Nędznicy/Część czwarta/Księga druga/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KSIĘGA DRUGA.
EPONINA.
I.
Pole Skowronka.

Marjusz przytomny był rozwiązaniu niespodziewanej zasadzki, na której ślad naprowadził Javerta; ale zaledwie Javert opuścił domostwo, zabrawszy z sobą więźniów w trzech fiakrach, Marjusz także wysunął się z domu. Nie było jeszcze dziewiątej wieczór. Marjusz udał się do Courfeyrac’a. Courfeyrac przestał być owym niefrasobliwym mieszkańcem łacińskiego kraju; osiadł przy ulicy Szklannej. Marjusz rzekł do Courfeyrac’a: — przychodzę do ciebie na nocleg. Courfeyrac wyciągnął z łóżka jeden materac, miał ich dwa, rozłożył na ziemi i rzekł: — Służę ci.
Nazajutrz, o siódmej rano, Marjusz wrócił do rudery, zapłacił komorne i drobne należytości mamie Bougon, włożył na wóz drabiasty swoje książki, łóżko, stół, komodę i dwa krzesła i odjechał nie zostawiwszy adresu, tak, iż gdy Javert tegoż poranku wrócił, by rozpytać się Marjusza o wypadkach wczorajszych, zastał tylko mamę Bougon, która odpowiedziała: — Wyprowadził się!
Mama Bougon była pewną, że Marjusz trochę należał do złodziei, schwytanych w nocy. — Ktoby to pomyślał? — zawołała do stróżki sąsiadki, taki młody, wyglądało to jak panienka!
Marjusz wyprowadził się tak prędko z dwóch powodów. Najprzód, że teraz budził w nim wstręt ten dom, w którym tak z bliska i z całą ohydą i okropnością szczegółów widział brzydotę społeczną, szkaradniejszą jeszcze od złego bogacza: złego nędzarza. Powtóre, że nie chciał być wmieszanym do procesu, który prawdopodobnie wytoczyć miano, ani świadczyć przeciw Thenardier’owi.
Javert sądził, że młodzieniec, którego nazwiska nie zapamiętał, zląkł się i uciekł, niewróciwszy może do domu w czasie zasadzki; jednakże starał się go odszukać, ale daremnie.
Upłynął miesiąc, potem drugi. Marjusz ciągle mieszkał u Courfeyrac’a. Dowiedział się od adwokata, często zachodzącego do sali ustępowej sądu kryminalnego, że Thenardier siedział zamknięty w osobnej celi. Co poniedziałek Marjusz odsyłał do kancelarji więzienia la Force pięć franków dla Thenardier’a.
Marjusz, wyczerpawszy swe zasoby, pożyczał te pięć franków od Courfeyrac’a; pierwszy to raz w życiu pożyczał pieniędzy. Perjodyczne pięć franków były podwójną zagadką dla Courfeyrac’a, który je dawał i dla Thenardier’a, który je odbierał. — Do kogo to idzie? — myślał Courfeyrac. — Zkąd to może pochodzić? — zapytywał Thenardier.
Zresztą Marjusz miał serce zranione. Wszystko znowu zapadło jak w przepaść. Nie widział nic przed sobą, życie jego pogrążyło się w tajemnicy, w której błądził omackiem. Na chwilę ujrzał znowu z bliska w tej ciemności dziewicę ukochaną i starca, który zdawał się być jej ojcem — istoty nieznane, co stały się jedynem jego zajęciem i nadzieją na tym świecie — a jeden podmuch uniósł te cienie. Ani jedna iskierka pewności i prawdy nie wytrysła z najstraszniejszego starcia. Wszelkie domysły były próżne. Nie wiedział nawet nazwiska, które sądził, że zna dobrze. Oczywiście nie była to już Urszula, a Skowronek widoczne przezwisko. A co sądzić o starcu? Czy w istocie krył się przed policją? Przypomniał sobie robotnika o białych włosach, którego spotkał w okolicach Inwalidów. Zdawało się prawdopodobnem, że ów robotnik i pan Biały byli jedną osobą. Więc się przebierał? Człowiek ten miał strony heroiczne i strony dwuznaczne. Czemu nie wołał pomocy? dlaczego uciekł? byłże lub nie ojcem młodej dziewicy? nakoniec byłże w istocie człowiekiem, którego Thenadier zdawał się poznać? Czy Thenardier się myli? Tysiące nierozwiązanych zagadek. Wszystko to wprawdzie nie odejmowało nic z anielskiego uroku dziewicy Luksemburga. Smutek dojmujący: Marjusz miał w sercu namiętną miłość, a na oczach noc. Był pchany, przyciągany, a nie mógł się ruszyć. Wszystko znikło, prócz miłości. Nawet ta miłość straciła instynkt i nagłe, jasne natchnienia. Zwykle ten pożerający płomień oświeca nas trochę, rzucając na zewnątrz światło użyteczne. Marjusz nie słyszał już tych głuchych rad namiętności. Nigdy nie śmiał sobie powiedzieć: gdybym tam poszedł? gdybym spróbował? Oczywiście Urszula musiała być gdzieśkolwiek; nic nie szeptało Marjuszowi, w której stronie miał szukać. Całe jego życie streszczało się teraz w dwóch słowach: bezwzględna niepewność w nieprzeniknionym mroku. Ujrzeć ją — do tego wzdychał zawsze, ale stracił nadzieję.
