną spokojnością, i mimowolnie Jan Valjean przyszedł do tego wniosku: Fircyk szalenie jest zakochany w Cozecie, ale Cozetta nie wie nawet, czy on żyje na świecie.
Nie mniej jednak serce drżało mu boleśnie. Godzina, w której Cozetta pokocha, prędzej czy później wybić może. Wszak wszystko zaczyna się od obojętności?
Raz tylko Cozetta popełniła błąd i przestraszyła go bardzo. Po trzygodzinnem siedzeniu podniósł się z ławki, by odejść, a ona rzekła: — Już!
Jan Valjean nie przerywał przechadzek, do Luksemburga nie chcąc okazać się dziwacznym, a nadewszystko lękając się, aby Cozetta nie poznała, co go niepokoi; ale w godzinach tak słodkich dla dwojga rozkochanych, gdy Cozetta posyłała uśmiech upojonemu Marjuszowi, który nic nie spostrzegał i widział tylko na świecie to rozpromienione ubóstwione oblicze, Jan Valjean rzucił na Marjusza iskrzące i straszne spojrzenia. On co w końcu uwierzył, że nie jest zdolnym do żadnej nieżyczliwości, chwilami gdy Marjusz był w ogrodzie, czuł, że staje się dzikim i srogim, czuł, że się roztwierają i podnoszą na tego człowieka wszystkie stare głębie jego duszy, w których niegdyś tyle było strasznego gniewu. Zdawało mu się nawet, że w nim tworzą się znowu i grożą wybuchem nieznane kratery.
Co! przychodzi tu! czego chce? krąży, wywiaduje się, bada, próbuje! i powiada: a czemużby nie? krąży, około życia Jana Valjean! krąży około jego szczęścia, by je porwać i unieść!
Jan Valjean dodawał: — A tak, tak! czego szuka? awantury? czego chce? miłostki! Miłostki! a ja! Co! byłem najprzód najnędzniejszym z ludzi, a potem najnieszczęśliwszym, sześćdziesiąt lat przeżyłem na kolanach, przecierpiałem ile tylko przecierpieć można, zestarzałem się, nie będąc młodym, żyłem bez rodziny, bez krewnych, bez przyjaciół, bez żony i bez dzieci, krew moją zostawiłem na wszystkich cierniach, na wszystkich drogach, wzdłuż wszystkich murów, byłem łagodny, choć ze mną postępowano srodze i dobry, choć dla mnie byli złymi, pomimo to stałem się uczciwym człowiekiem, pokutowałem za złe, którem czynił, i przebaczyłem złe mi uczynione, i w chwili gdy jestem wynagrodzony, gdy skończyła się niedola, w chwili gdy zbliżam się do celu, w chwili gdy mam czego pragnę, to dobro okupione drogo, wszystko to zniknie jak dym i stracę Cozettę, stracę moje życie, moją radość, moją duszę, bo podobało się jakiemuś mazgajowi włóczyć po ogrodzie Luksemburskim!
Wówczas źrenice jego napełniały się jasnością ponurą i niezwykłą. Nie był to człowiek patrzący na człowieka, nie był to nieprzyjaciel patrzący na nieprzyjaciela. Był to brytan śledzący złodzieja.
Wiadomo, co dalej nastąpiło. Marjusz ciągle postępowały najnieroztropniej. Jednego dnia zaszedł za Cozettą aż na Zachodnią ulicę. Innego znowu rozmawiał z odźwiernym. Ze swej strony odźwierny rzekł do Jana Valjean. — Proszę pana, rozpytywał się tu o pana jakiś młody ciekawiec. Nazajutrz Jan Valjean rzucił na Marjusza spojrzenie, które on spostrzegł nareszcie. W tydzień potem Jan Valjean się wyprowadził. Przysiągł sobie, że noga jego nie postanie ani w Luksemburgu, ani na ulicy Zachodniej. Powrócił na ulicę Plumet.
