Kobieta morska/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Ibsen
Tytuł Kobieta morska
Pochodzenie Wybór dramatów
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1899
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Waleria Marrené
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Indeks stron
KOBIETA MORSKA
SZTUKA W PIĘCIU AKTACH.

OSOBY:

DOKTÓR WANGEL, lekarz powiatowy.
ELLIDA, jego druga żona.
BOLETA  jego córki z pierwszego małżeństwa.
HILDA
PROFESOR ARNHOLM.
LYNGSTRAND.
BALLESTED.
OBCY CZŁOWIEK.

Młodzi ludzie, turyści, przebywający na letnich mieszkaniach.

Rzecz dzieje się w lecie w miasteczku nad fiordem w północnéj Norwegii.





AKT I.
Na lewo dom Doktora z wielką umeblowaną werandą. Wkoło ogród, przy werandzie słup na flagę. Na prawo altana, w niéj stół i trzy krzesła. W głębi żywopłot, w nim furtka, daléj droga prowadząca nad morze wysadzana drzewami. Pomiędzy niemi widać w oddali fiord, jego skaliste ściany i szczyty. Ciepły jasny letni poranek.

SCENA PIERWSZA.
BALLESTED w średnim wieku, ubrany w żakiet aksamitny i wielki artystyczny kapelusz, stoi przy słupie i urządza liny, flaga leży na ziemi. Nieco daléj sztalugi z rozpostartém płótnem a przy nich składane krzesło, pędzle, paleta, szkatułka z farbami. BOLETA WANGEL wchodzi przez otwarte drzwi pokoju na werandę niosąc wielki wazon z kwiatami, który stawia na stole.

BOLETA. Cóż? czy teraz dobrze się będzie podnosić?
BALLESTED. Tak jest, to mała rzecz. Czy państwo dzisiaj spodziewają się gości?
BOLETA. Spodziewamy się po południu profesora Arnholma. Jest już w mieście od wczoraj.
BALLESTED. Arnholm? Czy nauczyciel, który niegdyś był u państwa nie nazywał się Arnholm?
BOLETA. Tak, to ten sam.
BALLESTED. Patrzcie państwo! Więc on powraca w te strony.
BOLETA. Dlatego chcielibyśmy flagę wywiesić.
BALLESTED. To bardzo naturalne.
BOLETA. (wchodzi do domu).




SCENA DRUGA.
BALLESTED, LYNGSTRAND wchodzi drogą z prawéj strony i zatrzymując się przy żywopłocie, patrzy z zajęciem na sztalugi i malarskie przyrządy. Jest to wątły młodzieniec, skromnie, ale przyzwoicie ubrany, wyglądający mizernie.