Na domiar nieszczęścia wróciła nędza. Czuł jej lodowate tchnienie przy sobie, za sobą, w tych męczarniach oddawna odwyknął od pracy, a nic niebezpieczniejszego, jak przerwana praca; to znikające przyzwyczajenie. Łatwo je porzucić, trudno odzyskać.
Pewna ilość marzenia jest dobrą, jak narkotyk w umiarkowanych dozach. Usypia to niekiedy ciężkie gorączki duszy bijącej się z myślami, nieci w umyśle miękkie i świeże wyziewy, które łagodzą zbyt ostre rysy czystego myślenia, zapełniają tu i owdzie próżnie i przerwy; łączą gromady i zamazują ostre kanty myśli. Ale zbytek marzenia zanurza i topi. Biada pracownikowi umysłowemu, który zupełnie spada z myślenia w marzenie! Sądzi, że łatwo wydostanie się, i mówi sobie, że bądź co bądź, to wszystko jedno. Błąd.
Myśl jest znojem rozumu, marzenie jego rozkoszą. Zastąpić myśl marzeniem, to brać za jedno truciznę i pokarm.
Marjusz, jak sobie przypominacie, od tego zaczął. Przyszła miłość i wtrąciła go w przepaść marzeń bezdennych, bez celu. Jeśli wychodził, to żeby marzyć. Leniwe rodzenie umysłu. Otchłań mętna i jednostajna. W miarę, jak zmniejszała się praca, rosły potrzeby. Takie jest prawo psychologiczne. Człowiek w stanie marzenia pochopny jest do rozrzutności i miękkości; rozprężony umysł nie umie utrzymać życia na wodzy. W tym rodzaju życia dobre ze złem się mięsza, bo jeśli miękkość jest zgubną, wspaniałomyślność jest zdrową i dobrą. Ale człowiek biedny, wspaniałomyślny i szlachetny, zgubiony jest, jeśli nie pracuje. Ubywa zasobów, przybywa potrzeb.
Fatalna pochyłość, w którą wpadają najuczciwsi i najdzielniejsi, zarówno jak najsłabsi i najbardziej skażeni; — prowadzi ona do jednej z dwóch przepaści, do samobójstwa lub zbrodni.
Wychodząc ciągle by marzyć, w końcu któregoś dnia wyjdziesz rzucić się w rzekę.
Zbytek marzenia tworzy Escouss’ów i Lebras’ów.
Marjusz zwolna spuszczał się z tej pochyłości, mając utkwione oczy w tę, której nie widział. Cośmy tu napisali wydaje się dziwnem, a jednak jest prawdziwe. Wspomnienie istoty nieobecnej zapala się w ciemnościach serca; im głębiej znikła, tem jaśniej promienieje; dusza zrozpaczona i ciemna widzi tę światłość na swoim widnokręgu, niby gwiazdę nocy wewnętrznej. Ona — to cała myśl Marjusza. Nie marzył o czem innem; czuł niewyraźnie, że stare jego ubranie stawało mu się nie do użycia, że nowe stawało się starem, że koszule się zużywały, kapelusz zużywał, buty zużywały, to jest, że jego życie się zużywało, i mówił do siebie: — Gdyby ją tylko ujrzeć nim umrę!
Jedna słodką myślą, się odurzał, że ona go kochała, że mówiło mu to jej spojrzenie, że nie znała jego nazwiska, ale znała jego duszę, i że gdziekolwiek się znajduje, w jakiembądź miejscu tajemniczem, kochała go jeszcze. Kto wie, może marzyła o nim, jak on o niej marzył? Niekiedy w niewytłómaczonych godzinach, jakie miewa każde serce zakochane, mając tylko powody do boleści, a jednak czując jakieś tajemnicze drżenie radości, mówił do siebie: — jej to myśli do mnie przychodzą! Potem dodawał: — Może i moje do niej dochodzą.
To jednak złudzenie, na które w chwilę potem potrząsał głową, rzucało w jego duszę promienie, które czasami były jakby nadzieją. Niekiedy, zwłaszcza w godzinie wieczornej, która najbardziej zasmuca marzycieli, rzucał na papier to, co było najczystszego, najidealniejszego i najbardziej nieosobistego w marzeniach, jakiem i miłość napełniała jego duszę. Nazywał to „pisaniem do niej“.
Nie trzeba jednak sądzić, że jego rozum się mieszał. Owszem. Stracił władzę pracowania i zmierzania wytrwale ku oznaczonemu celowi, ale miał więcej niż kiedy przenikliwości i trafności sądu. Marjusz widział w świetle spokojnem i rzeczywistem, choć nieco szczególnem, cokolwiek przesuwało się przed jego oczyma, nawet rzeczy i ludzi najobojętniejszych; o wszystkiem powiedział trafne słowo z jakiemś uczciwem znękaniem i szczerą bezstronnością. Jego duch, prawie pozbawiony nadziei, sięgał daleko i unosił się w obłokach.
W takim stanie umysłu, nic nie uszło jego przenikliwości, nic go nie zwiodło i w każdej chwili odgadywał istotę życia, ludzkości i przeznaczeń. Szczęśliwy, nawet w cierpieniach, jest ten, komu Bóg dał duszę godną miłości i nieszczęścia! Kto nie widział rzeczy tego świata, i serca ludzi w tem świetle podwójnem, ten nic nie widział prawdziwego i nic nie zna.
Dusza, która kocha i cierpi, ma coś w sobie szczytnego.