Cozetta się nie skarżyła, nie rzekła słowa, nie rozpytywała się, nie chciała badać przyczyny; doszła już do stanu duszy, w którym dziewica boi się zdradzić i być odgadnioną. Jan Valjean nie znał się wcale na nędzach tego rodzaju, jedynych które są miłe i których nie doświadczał nigdy, to też nie zrozumiał jak wielkiego znaczenia było milczenie Cozetty. Zauważył tylko, że posmutniała i stała się ponurą. Z jednej i drugiej strony były niedoświadczenia w zapasach z sobą.
Razu jednego odważył się na próbę. Zapytał Cozetty:
— Chcesz pójść do Luksemburga?
Blada twarz Cozetty rozjaśniała.
— Dobrze — odpowiedziała.
Poszli. Upłynęły trzy miesiące. Marjusz przestał chodzić. Marjusza nie było.
Nazajutrz Jan Valjean znowu zapytał:
— Chcesz pójść do Luksemburga?
Odpowiedziała smutnie i łagodnie:
— Nie.
Smutek ten ubódł Jana Valjean, a ta łagodność boleśnie go dotknęła.
Co się działo w tej duszy tak młodej i tak nieprzeniknionej? Co miało się w niej spełnić? Niekiedy zamiast iść spać, Jan Valjean usiadł przy swem łóżku, i oparłszy głowę na rękach, po całych nocach zapytywał siebie: O czem może myśleć Cozetta? I marzy o tem nieustannie.
Oh! w tych chwilach jakże bolesne zwracał spojrzenia ku klasztorowi, ku tym czystym wzgórzom, mieszkaniu aniołów i nieprzystępnym lodom cnoty! Z jakiem rozpaczliwem zachwyceniem patrzył na ten ogród klasztorny, pełen kwiatów nieznanych i dziewic zamkniętych, gdzie wszystkie, wonie i wszystkie dusze unoszą się prosto ku niebu! Jak ubóstwiał ten Eden na zawsze zamknięty, z którego szalony wyszedł dobrowolnie! Jak żałował swego zaparcia i niedorzecznego wyprowadzenia na świat Cozetty, biedny bohater poświęcenia, schwytany i zgnębiony przez to samo poświęcenie! Jak często zapytywał siebie: — Cóżem uczynił?
Zresztą Cozetta wcale tego nie dostrzegła. Ani złego humoru, ani opryskliwości. Zawsze to samo oblicze pogodne i dobre. Tylko obejście Jana Valjean było czulsze i bardziej ojcowskie, niż kiedykolwiek. Tylko po wielkiej słodyczy można było poznać, że był mniej szczęśliwy, jak dawniej.
Cozetta także cierpiała. Cierpiała z powodu nieobecności Marjusza, jak dawniej cieszyła się jego obecnością, nie wiedząc dobrze dlaczego. Gdy Jan Valjean przestał ją prowadzić na zwykłe przechadzki, instynkt kobiecy szeptał jej, że nie trzeba pokazywać, iż przywiązuje wagę do Luksemburga, i że ojciec prędzej ją tam zaprowadzi znowu, gdy spostrzeże, że to dla niej jest obojętne. Ale upłynęły dni, tygodnie i miesiące. Jan Valjean, milcząc, przyjął ciche zgodzenie się Cozetty. Żałowała tego, lecz było zapóźno. W dniu, w którym Wróciła do Luksemburga, Marjusza już nie było. Więc zniknął? stało się; co począć? czy go odszukam kiedy? Czuła z każdym dniem większe ściśnienie serca, które nic rozszerzyć nie mogło; nie wiedziała już, czy jest zima, czy lato, czy słońce świeci, czy deszcz pada, czy ptaki śpiewają, czy pora kwitnienia dalji czy stokroci, czy Luksemburg jest piękniejszy od Tuilerjów, czy bielizna, którą przynosiła praczka, była dość lub nie dość nakrochmaloną, czy Toussaint dobrze lub źle robiła sprawunki na mieście; i znękana, roztargniona myślała tylko o jednem, błędne oczy utkwiwszy w punkt jeden, jak w nocy patrzymy w miejsce ciemne i głębokie, zkąd widzenie zniknęło.