LYNGSTRAND (z tamtéj strony żywopłotu). Dzień dobry.
BALLESTED (zwracając się ku niemu). Ha! — Dzień dobry (podnosi flagę). Tak, — teraz dobrze idzie (przymocowywa sznury a potém zatrudnia się około sztalugi). Dzień dobry, szanowny panie. Co prawda, niemam przyjemności...
LYNGSTRAND. Pan jest pewnie malarzem?
BALLESTED. Ma się rozumiéć. Dlaczegóż nie miałbym być malarzem.
LYNGSTRAND. Widzę to. Czy mógłbym tu wejść na chwilę?
BALLESTED. Chcesz pan może obejrzeć moją robotę?
LYNGSTRAND. Pragnąłbym bardzo...
BALLESTED. Niéma jeszcze nic do widzenia. Ale jeśli pan ciekawy, to proszę, wejdź.
LYNGSTRAND. Stokrotne dzięki (wchodzi przez ogrodową furtkę).
BALLESTED (maluje). Jestem teraz na fiordzie pomiędzy wyspami.
LYNGSTRAND. Widzę to.
BALLESTED. Jeszcze brakuje figur. Tutaj nie można dostać modelu.
LYNGSTRAND. Więc tu jeszcze będzie figura?
BALLESTED. Tak, na pierwszym planie, tutaj na brzegu, leżéć będzie nawpół martwa kobieta morska.
LYNGSTRAND. Dlaczegóż pół martwa?
BALLESTED. Zabłąkała się na lądzie, nie może trafić do morza i zamiera w kałuży, rozumie pan przecie.
LYNGSTRAND. Ach! Tak.
BALLESTED. Pani tego domu podała mi myśl do obrazu.
LYNGSTRAND. A jak go pan zatytułuje, gdy będzie ukończony?
BALLESTED. Sądzę, że „Koniec morskiéj kobiety”.
LYNGSTRAND. Bardzo stosowne. Można z tego zrobić coś dobrego.
BALLESTED. Może pan jest także...
LYNGSTRAND. Malarzem?
BALLESTED. Tak.
LYNGSTRAND. Nie, malarzem nie jestem, ale będę rzeźbiarzem, nazywam się Jan Lyngstrand.
BALLESTED. Więc pan chce być rzeźbiarzem? także piękna sztuka rzeźbiarstwo. Zdaje mi się, żem pana parę razy spotkał na ulicy. Czy pan tu od dawna?
LYNGSTRAND. Bawię tu od kilkunastu dni, ale będę się starał spędzić tu całe lato.
BALLESTED. Aby używać przyjemności kąpielowych, nieprawdaż?
LYNGSTRAND. Chciałbym trochę sił nabrać.
BALLESTED. Przecież nie jesteś pan chory.
LYNGSTRAND. Trochę. Czuję się osłabiony, ale to nie jest niebezpieczne. Coś nakształt astmy
BALLESTED. Ba! mała rzecz. Powinien pan jednak poradzić się biegłego doktora.
LYNGSTRAND. Myślałem już o tém, ażeby przy sposobności zasięgnąć rady doktora Wangla.
BALLESTED. Zrób to pan (ogląda się na lewo). Znowu przypływa parowiec. Mnóstwo podróżnych na pokładzie. Napływ podróżnych wzmógł się, w niebywały sposób, ostatniemi czasy.
LYNGSTRAND. Tak, zdaje mi się, że tu napływ jest wielki.
BALLESTED. Mamy także wielu przybywających na lato. Boję się czasem, ażeby nasze poczciwe miasto, z powodu tylu obcych, nie utraciło swego charakteru.
LYNGSTRAND. Pan się tutaj urodził?
BALLESTED. Nie, alem się tutaj akla... aklimatyzował. Przywyknienie i czas związały mnie z tą miejscowością.
LYNGSTRAND. Więc pan tu już mieszka od dawna?
BALLESTED. No tak, ze siedemnaście, osiemnaście lat. Przybyłem z towarzystwem dramatyczném, Skives’a. Potém, mieliśmy trudności pieniężne, towarzystwo się rozwiązało i rozpierzchło na wszystkie strony.
LYNGSTRAND. A pan tu pozostał?
BALLESTED. Zostałem. I dobrze mi się dzieje. Muszę panu powiedzieć, żem się głównie w teatrze zajmował dekoracyami.



SCENA TRZECIA.
CIŻ I BOLETA.

BOLETA (wynosi z przedpokoju biegunowy fotel, który stawia na werandzie i mówi do kogoś znajdującego się w pokoju). Hildo, poszukaj haftowanego podnóżka dla ojca.
LYNGSTRAND (idzie ku werandzie i wita się). Dzień dobry, pani.
BOLETA (przy balustradzie). Ach! to pan. Dzień dobry. Przepraszam bardzo, muszę odejść na chwileczkę! (wchodzi do domu).
BALLESTED. Pan zna państwa Wangel?
LYNGSTRAND. Tak, trochę. Spotykałem panny tu i owdzie, a na ostatnim koncercie mówiłem z samą panią, i ta upoważniła mnie do odwiedzin.
BALLESTED. Więc pan powinieneś uprawiać tę znajomość.
LYNGSTRAND. Ja też postanowiłem złożyć wizytę, bo tak to nazywają. Gdybym tylko miał jaki powód.
BALLESTED. Powód! Cóż znowu! (spoglądając na lewo). Do dyabła! (zbiera swoje rzeczy). Parowiec jest już koło przystani. Muszę iść do hotelu. Może będzie mnie potrzebować ktoś z nowoprzybyłych, bo przyznam się panu, że jestem także fryzyerem.
LYNGSTRAND. Jesteś pan wielostronnym.
BALLESTED. W małych miastach trzeba się do wielu rzeczy ak... aklimatyzować. Gdybyś pan kiedy potrzebował fryzyera, zapytaj tylko o Ballesteda, nauczyciela tańca.
LYNGSTRAND. Nauczyciela tańca?
BALLESTED. Albo też dyrektora muzyki na dętych instrumentach. Dziś wieczorem koncertujemy na promenadzie. Adieu! adieu! (wychodzi z przyborami malarskiemi przez furtkę i kieruje się na lewo).