Zresztą dnie upływały nie przynosząc nic nowego. Zdawało mu się tylko, że ponura przestrzeń, którą miał do przebycia, z każdą chwilą się skracała. Już widział wyraźnie stromy brzeg przepaści bezdennej.
— Jak to! — powtarzał sobie — więc jej nie zobaczę, nim umrę.
Wszedłszy na ulicę Św. Jakóba, zostawiwszy na stronie rogatkę i idąc czas pewien na lewo starego bulwaru wewnętrznego, dochodzi się do ulicy Zdrowia, a potem Lodowni, i nim się przybędzie do rzeczułki Gobelinów, napotyka się rodzaj pola, które w długim i jednostajnym pasie bulwarów paryzkich, jest jedynem miejscem, gdzie Ruysdael miałby ochotę usiąść.
Jakiś wdzięk niewysłowiony okraszał tę łąkę zieloną, przez którą ciągnęły się sznury z zawieszonemi chustami, schnącemi na wietrze; w dali sterczał stary budynek ogrodników paryzkich, zbudowany jeszcze za Ludwika XIII, z wysokim dachem, dziwacznie przerywanym poddaszami; dalej walące się ogrodzenia, trochę wody ciekącej między topolami, kobiety, śmiechy, głosy; na widnokręgu Panteon, drzewo Głucho-niemych, Val de Gràce gmach czarny, pękaty, fantastyczny, pocieszny i wspaniały — w głębi poważne sklepienie kwadratowe wieżyc kościoła Panny Marji.
Miejsce warte jest widzenia, więc też nikt tam nie chodzi. Niekiedy tylko przemknie się tędy jaki wóz furmański.
Zdarzyło się raz, że Marjusz w samotnej przechadzce zabłąkał się na tę łąkę. W tym dniu ukazał się na tym bulwarze rzadki gość, przechodzień. Marjusz, zdumiony prawie dzikim wdziękiem tego miejsca, zapytał przechodnia: — Jak się nazywa to miejsce?
Przechodzień odpowiedział: — To pole Skowronka.
I dodał: — Tu Ulback zabił pasterkę z Ivry.
Ale po tem słowie: Skowronek, Marjusz nic już nie słyszał. Gdy człek jest rozmarzony, lada słówko może nagle wprawić umysł w pewien stan zamarznięcia. Myśl szybko zgęszcza się około jednej idei i nie zdolną jest przyjąć innych wrażeń. Skowronek była to nazwa, którą Marjusz, pogrążony w głębokiej melancholji, przyjął zamiast Urszuli. Ba — rzekł w bezmyślnem osłupieniu, właściwem tym tajemniczym rozmowom z samym sobą — to jej pole. Tu dowiem się gdzie mieszka.
Niedorzeczne to, a jednak nie mógł się opędzić tej myśli.
I codziennie przychodził na to pole Skowronka.






II.
Tworzy się zbrodnia i wylęga w więzieniu.

Tryumf Javerta w domostwie Gorbeau zdawał się zupełnym, a nie był.
Najprzód — co go najbardziej martwiło — nie aresztował więźnia. Człowiek zabijany przez złoczyńców, jeśli ucieka przed sprawiedliwością, jest bardziej podejrzany od samego zabójcy; prawdopodobnie jegomość ów, tak szacowny łup dla bandytów, niemniej byłby pożądaną zdobyczą dla władzy.
Dalej, Montparnasse umknął Javertowi. Wypadało czekać innej sposobności, by złowić tego djabelskiego fircyka. W istocie Montparnasse, spotkawszy Eponinę, która czuwała pod drzewami bulwaru, zabrał ją z sobą, bo wolał bawić się w kochanka z córką, niż w rakarza z ojcem. I dobrze na tem wyszedł. Ocalał. Co do Eponiny, Javert zdybał ją wprawdzie, ale pociecha mizerna. Eponina dostała się do Magdalenek, gdzie już siedziała Anzelma.
Nakoniec w przejeździe z rudery Gorbeau do więzienia Force, jeden z głównych aresztowanych Claquesosus, przepadł. Nie wiedziano jak się to stało, ajenci i sierżanci „zgoła tego nie rozumieli,“ zniknął jak kamfora, wysunął się z pod kajdan, przemknął przez szczeliny powozu, bo fiakr był popękany, i uciekł; nie pojmowano jak się to stało, wiedziano tylko, że gdy przyjechali do więzienia już nie było Claquesousa. Musiały to być czary, albo sprawka policji. Czy Claquesous stopniał w ciemności jak płatek śniegu w wodzie? Czy był w tajnem porozumieniu z ajentami policji? Czy człowiek ten był podwójną zagadką porządku i nierządu? Byłli współcześnie gwałcicielem spokojności publicznej i jej obrońcą? Czy ten sfinx brnął przedniemi łapami w zbrodni, a tylnemi dotykał władzy? Javert nie przypuszczał takich kombinacji i odrzuciłby układy podobne; ale jego ludzie mieli innych prócz niego inspektorów, może lepiej od niego wtajemniczonych w przebiegi prefektury, a Claquesous był tak szczwanym, że mógł być bardzo dobrym ajentem. Jakkolwiek bądź, Claquesous już się nie znalazł. Javert był tem raczej rozgniewany niż zdziwiony.
Co do Marjusza „mazgaja adwokata, który prawdopodobnie stchórzył“ Javert mało dbał o niego. Zresztą adwokata łatwo odszukać. Ale byłże to w istocie adwokat?