I ona zresztą nie dawała nic spostrzedz Janowi Valjean, prócz swej bladości. Zawsze mówiła z nim ze słodyczą.
Bladość ta aż nadto zajmowała Jana Valjean.
Niekiedy jej pytał:
— Co ci jest?
Odpowiadała:
— Nic, ojcze.
I po chwili milczenia, odgadnąwszy, że i on jest smutny, dodawała:
— A ty, ojcze, zdaje się masz coś na sercu?
— Ja? nic — odpowiadał.
Dwie te istoty, które się tak wyłącznie kochały miłością tak czułą, które oddawna żyły jedno dla drugiego, teraz cierpiały obok siebie, jedno z powodu drugiego, nie mówiąc sobie tego, nie gniewając się o to; owszem z uśmiechem.






VIII.
Łańcuch.

Najnieszczęśliwszym z dwojga był Jan Valjean. Młodość, nawet gdy się smuci, miewa swoje pociechy.
Były chwile, w których Jan Valjean tak cierpiał, że prawie stawał się dziecinnym. Rzecz to właściwa boleści, że odsłania dziecinną stronę człowieka. Był prawie przekonany, że Cozetta jest już dla niego stracona. Chciał walczyć, chciał ją zatrzymać przy sobie, zachwycić ją i olśnić przepychem zewnętrznym. Myśli te dziecinne, jakeśmy powiedzieli, i zarazem myśli starca, właśnie tem dzieciństwem dały mu dość trafne wyobrażenie o wpływie złoconych mundurów na wyobraźnię dziewcząt. Zdarzyło mu się raz widzieć przejeżdżającego konno jenerała w wielkim uniformie, hrabiego Coutard, komendanta Paryża. Pozazdrościł temu złoconemu człowiekowi: powiedział sobie, że byłby szczęśliwy, gdyby mógł przywdziać strój taki, że niewątpliwie olśniłby Cozettę, że gdyby, prowadząc ją pod rękę, przechodził około bramy Tuileryjskiego ogrodu, prezentowanoby broń przed nim, a to wystarczałoby Cozecie i wybiło jej z głowy wszystkich młodych ludzi.
Niespodziewane wstrząśnienie przyłączyło się do tych smutnych myśli.
W samotnem życiu, jakie prowadzili od czasu zamieszkania przy ulicy Plumet, mieli we zwyczaju wychodzić niekiedy na przechadzkę przed wschodem słońca; rodzaj przyjemności właściwy tym, co wstępują w życie i z niego wychodzą.
Dla lubiącego samotność, przechadzka o świcie ma wszystkie powaby przechadzki nocnej wraz z wesołością rozbudzonej natury. Ulice są puste, a ptaki śpiewają. Cozetta, sama jak ptaszek, chętnie wstawała z rana. Wycieczki poranne przygotowywano w przeddzień. On proponował, ona przyjmowała. Układało się to jak spisek, wychodzono przededniem; było to jedno z drobnych szczęść Cozetty. Niewinne te dziwactwa podobają się młodości.
Jan Valjean, jak wiadomo, miał upodobanie chodzić w miejsca mało uczęszczane, w samotne zakątki i zapomniane pustki. W owym czasie było w okolicach rogatek paryskich ubogie pole, prawie połączone z miastem, które latem zarastało chudem zbożem, a jesienią po zbiórce, wyglądało jak oskubane. Jan Valjean chodził tam z wielkiem upodobaniem, a Cozetta wcale się nie nudziła. Dla niego była to samotność, dla niej swoboda. Tam stawała się znowu dziewczynką, mogła biegać i prawie się bawić, zdejmowała kapelusz, kładła go na kolanach Jana Valjean i zrywała kwiaty. Patrzyła na motyle, siedzące na kwiatach, ale ich nie chwytała; z miłością rodzi się łagodność i rozczulenie; dziewica, w której łonie zamieszkał drżący i kruchy ideał, ma litość nad skrzydłami motyla. Wiązała w girlandy maki polne i zdobiła niemi głowę, a gdy na nie padły różowe promienie słońca, twarz jej rumiana zdawała się uwieńczoną zarzewiem.