SCENA CZWARTA.
LYNGSTRAND, BOLETA, HILDA, wychodzą z domu na werandę.

HILDA (z podnóżkiem).
BOLETA (przynosi więcéj kwiatów).
LYNGSTRAND (kłania się Hildzie z ogrodu).
HILDA (przy balustradzie nie odkłaniając się). Mówiła mi już Boleta, żeś się pan w końcu wejść odważył.
LYNGSTRAND. Tak, ośmieliłem się to uczynić.
HILDA. Czy pan już odbył poranny spacer?
LYNGSTRAND. Nie, dziś nie zamierzałem dłuższéj przechadzki.
HILDA. Może byłeś pan w kąpieli?
LYNGSTRAND. Tak jest, i widziałem matkę pani, szła właśnie do swojéj kabiny.
HILDA. Kto szedł?
LYNGSTRAND. Matka pani.
HILDA. Ach! tak... o! (stawia podnóżek przy biegunowym fotelu).
BOLETA. (jakby przerywając). Czy nie widziałeś pan na fiordzie łodzi ojca?
LYNGSTRAND. Tak, zdaje mi się, że widziałem łódź żaglową, zmierzającą do lądu.
BOLETA. To pewno był ojciec. Miał on chorych na wyspach. (porządkując na stole).
LYNGSTRAND (posuwając się o krok do werandy). Jak tu wszystko kwiatami przystrojone.
BOLETA. Nieprawdaż, że to ładnie wygląda?
LYNGSTRAND. Prześlicznie. Jakby w domu było jakie święto.
BOLETA. Bo téż tak jest.
LYNGSTRAND. Może urodziny ojca.
BOLETA (przestrzegając Hildę). Hm! hm!
HILDA (nie zważając na to). Nie, to urodziny mamy.
LYNGSTRAND. Tak — urodziny matki pań.
BOLETA (pocichu z gniewem). Ależ Hildo.
HILDA (tak samo). Dajże mi pokój. (do Lyngstranda). Pan teraz pewno wraca do hotelu na śniadanie.
LYNGSTRAND. (schodząc ze stopni). Tak, muszę trochę przekąsić.
HILDA. Czy pan się w hotelu jeszcze nie rozgościł na dobre?
LYNGSTRAND. Nie mieszkam już w hotelu, to dla mnie za drogo.
HILDA. A gdzież pan teraz mieszka?
LYNGSTRAND. Na górze u pani Jensen.
HILDA. U jakiéj pani Jensen?
LYNGSTRAND. Akuszerki.
HILDA. Przepraszam, panie Lyngstrand, ale mam tyle zajęcia, że...
LYNGSTRAND. Ach! nie powinienem był tego mówić.
HILDA. Czego?
LYNGSTRAND. Tego, co powiedziałem.
HILDA (patrząc na niego niechętnie). Wcale pana nie rozumiem.
LYNGSTRAND. Nie, nie, ale teraz muszę panie pożegnać.
BOLETA (na stopniach werandy). Żegnam. Niech pan dzisiaj wybaczy, ale późniéj, jeśli znajdziesz pan czas — przyjdź pan odwiedzić ojca — i nas także.
LYNGSTRAND. Stokrotne dzięki. Chętnie to uczynię. (kłania się i wychodzi przez ogrodową furtkę. Za ogrodem, zwracając się na lewo, kłania się raz jeszcze.
HILDA (półgłosem). Adieu, mój panie. Proszę się odemnie kłaniać matce Jensen.
BOLETA (cicho wstrząsając jéj rękę). Hildo! Jakżeś źle wychowana! Czyś oszalała! Mógł cię usłyszeć.
HILDA. Ba! Cóż to szkodzi.
BOLETA (spoglądając na prawo). Ojciec idzie.