Rozpoczęła się indagacja.
Sędzia inkwirent uznał za stosowne jednego z bandy Szarego-Matusa nie zamknąć w osobnej celi, w nadziei że się wyda. Tem swobodniej trzymanym był Brujon, kudłaty, z ulicy Małego Bankiera. Pozwolono mu chodzić po podwórku Karlomana, tylko stróże mieli na niego baczne oko.
Nazwisko to Brujon należy do wspomnień więzienia Force. Na szkaradnem podwórku, zwanem Nowego Budynku, które administracja przezwała podwórzem Św. Bernarda, a złodzieje Lwią Jaskinią, na ścianie okrytej trądem, przy starej zardzewiałej bramie żelaznej, prowadzącej do dawnej kaplicy książęcego zamku Force, którą później zamieniono na dormitarz zbójów, widziano przed dwunastu jeszcze laty rodzaj baszty grubo rzeźbionej z kamienia, a tuż pod nią napis.

Brujon, 1811.

Brujon z r. 1811 był ojcem Brujona z r. 1832.
Ten ostatni, którego nie można było dostrzedz w zasadzce Gorbeau, był to młody chłopak nadzwyczajnie przebiegły i zręczny, z miną zahukaną i niepoczesną. Z tej to miny zahukanej wnosząc, sędzia inkwirent, o charakterze Brujona, kazał go puścić, sądząc, że będzie użyteczniejszym na podwórku Karlomana, niż w osobnej celi.
Złodzieje nie przerywają pracy, choć są w ręku sprawiedliwości. Taka drobnostka nie stoi na przeszkodzie. Można być w więzieniu za zbrodnią, a rozpoczynać nową zbrodnię. Są to artyści, którzy chociaż posłali obrazy na wystawę, nie mniej gorliwie pracują w atelie nad nowem dziełem.
Brujon zdawał się być zupełnie ogłupiałym w więzieniu. Niekiedy po całych godzinach stał na podwórku Karlomana przed okienkiem straganiarza i jak idjota patrzył na brudny cennik straganu, zaczynający się od: czosnku 62 centymy, a kończący na cygarze, 5 centymów. Albo też cały czas drżał, dzwonił zębami, mówił że ma febrę, i zapytywał czy jest próżne jedno z dwudziestu ośmiu łóżek sali gorączkowych.
Nagle w drugiej połowie lutego r. 1832 dowiedziano się, że Brujon, ten niedołęga, kazał posługaczom więziennym nie w swojem, lecz w swych trzech towarzyszy imieniu zrobić trzy różne sprawunki, które razem kosztowały pięćdziesiąt soldów; ogromny wydatek, który zwrócił uwagę wachmistrza więzienia.
Zasiągniono wiadomości, i rozpoznawszy taryfę zleceń, przybitą w parlatorjum więziennem, dowiedziano się, że pięćdziesiąt su użyte były w ten sposób: trzy sprawunki; pierwszy w Panteonie, dziesięć su, drugi w Dolinie Łaski, piętnaście su, a trzeci przy rogatce Grenelle, dwadzieścia pięć su. Otóż w Panteonie, Dolinie Łaski i u rogatki Grenelle, były właśnie mieszkania trzech włóczęgów rogatkowych bardzo niebezpiecznych, Hrudeniera, zwanego Pizzaro, Sławnego, uwolnionego galernika i Barre-Carossa, na których to zdarzenie zwróciło oczy policji. Domyślano się, że ci ludzie należeli do bandy Szarego-Matusa, z której schwytano dwóch hersztów: Babeta i Gueulemera. Domyślano się, że w posyłkach Brujona, oddawanych nie w domu według adresu, ale ludziom czekającym na ulicy, musiała być wskazówka jakiejś nowej ukrytej zbrodni. Miano jeszcze inne wskazówki; schwytano trzech włóczęgów, i jak się zdawało, trafiono na ślad knowań Brujona.
W tydzień po tem, jednej nocy, dozorca sądu, zwiedzając sypialnię na dole Budynku Nowego, w chwili gdy w rzucał swój kasztan do skrzynki — używano tego sposobu żeby się upewnić, że dozorcy ściśle wykonywają służbę, co godzina więc kasztan powinien był wpaść do skrzynki przybitej w sypialni — otóż dozorca zobaczył przez okienko sypialni, że Brujon siedząc pisał coś na łóżku przy świetle lampy. Dozorca wszedł, wsadzono Brujona na miesiąc do osobnego więzienia, ale nie znaleziono tego co napisał. Policja nic się nie dowiedziała.
To pewna, że nazajutrz wysłano pocztyljona z podwórka Karlomana do Lwiej Jaskini, przez gmach pięciopiętrowy, rozdzielający dwa podwórka.
Więźnie nazywają pocztyljonem gałkę chleba sztucznie zgniecioną, którą wysyłają do Irlandji, to jest przez dachy więzienne z jednego podwórka na drugie. Źródłosłów: przez Anglję; z jednej ziemi na drugą, do Irlandji. Gałka pada na podwórze; kto ją podejmie otwiera i znajduje bilecik adresowany do jednego z więźniów podwórka. Jeśli znajduje ją więzień, oddaje według adresu, jeżeli stróż więzienia, lub jeden z więźniów tajemnie zaprzedanych, których nazywają baranami w więzieniach, a lisami na galerach, bilet zaniesiony zostaje do kancelarji i oddany policji.