Nawet wówczas, gdy osmutniało ich życie, zachowali zwyczaj przechadzek porannych.
Otóż jednego, październikowego poranku, przywabieni śliczną pogodą jesienną roku 1831, wyszli na przechadzkę i przed świtem stanęli przy rogatce Maine. Nie było jeszcze wschodu słońca, dopiero pierwszy brzask, chwila rozkoszna i tajemnicza. Tu i owdzie gwiazdy świeciły na bladym, głębokim błękicie niebios, ziemia pokryta cieniem, niebo białe, źdźbła trawki drgały, wszędy tajemniczy urok pierzchającego mroku. Skowronek, gdzieś między gwiazdami, dzwonił piosnkę z niezmiernej wysokości; rzekłbyś, że ten hymn drobiazgu na cześć nieskończoności, uspokajał niezmierne przestworza. We wschodniej stronie, na widnokręgu, jaśniejącym stalową światłością, Val de Gràce rysowała swe ciemne profile; lśniąca Venus kryła się za kopułę, niby dusza ulatująca z ponurego gmachu.
Wszystko oddychało ciszą i milczeniem; nikogo na drodze, gdzie niegdzie boczną uliczką ledwie dojrzani robotnicy zdążali do pracy.
Jan Valjean usiadł w bocznej alei na klocach, złożonych pod drzwiami jakiejś fabryki. Twarzą obrócony był ku drodze, a plecami ku światłu, zapomniał o słońcu, które wkrótce wzejść miało; utonął w jednem z tych marzeń głębokich, które skupiają całą duszę i więżą wzrok niby w czterech murach. Są rozmyślania, które nazwaćby można pionowemi; gdy się jest w głębi, dużo trzeba czasu, by się wydostać na ziemię. Jan Valjean zapuścił się w głąb jednego z takich marzeń. Myślał o Cozecie, o szczęściu, jakiego mógł doznać, gdyby nic nie stanęło między nią i nim, o świetle, jakiem zapełniała jego życie: świetle, które było tchnieniem jej duszy. Był prawie szczęśliwy w tem marzeniu. Cozetta, stając przed nim, patrzyła na zarumienione chmury.
Nagle zawołała Cozetta: — Ojcze, zdaje się, że ktoś nadjeżdża. Jan Valjean podniósł oczy.
Cozetta miała słuszność.
Droga, wiodąca do dawnej rogatki Maine, jest, jak wiadomo, przedłużeniem ulicy Sevres, przeciętej w końcu prawym bulwarem wewnętrznym. W rogu bulwaru i drogi, przy zgięciu ulic, słyszano hałas trudny do wytłómaczenia w podobnej godzinie, i ujrzano jakieś zamglone i bezwładne gromady, przesuwające się z bulwaru na drogę.
Rosło to, zdawało się poruszać w porządku, a jednak było jakby nastrzępione i drżące; wydawało się wozem, ale nie można było rozpoznać czem był ten wóz wyładowany. Były konie i koła, słychać było krzyki i trzaskanie z bicza. Stopniowo zbliżająca się masa przybierała kształty wyraźne lubo zanurzone jeszcze w ciemnościach. W istocie był to wóz, który zawracał z bulwaru na drogę w kierunku rogatki, przy której siedział Jan Valjean; drugi wóz podobnego kształtu szedł za nim, dalej trzeci, potem czwarty; siedm wozów wysunęło się kolejno jeden za drugim, tak, że głowy koni dotykały tyłu wozów. Jakieś ciemne postacie poruszały się na wozach, widać było w zmroku migotanie światła, niby szabli obnażonych, słychać było brzęk niby poruszanych łańcuchów; wszystko to zbliżało się, głosy stawały się donioślejsze; zdawało się, że jakieś straszne potwory dobywają się z pieczary marzeń sennych.
