Strona:Wiktor Hugo - Nędznicy cz4.pdf/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dla niej jest obojętne. Ale upłynęły dni, tygodnie i miesiące. Jan Valjean, milcząc, przyjął ciche zgodzenie się Cozetty. Żałowała tego, lecz było zapóźno. W dniu, w którym Wróciła do Luksemburga, Marjusza już nie było. Więc zniknął? stało się; co począć? czy go odszukam kiedy? Czuła z każdym dniem większe ściśnienie serca, które nic rozszerzyć nie mogło; nie wiedziała już, czy jest zima, czy lato, czy słońce świeci, czy deszcz pada, czy ptaki śpiewają, czy pora kwitnienia dalji czy stokroci, czy Luksemburg jest piękniejszy od Tuilerjów, czy bielizna, którą przynosiła praczka, była dość lub nie dość nakrochmaloną, czy Toussaint dobrze lub źle robiła sprawunki na mieście; i znękana, roztargniona myślała tylko o jednem, błędne oczy utkwiwszy w punkt jeden, jak w nocy patrzymy w miejsce ciemne i głębokie, zkąd widzenie zniknęło.
I ona zresztą nie dawała nic spostrzedz Janowi Valjean, prócz swej bladości. Zawsze mówiła z nim ze słodyczą.
Bladość ta aż nadto zajmowała Jana Valjean.
Niekiedy jej pytał:
— Co ci jest?
Odpowiadała:
— Nic, ojcze.
I po chwili milczenia, odgadnąwszy, że i on jest smutny, dodawała:
— A ty, ojcze, zdaje się masz coś na sercu?
— Ja? nic — odpowiadał.
Dwie te istoty, które się tak wyłącznie kochały miłością tak czułą, które oddawna żyły jedno dla drugiego, teraz cierpiały obok siebie, jedno z powodu drugiego, nie mówiąc sobie tego, nie gniewając się o to; owszem z uśmiechem.