Tym razem pocztyljon doszedł swego przeznaczenia, chociaż ten, do którego był adresowany, w tej chwili siedział zamknięty w osobnej celi. Adresatem był Babet, jeden z czterech hersztów bandy Szarego Matusa.
Pocztyljon zawierał papier zwinięty, na którym napisane były te dwa wiersze:
— Babet. Zdarza się robota przy ulicy Plumet. Kraty od ogrodu.
— To właśnie Brujon pisał w nocy.
Pomimo wszelkich szperań dozorców, Babet znalazł sposób przesłać ten bilecik z więzienia Force do Szpitala Warjatek, gdzie była zamknięta jedna z jego dobrych przyjaciółek. Ta znowu dziewczyna przesłała bilet swej znajomej, imieniem Magdusi, będącej w wielkiem podejrzeniu u policji, ale jeszcze nie aresztowanej. Magdusia, której imię przypomina sobie czytelnik, miała z Thenardierami stosunki, które opiszemy, i mogła, odwiedzając Eponinę, utrzymywać komunikację między Szpitalem Warjatek i Magdalenkami.
Właśnie w owym czasie, że zabrakło w śledztwie dowodów przeciw córkom Thenardiera, Eponina i Anzelma zostały wypuszczone na wolność.
Gdy wyszła Eponina, Magdusia, czekająca na nią, u bramy Magdalenek, oddała jej bilet Brujona do Babeta i poleciła wyjaśnić sprawę.
Eponina udała się na ulicę Plumet, poznała sztachety i ogród, przypatrywała się domowi, śledziła, szpiegowała i po kilku dniach zaniosła Magdusi, mieszkającej przy ulicy Cloche-Perche, sucharek, który Magdusia oddała kochance Babeta w Szpitalu Warjatek. Sucharek w symbolicznym języku złodziejów znaczy: nie ma co robić.
W tydzień niespełna, gdy Babet i Brujon spotkali się na podwórku, jeden idąc do śledztwa, a drugi wracając — a cóż — zapytał Brujon — ulica P.? Sucharek — odpowiedział Babet.
Tak został poroniony zarodek zbrodni, który spłodził Brujon w więzieniu Force.
Poronienie to jednak miało następstwo zupełnie przeciwne programowi Brujona. Zobaczymy to później.
Często myśląc, że się zadzierzga nić jedną, zawiązuje się drugą.






III.
Widziadło ukazuje się ojcu Mabeuf.

Marjusz nie chodził już do nikogo, niekiedy tylko zdarzyło mu się spotkać z ojcem Mabeuf.
Gdy Marjusz zwolna zstępował po ponurych stopniach, któreby można nazwać schodami piwnicy, prowadzącemi do ciemności, zkąd słychać nad głową chodzących szczęśliwców, p. Mabeuf także zstępował na dół.
Flory okolic Cauteretz nikt zgoła nie kupował. Doświadczenia z indygo nie udawały się w małym ogródku austerlickim, źle wystawionym na działanie słońca. P. Mabeuf mógł tam hodować tylko kilka rzadkich kwiatów, lubiących cień i wilgoć. Jednakże nie tracił odwagi. Dostał kawałek ogrodu Botanicznego w dobrem miejscu, i tam „własnym kosztem“ robił próby z indygo. Na to zastawił w lombardzie blachy swojej Flory. Śniadanie ograniczył do dwóch jaj, z których jedno ustępował starej służącej od piętnastu miesięcy nie biorącej zasług. Często śniadanie było całodziennym pokarmem. Nie śmiał się już śmiechem dziecinnym, stał się milczący i nie przyjmował gości. Marjusz dobrze robił, że nie zachodził do niego. Niekiedy, gdy p. Mabeuf szedł do Ogrodu Botanicznego, starzec i młodzieniec spotkali się na bulwarze Szpitalnym. Nie rozmawiali z sobą i witali się tylko smutnem skinieniem głowy. Rzecz bolesna, są chwile gdy nędza rozprzęga przyjaźń. Dwaj przyjaciele stali się przechodniami.
Księgarz Royol umarł. P. Mabeuf znał już tylko swoje książki, ogród i indygo; w tych trzech postaciach okazywały mu się szczęście, rozkosz i nadzieja. Wystarczało mu to do życia. Mówił sobie: — Gdy zrobię gałki niebieskie, będę bogaty, wykupię z lombardu blachy, za pomocą szarlatanizmu, pieniędzy i inseratów, w dziennikach rozgłoszę moją Florą i kupię, wiem już gdzie, egzemplarz Sztuki żeglarskiej Piotra Medone, z drzeworytami, wydanie roku 1559. Tymczasem cały dzień pracował przy zagonie indygo, a wieczorem wracał do siebie polewać kwiaty w ogrodzie i czytać książki. P. Mabeuf miał wówczas lat około ośmdziesięciu.
Jednego wieczora miał osobliwe widzenie.
Wrócił do domu jeszcze za dnia. Matka Plutarcha, podupadłszy na siłach, zachorowała i położyła się w łóżko. Na obiad ogryzł kość, na której było trochę mięsa, przekąsił kawałkiem chleba, który znalazł w kuchni i usiadł na obalonej barjerze kamiennej, która w ogrodzie zastępowała ławkę.