Zbliżając się, zarysowało się to wyraźniej za drzewami, siniejąc jak widmo; powoli rozwidniało i brzask dzienny rzucał bladawe światło na ten rój zarazem grobowy i żyjący; sterczące głowy stały się obliczami trupiemi — i ujrzano taki widok:
Siedm wozów ciągnęły rzędem ulicą. Sześć pierwszych miały dziwne kształty. Podobne do bednarskich wozów, tworzyły rodzaj długich drabin, położonych na dwóch kołach i mających po obu końcach kształt noszów. Każdy wóz, albo raczej każda drabina zaprzężone były w cztery konie jeden za drugim. Na tych drabinach ciągniono dziwne grupy ludzi. Przy słabem świetle brzasku nie widać było tych ludzi, ale odgadywano, co są za jedni. Po dwudziestu czterech na każdym wozie, po dwunastu na każdej stronie obróceni do siebie plecami, a twarzą do przechodniów, mieli nogi spuszczone do ziemi, w tyle za plecami mieli coś brzęczącego — był to łańcuch, a na szyjach coś świecącego — były to obroże. Każdy miał obrożę osobną, ale łańcuch był wspólny dla Wszystkich, tak, iż dwudziestu czterech ludzi, zsiadłszy z wozu, — tworzyli jakąś nieubłaganą jedność, i idąc mieli wspólny grzbiet z łańcucha, prawie jak stonóg. W tyle i na przodzie każdego wozu stali uzbrojeni karabinami dwaj ludzie, mając każdy pod nogą koniec łańcucha. Obroże były kwadratowe. Siódmy obszerny wóz drabiasty, bez nakrycia, miał cztery koła i sześć koni, zapchany brzęczącą kupą kotłów, garnków, tygli, łańcuchów żelaznych, wśród których leżało skrępowanych postronkami kilku ludzi, wydających się choremi. Wóz ten drabiasty wyłożony był plecionką zniszczoną, która zdawała się służyć do dawnych katuszy.
Wozy zajmowały środek ulicy. Po bokach ich, tworząc podwójny szpaler, szli strażnicy ze szkaradną miną w trójgraniastych kapeluszach, jak żołnierze dyrektorjatu, poplamieni, obdarci, brudni, w mundurach inwalidów a spodniach żałobników, pół szarego, w pół niebieskiego koloru, prawie obszarpani jak żebracy, z czerwonemi szlifami, żółtemi rzemieniami, z kordelasami, karabinami i kijami — rodzaj żołnierzy ciurów. Zbiry te zdawali, się tworzyć mieszaninę z nikczemności żebraka i powagi kata. Dowódzca ich trzymał w ręku bicz pocztyljoński. Wszystkie te szczegóły, zaćmione w zmroku, coraz wyraźniej rysowały się przy wzrastającem świetle dziennem. Na przodzie i w tyle konwoju jechali konno żandarmi, poważni, z obnażoną szablą w ręku.
Orszak był tak długi, że gdy pierwszy wóz zbliżał się do rogatki ostatni zaledwie wyjeżdżał z bulwaru.
Nie wiedzieć zkąd zebrały się tłumy i w mgnieniu oka u tworzyły po obu stronach drogi gapiące się grupy, jak to często zdarza się w Paryżu. Słyszano na sąsiednich ulicach, krzyki nawołujących się ludzi i tupanie chodaków przybiegających ogrodników.