SCENA PIĄTA.
CIŻ I DOKTÓR WANGEL w podróżnym stroju, z torebką w ręku, idzie ścieżką z prawéj strony.

WANGEL. Otóż jestem, moje dzieci. (wchodzi do ogrodu).
BOLETA (spotykając go w ogrodzie). Ach! jak to ładnie, że wracasz.
HILDA (idąc także naprzeciw niego). Czyś się już na cały dzień uwolnił, ojcze?
WANGEL. Nie. Późniéj muszę jeszcze na chwilę być w biurze. Ale powiedzcie, nie słyszałyście, czy Arnholm przyjechał?
BOLETA. Tak, wczoraj wieczór przyjechał. Posyłałyśmy do hotelu.
WANGEL. Nie widziałyście go jeszcze?
BOLETA. Nie, ale pewno przyjdzie jeszcze przed południem.
WANGEL. Zapewne.
HILDA (ciągnąc go). Ojcze, obejrzyjże się.
WANGEL (spogląda na werandę). Widzę, widzę, dzieci, dom wygląda świątecznie.
BOLETA. Czyśmy nie ładnie go przystroiły?
WANGEL. Tak, muszę przyznać. Czy... czy sami jesteśmy w domu?
HILDA. Ona sobie poszła.
BOLETA (przerywając szybko). Mama poszła do kąpieli.
WANGEL (spogląda przyjaźnie na Boletę i głaszcze jéj włosy. Potém mówi z pewném wahaniem). Słuchajcie, dzieci. Czy wszystko ma tak pozostać dzień cały? I flaga wywieszona także?
HILDA. Naturalnie, ojczulku.
WANGEL. Hm! No tak — ale widzicie...
BOLETA (mruga i przytakuje mu). Możesz sobie wyobrazić, że to wszystko na cześć Arnholma. Skoro tak dobry przyjaciel, pierwszy raz cię odwiedza...
HILDA (śmiejąc się i wstrząsając głową). Pomyśl tylko, ojczulku. On był nauczycielem Bolety.
WANGEL (z półuśmiechem). Jakie wy przebiegłe! Mój Boże, to przecie rzecz naturalna, iż pamiętamy o tych, co nie są z nami. A prócz tego... Masz, Hildo (daje jéj podróżną torebkę) zanieś to do biura. — Nie, dzieci, ja tego nie chcę. Nie w taki sposób przynajmniéj, wiecie o tém. Tak rok rocznie. Cóż na to powiedzą? I nie można tego zmienić?
HILDA (chce iść z torebką przez ogród, ale zatrzymuje się, odwraca, i wskazuje). Patrzcie na tego pana, co idzie. To pewnie profesor.
BOLETA (spoglądając). Ten sam? (śmieje się). Paradna jesteś. Ten pan taki podstarzały, miałby by być Arnholmem?
WANGEL. Czekajcie, moje dzieci. Tak, zdaje mi się, że to on. On niezawodnie.
BOLETA (patrzy zdumiona). Tak, Bóg widzi — zdaje mi się, że tak jest.



SCENA SZÓSTA.
CIŻ i PROFESOR ARNHOLM w eleganckim rannym ubiorze, złotych okularach, z cienką laseczką i torebką podróżną, ukazuje się na drodze, po lewéj stronie. Wygląda swobodnie, spogląda w ogród, kłania się przyjaźnie i wchodzi przez furtkę.