Przy tej ławce, jak to bywało dawniej w owocowych ogrodach, stał rodzaj spiżarni w kształcie kufra z belek i starych zniszczonych desek; spodnią jej część stanowiła nora dla królików, a górną schowanie na owoce. W norze nie było królików, ale w owocarni leżało jeszcze kilka jabłek. Resztki zapasów zimowych.
Pan Mabeuf włożył okulary i zaczął przewracać i czytać dwie książki, w których niezmiernie smakował, a nawet co ważniejsza w jego wieku, któremi na serjo się zajmował. Bojaźliwy z natury, łatwo ulegał przesądom. Pierwszą książką był słynny traktat prezydenta Delanche o niestałości czartów, drugie dzieło in quarto Mutora de la Rubaudière: O djabłach w Vorvert i chochlikach w Bièvre. Ostatnia stara księga tembardziej go zajmowała, że w jego ogrodzie dawnemi czasy przebywały chochliki. Zmrok wieczorny zaczął bielić miejsca górzyste a czernić w dole. Czytając, przez książkę, którą trzymał w ręku, ojciec Mabeuf spoglądał na rośliny, szczególniej na wspaniały rododendron, który był jedną z najżywszych jego pociech. Upłynęły cztery dni skwarne bez kropli deszczu: ugięły się łodygi, pochyliły kielichy kwiatów, liście opadły, wszystko potrzebowało zwilżenia; szczególniej rododendron był smutny. Ojciec Mabeuf należał do ludzi, w mniemaniu których rośliny mają duszę. Starzec pracował dzień cały przy zagonie indygo, upadał ze znużenia, a jednak podniósł się, położył książkę na ławce, postąpił ku studni zgarbiony, chwiejąc się na nogach, aby chwycił za łańcuch, ale nie mógł wyciągnąć go tyle, by dobyć wody. Obrócił się i z niepokojem podniósł oczy ku niebu gwiazd pełnemu.
Wieczór miał tę dziwną pogodę, co przygniata boleści człowieka jakąś ponurą i wieczną radością. Noc zapowiadała, że będzie równie suchą jak dzień.
— Wszędzie gwiazdy! — pomyślał starzec; — ani najmniejszej chmurki! ani łezki wody!
I głowa jego podniesiona na chwilę, spadła na piersi.
Podniósł ją jeszcze i spojrzał w niebo, szepcząc:
— Przez litość, choć kropelkę rosy!
Raz jeszcze pociągnął łańcuch u studni, daremnie.
W tej chwili usłyszał głos mówiący:
— Ojcze Mabeuf, chcesz pan, to poleję ogród?
Razem zrobił się szmer u płotu niby przechodzącego dzikiego zwierza, i zobaczył wychodzącą z zarośli chudą postać, która stanęła przed nim i spojrzała nań śmiało. Wyglądało to równie na ludzką istotę, jak na widmo w zmroku wylęgłe. Nim ojciec Mabeuf, łatwo się przestraszający, zdołał słówko odpowiedzieć, już ta istota z dziwną szybkością poruszając się w cieniu, zdjęła łańcuch z haka, zanurzyła i wyciągnęła wiadro, napełniła konewkę i poczciwiec patrzał z radością, jak to bosonogie i odarte widziadło przebiegało klomby, dokoła rozlewając życie. Ruch wody, padającej na liście przepełniał zachwyceniem duszę ojca Mabeuf. Zdawało mu się, że teraz rododendron jest szczęśliwy.
Wypróżniwszy jedno wiadro, dziewczyna wyciągnęła drugie, potem trzecie. Polała wszystkie kwiaty ogrodu.
Tak biegając po ścieżkach, przesuwając się jak czarne widzenie, z rozpuszczonemi na wiatr końcami podartej chustki, zarzuconej na kościste ramiona, podobną była do nietoperza.
Gdy skończyła robotę, ojciec Mabeuf zbliżył się ze łzami w oczach i położył rękę na jej czole.
— Bóg ci pobłogosławi — rzekł — jesteś aniołem, bo pielęgnujesz kwiaty.
— Nie — odpowiedziała — jestem djabłem, ale mi to wszystko jedno.
Starzec nie czekając na odpowiedź ani jej słysząc, zawołał:
— Co za szkoda, żem tak nieszczęśliwy i biedny! nie mogę nic zrobić dla ciebie.
— Owszem, możesz pan — rzekła.
— Cóż takiego?
— Powiedzieć mi, gdzie mieszka pan Marjusz.
Starzec nie zrozumiał.
— Jaki pan Marjusz?
Podniósł szkliste oczy i zdawał się szukać czegoś co uciekało.
— Młody człowiek, który dawniej tu przychodził.
Tymczasem p. Mabeuf poszukiwał w swej pamięci.
— A! tak... — zawołał — wiem teraz o co ci chodzi. Poczekaj! pan Marjusz... baron Marjusz Pontmercy, to on! mieszka... albo raczej już nie mieszka... dalibóg, nie wiem gdzie.
Tak mówiąc pochylił się, by poprawić gałązkę rododendronu i dodał:
— Prawda, teraz sobie przypominam. Często przechodzi bulwarem, idąc w stronę Lodowni, ulicą Croule-Barbe. Pole Skowronka. Idź tamtędy a łatwo go spotkasz.
Gdy p. Mabeuf podniósł głowę, już nie było nikogo; dziewczyna zniknęła.
Strach go naprawdę ogarnął.
— Do licha — pomyślał — gdyby nie to, że ogród jest polany, uwierzyłbym że to duch.