Ludzie, ściśnieni na wozie, pozwalali się wieźć spokojnie, prawie sini od porannego chłodu. Odziani w płócienne spodnie, mieli bose nogi w chodakach. Reszta ubrania zależała od fantazji nędzników. Odzież ich była ohydnie pstrokata; nic żałobniejszego nad widok arlekina w łachmanach. Pogięte kapelusze pilśniowe, czapki zamazane smołą, obrzydliwe brudne szlafmyce, czarne surduty popękane na łokciach, niektórzy w kapeluszach kobiecych; inni mieli na głowach koszyki; przez podartą odzież widziałeś obrośnięte piersi i na ciele wyryte różne wizerunki to świątyń miłości, to serc płomienistych, to kupidynów. Widziano także liszaje i czerwone chorobliwe piętna. Dwóch lub trzech mieli zwieszony pod nogi sznur słomiany, który zastępował im strzemiona. Jeden z nich trzymał w ręku, podniósł do ust i zdawał się gryść coś nakształt czarnego kamienia; był to chleb, który chciwie zajadał. Widziałeś tylko oczy suche, zagasłe lub płonące złowrogiem światłem. Żołnierze eskorty przeklinali, ludzie zakuci siedzieli spokojnie; czasem rozległ się trzask bicza smagającego łopatki lub głowę; niektórzy z nich poziewali; łachmany były straszne; wisiały nogi, kołysały się ramiona, głowy uderzały o siebie, brzęczały żelaza, źrenice ciskały srogie płomienie, pięści zaciskały się konwulsyjnie, lub otwierały bezwładnie jak ręce trupa; za konwojem rozlegały się wesołe śmiechy gromady dzieciaków.
Ten szereg powozów był straszny. Oczywiście jutro, może za godzinę spadnie ulewa, za nią druga i trzecia, i przemoczy do nitki zniszczone odzienie, i ludzie ci, raz zmoczeni, nie osuszą się nigdy, raz zamrożeni, nie ogrzeją się nigdy; ich płócienne spodnie przylepią się do kości, woda zapełni ich chodaki, razy batogów nie powstrzymają szczękania zębami, łańcuch będzie ich trzymał za szyję, a nogi pozostaną zwieszone: i nie podobna bez drżenia spojrzeć na te istoty ludzkie, skrępowane i w milczeniu znoszące wszystko na zimnej mgle jesiennej, wystawione na deszcz, wicher, słotę i wszelkie zmiany powietrza, jak drzewa i kamienie.
Razy batogów nie oszczędzały nawet chorych, którzy związani postronkami i nieruchomi leżeli na siódmym wozie, rzuceni niby worki, napełnione nędzą.
Nagle ukazało się słońce; trysnął olbrzymi promień od wschodu i zdawał się rzucać ogień na te dzikie głowy. Rozwiązały się języki, buchnął pożar szyderstw, przekleństw, konceptów i piosneczek. Szerokie światło poziome podzieliło na dwoje cały szereg, oświecając głowy i tułowy, zasłaniając nogi i koła wozów w ciemności. Myśli ukazały się na twarzach; była to chwila straszna, widome szatany ze spuszczonemi maskami, srogie dusze obnażone. Choć oświetlona, zgraja ta była ciemną jak pieczara. Niektórzy weseli, mieli w ustach dudki z pióra i dmuchali niemi obmierzłe robactwo na tłum, szczególniej na kobiety; promienie jutrzenki rysowały wyraźnie te żałości godne profile; każdą z tych istot oszpeciła długoletnia nędza; wyglądały tak potwornie, że zdawało się, iż światło słoneczne, padając na nie przemieniało się w błyskawice. Wóz, rozpoczynający orszak, rozległ się śpiewem dzikiej i rozpustnej piosneczki Desaugiera, ówczas sławnej Westalki; drzewa drżały ponuro; w bocznych alejach twarze mieszczan z głupowatem zadowoleniem przysłuchiwały się tym błazeństwom, śpiewanym przez widma.