WANGEL (idąc naprzeciw niemu). Witam, kochany profesorze, witam z całego serca, na dawnych śmieciach.
ARNHOLM. Dziękuję, dziękuję, po tysiąc razy. (Ściska mu ręce i idą razem przez ogród). Oto są i dzieci. (Podaje im rękę i przypatruje się). Zaledwie mógłbym je poznać obiedwie.
WANGEL. Bardzo wierzę.
ARNHOLM. A jednak — możebym poznał Boletę — tak Boletę poznałbym niezawodnie.
WANGEL. Nie sądzę. Przecież to już ośm, nie, dziewięć lat, kiedyś ją widział raz ostatni. Ach! tak, ileż to rzeczy zmieniło się od tego czasu.
ARNHOLM (oglądając się). Tego nie uważam. Drzewa tylko urosły i zbudowano altanę.
WANGEL. Tak się to zdaje pozornie.
ARNHOLM (z uśmiecham). No i teraz są tu wdomu, dwie panny na wydaniu.
WANGEL. O! na wydaniu jest tylko jedna.
HILDA (półgłosem). Co téż ojczulek mówi.
WANGEL. Siądźmy tymczasem na werandzie. Jest tam chłodniéj niż tutaj. Proszę.
ARNHOLM. I owszem, kochany doktorze (wchodzą na werandę).
WANGEL (wskazuje Arnholmowi miejsce na biegunowym fotelu). No, teraz siądźmy i odpocznijmy, wyglądasz trochę zmęczony podróżą.
ARNHOLM. Nic nie znaczy. Tutaj w tych miejscach...
BOLETA (do ojca). Może przynieść do pokoju przy werandzie wody sodowéj i soku? Tu będzie wkrótce za gorąco.
WANGEL. Dobrze, dzieci. Przynieście wody sodowéj i soku, a może także koniaku.
BOLETA. I koniaku?
WANGEL. Troszkę, gdyby go kto zażądał.
BOLETA. Dobrze, zaraz. A ty Hildo, odnieś torebkę ojca do biura. (odchodzi w głąb domu i drzwi za sobą zamyka).
HILDA (bierze torebkę ojca i odchodzi przez furtkę ogrodową na lewo).



SCENA SIÓDMA.
ARNHOLM i WANGEL.

ARNHOLM (spoglądając za Boletą). Doprawdy, jaka śliczna... wyrosły ci doktorze dwie, śliczne dziewczyny.
WANGEL (siadając). Tak sądzisz?
ARNHOLM. Co do Bolety, to wprost uderzające. Co do Hildy, także. — Mówmy jednak o tobie, kochany doktorze. Czy zamierzasz spędzić tutaj całe życie?
WANGEL. Ach! tak! zapewnie tak się stanie. Byłem tu niegdyś tak szczęśliwy z tamtą, która nas tak wcześnie opuściła. Z tą, którą znałeś jeszcze, gdyś był u nas raz ostatni.
ARNHOLM. Tak, tak.
WANGEL. A teraz szczęśliwy jestem z tą, co jéj miejsce zajęła. Tak, mogę przyznać, iż los okazał się w wielu rzeczach łaskawym dla mnie.
ARNHOLM. Nie masz dzieci z drugiego małżeństwa?
WANGEL. Przed półtrzecia rokiem urodził nam się synek. Nie cieszyliśmy się nim długo. Umarł, mając zaledwie cztery czy pięć miesięcy.
ARNHOLM. Czy dzisiaj niema w domu twojéj żony?
WANGEL. Zaraz nadejdzie. Poszła do kąpieli, jak to czyni co dzień, nie zważając na pogodę.
ARNHOLM. Czy chora?
WANGEL. Nic jéj nie jest, jakkolwiek w ostatnich latach ma bardzo rozstrojone nerwy. To jest czasami... Nie mogę sobie zdać sprawy, co jéj właściwie dolega. Ale widzisz, przebywanie w wodzie jest jéj życiem i przyjemnością zarazem.
ARNHOLM. Przypominam to sobie z dawniejszych czasów.
WANGEL (z niedostrzegalnym prawie uśmiechem). Znałeś Ellidę jeszcze wówczas, gdy byłeś nauczycielem w Skiöldvick?
ARNHOLM. Ma się rozumieć. Odwiedzała często probostwo, ale widywałem ją najczęściéj, gdym bywał w latarni morskiéj, u jéj ojca.
WANGEL. Te czasy zostawiły głębokie ślady w jéj umyśle. Sama siebie nazywa morską kobietą.
ARNHOLM. Doprawdy?
WANGEL. I dlatego jeśli je wspomnisz, sprawisz jéj głęboką przyjemność.
ARNHOLM (spogląda na niego z powątpiewaniem). Czy masz powody tak sądzić?
WANGEL. Naturalnie, że mam.
ELLIDA WANGEL. (wołając po prawéj stronie ogrodu). Czy to ty jesteś?
WANGEL (podnosząc się). Tak, najdroższa.