W godzinę później, gdy się spać położył, przyszła mu znowu na myśl; niby bajeczny ptak, przemieniający się w rybę i wpadający do morza, zwolna, przybierała kształty marzenia nim się w sen zamieni, i rzekł do siebie.
— W istocie, ma to wiele podobieństwa z tem co Ribaudiere opowiada o chochlikach. Może to był chochlik?






IV.
Widziadło ukazuje się Marjuszowi.

W kilka dni po tych odwiedzinach „ducha“ u ojca Maheuf, jednego poranku, było to w poniedziałek, „w dzień sztuki sto-susowej, którą Marjusz pożyczał od Courfeyrac’a dla Thenardier’a, Marjusz włożył ten pieniądz do kieszeni i nim go odniósł do kancelarji więzienia, poszedł „przejść się trochę“ w nadziei, że za powrotem, będzie ochotniejszym do pracy. Zresztą, zawsze się powtarzała ta historja. Zerwawszy się z łóżka, siadał nad książką i kawałkiem papieru, by bazgrać jakie tłómaczenie; w owym czasie dano mu do roboty przekład na język francuzki, sławnej z grubijaństwa, kłótni uczonej między Gansem i Savignym; brał Savigny’ego, brał Gansa, przeczytał cztery wiersze, spróbował napisać, nie mógł, bo jakaś gwiazda stawała między jego oczyma i papierem, i zrywał się z krzesła, mówiąc: — Wyjdę. To mię usposobi do pracy.
I szedł na pole Skowronka.
Tu jeszcze wyraźniej widział gwiazdę, daleko słabiej Savigny’ego i Gansa.
Powracał, usiłował znowu zabrać się do pracy i nigdy nie mógł: niepodobieństwem było zawiązać jakąbądź z zerwanych nici jego mózgu; wówczas mówił: — Jutro nie wyjdę. Przeszkadza mi to w pracy. I wychodził codziennie.
Prawdę mówiąc, więcej mieszkał na placu Skowronka, niż w mieszkaniu Courfeyrac’a. Prawdziwy jego adres był: na bulwarze zdrowia, przy siódmem drzewie za ulicą Croule-Barbe.
Tego poranku minął siódme drzewo i usiadł nad brzegiem rzeczki Gobelinów. Wesołe słońce przedzierało się przez liście świeżo rozkwitłe i jaśniejące.
Marzył o niej. I marzenie jego, stawszy się wyrzutem sumienia, spadało nań bolesnym ciężarem; ze wstydem pomyślał o lenistwie, tym paraliżu duszy, któremu coraz bardziej podlegał i o tej nocy, co z każdą chwilą coraz gęstsza, zapadała przed nim, zakrywając mu słońce.
Wśród tego natłoku smutnych a niewyraźnych myśli, zbyt słabo działających na wolę, by przybierały kształty monologu, bo nie miał nawet siły chcieć się zasmucić, wśród tej zadumy melancholicznej, dochodziły go jednak wrażenia z zewnątrz. Słyszał za sobą i przed sobą, po obydwu brzegach rzeki, praczki Gobelinów, bijące bieliznę, a nad głową szczebiot ptaków, śpiewających na wiązach. Z jednej strony dźwięki swobody, skrzydlatej wolności, szczęśliwej, bez troski; z drugiej — głosy znojnej pracy. Tu i tam wesołość: i rozmarzył się głęboko, prawie zamyślił.
Nagle w tem znękaniu i zachwycie usłyszał znany głos, mówiący:
— Patrzajcie! to on!
Podniósł oczy i poznał nieszczęśliwą dziewczynę, która jednego poranku weszła do niego, starszą córkę Thenardier’ów, Eponinę; teraz wiedział jak jej na imię. Rzecz dziwna, zbiedniała i wyładniała, choć jedno i drugie zdawało mu się niemożliwem. Zrobiła postęp podwójny — ku światłości i ku smutkowi. Była bosa i w łachmanach, jak w dniu, gdy śmiało weszła do jego pokoju, ale jej łachmany były dwa miesiące starsze, dziury na nich szersze, szmaty brudniejsze. Ten sam głos ochrzypły, to czoło zaćmione i poorane od opalenia, to samo spojrzenie swobodne, ale obłędne i niepewne. Prócz tego miała coś w wyrazie twarzy z żałości i strachu, które dołącza do nędzy wysiedzenie więzienia.
Źdźbła słomy i siana tkwiły w jej włosach, nie jak u Ofelji, która dostała obłąkania od zetknięcia się z szaleństwem Hamleta, ale po prostu dla tego, że przepędziła noc w jakiejś stodole.
A pomimo to była piękną. Jak cudowną gwiazdą jesteś, o młodości!
Zatrzymała się przed Marjuszem z odcieniem radości na twarzy zsiniałej i czemś podobnem do uśmiechu.
Przez chwilę zdawało się, jakby nie mogła wyrzec ani słowa.
— A, spotykam pana przecie! — rzekła nakoniec. Ojciec Mabeuf miał słuszność, to na tym bulwarze! Gdybyś pan wiedział, com się naszukała! Czy pan wie? siedziałam w kozie. Dwa tygodnie! Wypuścili mnie, bo nie mieli przeciw mnie dowodów, a przytem jestem jeszcze nieletnią. Brakowało dwóch miesięcy. O! jakem się naszukała pana! od sześciu tygodni! Więc pan już tam nie mieszka?
— Nie, rzekł Marjusz.