Wszystkie niedole połączone były w tym orszaku jak odmęt; widziałeś tam kąty twarzowe wszystkich zwierząt, starców, młodzieniaszków; obnażone czaszki, siwe brody, cyniczne potworności, zrzędne poddanie się, dzikie zmarszczki, nalane postawy, ryje nakryte czapkami, głowy dziewcząt z tyrbuszonami na skroniach, twarze dziecięce i dlatego okropne, wychudłe oblicza skieletów, którym tylko śmierci brakowało. Na pierwszym wozie widziano murzyna, który zapewne był niewolnikiem dawniej, i teraz mógł porównywać łańcuchy. Straszne zrównanie na dole — sromota — spadła na wszystkie czoła; na tym stopniu poniżenia wszyscy w ostatnich głębiach ulegli ostatniemu przeistoczeniu; ciemnota, przemieniona w niedołęztwo, stała na równi z rozumem, oddanym na pastwę rozpaczy. Niepodobna, było wybierać między tymi ludźmi, ukazującemi się oczom niby ekstrakt błota. Oczywiście ktoś porządkujący ten korowód, niechlujny, nie rozklasyfikował ich należycie. Istoty te, powiązane i parami złączone bezładnie, prawdopodobnie w porządku alfabetycznym, przypadkowo leżały jedne przy drugich na wozach. Jednakże, skupione razem okropności, wydają w końcu ogólny rezultat; nieszczęścia, dodane do siebie, tworzą jedną całość, i każdy łańcuch nędzników miał wspólną duszę, każdy wóz właściwą fizjonomję. Śpiewano na jednym, na drugim ryczano, na trzecim wyciągano rękę po jałmużnę, na innym znowu zgrzytano zębami; tam grożono przechodniom, owdzie bluźniono Bogu: ostatni wóz milczał jak mogiła. Dante by mniemał, że widzi siedm ruchomych kręgów piekielnych.
Pochód potępieńców ku katuszom odbywał się nie na strasznym błyskawicznym rydwanie Apokalipsy, ale rzecz posępniejsza jeszcze, na wozie zatracenia.
Jeden ze strażników miał haczyk u końca kija i zdawał się nim grzebać w tej kupie śmieci ludzkich. Stara baba w tłumie pokazywała na nich palcem pięcioletniemu chłopcu, mówiąc: — Łotrze, to cię nauczy!
Gdy śpiewy i bluźnierstwa rozlegały się coraz głośniej, przewodnik eskorty trzasnął z bicza, i na ten znak grad kijów z głuchym łoskotem spadł na siedm więzów; wielu ryczało i pieniło się ze złości; powiększyło to uciechę uliczników nadbiegłych — chmarę much, obsiadających te rany.
Oczy Jana Valjean nabrały strasznego wyrazu; nie były to źrenice, były to raczej szkła z głębokiem ogniskiem, zastępujące spojrzenie w pewnych nieszczęśliwych, zdające się nie mieć wiedzy rzeczywistości i odbijające tylko jak wklęsłe zwierciadło, straszne katastrofy. Nie patrzył na widowisko, lecz ulegał widzeniu. Chciał się podnieść, wymknąć się, uciec; ale nie mógł poruszyć nogi. Niekiedy rzeczy, na które patrzymy, chwytają nas i trzymają jak więźniów. Tak siedział przykuty, osłupiały, bezmyślny, i pastwa niewysłowionej trwogi — zapytał siebie, co znaczy to prześladowanie grobowe, zkąd wychodzi to ścigające go pandemonjum. Nagle podniósł rękę do czoła, poruszenie właściwe ludziom, którym znienacka coś przychodzi na myśl, i przypomniał sobie, że w istocie była to zwykła droga skazanych do galer, że zboczenie to było w zwyczaju, by uniknąć spotkania z orszakiem królewskim, który mógł jechać drogą z Fontainebleu, i że przed trzydziestą pięcią laty sam także przejeżdżał tą rogatką.
Cozetta niemniej była przerażona, choć w inny sposób. Nic nie rozumiała, tchu jej zabrakło? nie chciała wierzyć własnym oczom; nakoniec zawołała:
— Ojcze! co takiego jest na tych wozach?
Jan Valjean odpowiedział:
— Winowajcy, skazani do ciężkich robót.
— Dokąd jadą?
— Na galery.
W tej chwili pomnożyły się razy kijów, spadając ze stu rąk i mieszając z uderzeniami płazem pałaszów; był to wściekły harmider kijów i biczów; galernicy stulili głowy, męczarnia sprawiła ohydne posłuszeństwo i wszyscy umilkli, spuszczając oczy jak wilki ujęte w żelaztwa. Cozetta, drżąc jak listek, zapytała jeszcze.
— Ojcze, czyż to są ludzie?
— Niekiedy — odpowiedział nieszczęśliwy.
W istocie był to łańcuch, który wyruszywszy przed świtem z Bicêtre, obrał drogę na rogatkę Maine.
Jan Valjean wrócił do domu znękany. Takie spotkania są strasznemi ciosami, a ich wspomnienia podobne są do wstrząśnień gwałtownych.
Wracając na ulicę Babilońską, Jan Valjean nie uważał, że Cozetta zadawała mu wiele innych zapytań o tem, co widziała; może zbyt — był pogrążony w bolesnych myślach i zbyt znękany, by słyszeć jej słowa i na nie odpowiadać. Tylko wieczorem, gdy Cozetta odchodziła do swego pokoju, usłyszał jak mówiła do siebie półgłosem: — Zdaje mi się, że gdybym spotkała na drodze jednego z tych ludzi, mój Boże nie przeżyłabym jego widoku zbliska!
Szczęściem nazajutrz po tym dniu tragicznym, nie pamiętamy już z powodu jakiej uroczystości urzędowej, były uczty w Paryżu, przegląd wojska na Polu Marsowem, gonitwy na łodziach na Sekwanie; teatry na Polach Elizejskich, ognie sztuczne przy rogatce de l’Etoile i wszędzie illuminacje. Jan Valjean, zadając przymus swym zwyczajom, zaprowadził Cozettę na te zabawy, by ją rozerwać po wspomnieniach dnia wczorajszego i w tej wesołej wrzawie całego Paryża zatrzeć ślad strasznego widoku, który przesunął się przed jej oczyma. Przegląd wojska, dołączony do tej uroczystości naturalnie wywołał wielki ruch uniformów; Jan Valjean włożył na siebie mundur gwardji narodowej, wiedziony instynktem człowieka, szukającego schronienia. Zresztą, zdawało się, że cel przechadzki został dopięty. Cozetta, uważająca sobie za obowiązek podobać się ojcu, a przytem ciekawa każdego nowego widowiska, chętnie i z łatwością młodocianego wieku przystała na tę rozrywkę i nie skrzywiła się na widok tej wspólnej misy uciech, — którą zowią ucztą publiczną. Jan Valjean uwierzył prawie, że mu się udało zatrzeć w jej pamięci ostatnie ślady ohydnego widzenia.
W kilka dni potem, jednego poranku, gdy pięknie świeciło słońce i oboje siedzieli na ganku przed ogrodem, co także było naruszeniem prawideł, którym dobrowolnie poddał się Jan Valjean, i zwyczaju pozostawania w swej izdebce: Cozetta w rannem ubraniu, które tak wdzięcznie przystraja młode dziewczęta niby obłoczki gwiazdę — stała przed nim z głową zanurzoną w świetle, rumiana po nocy dobrze przespanej, i pod łagodnym wzrokiem rozczulonego starca, skubała z roztargnieniemlistki stokrotki. Cozetta nie znała tej zachwycającej legendy kocham cię, trochę, namiętnie i t. d.; któżby ją tego nauczył? Tak instynktowo, niewinnie skubała kwiatek, nie wiedząc, że obrywając listki stokroci, oskubywała serce. Gdyby była czwarta gracja, zwana uśmiechniętą Melancholją, Cozetta miałaby postać tej gracji. Jan Valjean, oczarowany, spoglądał na te paluszki, zajęte kwiatem i w tem promienieniu dziecięcia zapomniał o wszystkiem. Mała ptaszyna świergotała obok w zaroślach. Białe obłoki wesoło przebiegały po niebie, jakby wyrwały się na wolność. Cozetta z wielką uwagą obrywała listki z kwiatu, zdawała się o czemś myśleć; musiały to być jednak rozkoszne myśli; nagle obróciła szyję z wdzięczną powolnością łabędzia i rzekła do Jana Valjean: — Ojcze, powiedz przecie, co takiego są galery?







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.