— O! rozumiem, z powodu tej rzeczy. Nieprzyjemne, bo to takie burdy. Wyprowadziłeś się pan. Ale! dlaczego pan nosisz stary kapelusz? taki panicz powinienby się pięknie ubierać. Czy wie pan Marjusz? ojciec Mabeuf nazywa pana baronem, czy tam jakoś. E, chyba pan nie jesteś baronem? Baronowie, to dziady, widuję ich w Luksemburgu przed zamkiem, jak się grzeją na słońcu i czytają za trzy grosze Gazetę Codzienną. Raz chodziłam z listem do takiego barona. Miał przeszło sto lat. Powiedz pan, gdzie teraz mieszkasz?
Marjusz nie odpowiedział.
— A, mówiła dalej, masz pan dziurawą koszulę. Muszę ją zacerować.
I mówiła dalej coraz smutniejszym tonem:
— Jak się zdaje, nie bardzo mi pan rad jesteś?
Marjusz milczał; spojrzała po sobie i zawołała:
— A jednak jeśli pan zechcesz, to cię zmuszę być weselszym!
— Co? — zapytał Marjusz. Co mówicie?
— A, dawniej mówiłeś mi pan ty! — odparła.
— A więc, co mówiłaś?
Zagryzła usta, zdawała się wahać, jakby w duchu walcząc z sobą. Nakoniec powzięła postanowienie.
— Tem gorzej, wszystko jedno. Jesteś pan smutny, a chcę, żebyś był zadowolony. Przyrzecz mi pan tylko, że się śmiać będziesz. Chcę, żebyś się pan rozśmiał i powiedział: A to dobrze! to dobrze. Biedny panie Marjuszu! wszak pan przypominasz sobie, coś mi mówił, że dasz mi, co zechcę...
— Prawda, ależ mów.
Spojrzała mu w oczy i rzekła:
— Mam adres!
Marjusz zbladł. Wszystka krew spłynęła mu do serca.
— Co za adres?
— Adres, którego pan odemnie żądałeś!
I dodała, jakby sobie czyniąc przymus.
— Adres... przecież pan wiesz?
— Tak, wybąkał Marjusz.
— Panienki!
Wymówiwszy ten wyraz, westchnęła głęboko.
Marjusz skoczył z barjery, na której siedział i jak szalony porwał ją za rękę.
— O! więc mię prowadź! mów! żądaj czego tylko chcesz! Gdzież-to?
— Pójdź pan ze mną — odpowiedziała. Nie wiem dobrze nazwiska ulicy, ani numeru; to zupełnie w przeciwnej stronie, dobrze znam dom i pana zaprowadzę.
Usunęła rękę i dodała tonem, któryby wzruszył uważnego człowieka, ale Marjusz, upojony szczęściem, na nic nie zwracał uwagi:
— O, jakiś pan zadowolony!
Chmura przesunęła się po czole Marjusza. Schwycił Eponinę za ramię:
— Przysięgnij mi rzecz jedną!
— Przysięgać? — odparła — co to znaczy? Chcesz pan bym przysięgła?
I rozśmiała się.
— Twój ojciec! przyrzecz mi Eponino! przysięgnij, że nie powiesz tego adresu twemu ojcu!
Eponina obróciła się ku niemu zdumiona.
— Eponino! Zkąd pan wiesz, że mi na imię Eponina?
— Przyrzecz mi, czego żądam!
Zdawało się, że go nie słyszy.
— A to piękne! nazywasz mnie pan Eponiną!
Marjusz wziął ją za obie ręce.
— Ależ odpowiadaj na miłość boską! uważaj, co mówię, przysięgnij, że nie powiesz swemu ojcu tego adresu!
— Memu ojcu? — rzekła. A tak, memu ojcu! bądź pan spokojny. Siedzi w więzieniu. A zresztą alboż ja zajmuję się moim ojcem!
— Ale mi nie przyrzekasz! — zawołał Marjusz.
— Puść mię pan — krzyknęła, parskając śmiechem — tak mną wstrząsasz. Tak! tak! przyrzekam panu, przysięgam? co mi to znaczy? nie powiem adresu mojemu ojcu. No! dość panu tego?
— Ani nikomu? — zapytał Marjusz.
— Ani nikomu.
— A teraz — rzekł Marjusz — prowadź mię.
— Natychmiast?
— Natychmiast.
— Chodź pan. O jaki zadowolony!
Uszedłszy kilka kroków, zatrzymała się.
— Za blisko pan idziesz za mną, panie Marjuszu. Ja pana wyprzedzę, a pan idź zdaleka, jakbyś nie szedł za mną. Nie trzeba, żeby ludzie widzieli, że taki porządny, jak pan, młody człowiek idzie z taką, jak ja dziewczyną.
Żaden język nie wyrazi tonu, jakim to dziecię wymówiło wyraz: dziewczyna.
Uszła dwanaście kroków i znowu się zatrzymała; Marjusz się zbliżył. Odezwała się doń z boku nie oglądając za siebie.
— Ale czy pan sobie przypomina, że mi coś obiecał?
Marjusz poszukał w kieszeniach. Miał tylko pięć franków, przeznaczone dla ojca Thenardier’a. Wyjął je i włożył w rękę Eponiny.
Otworzyła palce, puściła pieniądz na ziemię i pochmurnie spojrzawszy na niego, rzekła:
— Nie potrzebuję pańskich pieniędzy.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.