SCENA ÓSMA.
CIŻ i ELLIDA WANGEL w lekkim, luźnym ubiorze, z mokremi włosami rozpuszczonemi na plecy, ukazuje się z prawéj strony, pomiędzy drzewami i altaną.

ARNHOLM (podnosi się).
WANGEL (z uśmiechem wyciąga do niéj ręce). Otóż mamy morską kobietę.
ELLIDA (wchodzi szybko na werandę i chwyta jego ręce). Dzięki Bogu, że cię znów widzę. Kiedyżeś wrócił?
WANGEL. Tylko co. Przed chwilą (pokazując Arnholma). Ale czemu nie witasz dawnego znajomego?
ELLIDA (podając Arnholmowi rękę). Więc to pan? Witam. Wybacz, żeś mnie w domu nie zastał.
ARNHOLM. O proszę, nie rób pani ceremonii.
WANGEL. Czy fala była dziś ruchliwą?
ELLIDA. Ruchliwą? Tu ona nigdy nie jest ruchliwą. Taka jakaś ciepła i senna! Woda w tym fiordzie jest jakby chora.
ARNHOLM. Chora?
ELLIDA. Tak, chora i działa téż chorobliwie.
WANGEL (z uśmiechem). No, pięknie polecasz tutejsze kąpiele.
ARNHOLM. Ja raczéj sądzę, że pani jesteś w osobliwym stosunku z morzem, i ze wszystkiém, co się morza dotyczy.
ELLIDA. Być może, czasem mnie to saméj na myśl przychodzi. Ale patrz pan, jak tu dzieci wszystko przygotowały, ażeby uczcić twą obecność.
WANGEL (zmieszany). Hm! (patrząc na zegarek). Musze niedługo odejść.
ARNHOLM. Czyż to doprawdy na moję cześć?
ELLIDA. Ma się rozumiéć, przecież codzień tak nie występujemy. Ach, jakże tu duszno i gorąco, pod tym dachem (schodzi do ogrodu). Chodźcie tutaj! Tu przynajmniéj jest coś nakształt wiatru. (Siada w altanie).
ARNHOLM (idąc za nią). A mnie się wydaje, że tu jest wiatr zupełnie chłodny.
ELLIDA. Tak, pan się w mieście przyzwyczaił do gorąca. Wlecie jak słyszałam, musi tam być nieznośnie.
WANGEL (także w ogrodzie). Hm! Droga Ellido, zabaw przez chwilę naszego kochanego gościa.
ELLIDA. Masz zajęcie?
WANGEL. Tak, muszę być w biurze, a potém, trzeba się trochę przebrać. Niedługo zabawię.
ARNHOLM (siada z Ellidą w altanie). Nie czyń sobie przymusu, doktorze, tymczasem będziem rozmawiać z twoją żoną.
WANGEL. Rachuję na to, a teraz, do widzenia.



SCENA DZIEWIĄTA.
ELLIDA, ARNHOLM.

ELLIDA (po chwili milczenia). Czy nie uważasz pan, że tu jest przyjemnie?
ARNHOLM. Ja uważam, że mnie jest tu przyjemnie.
ELLIDA. Ta altana nazywa się moją, bom ja ją kazała postawić, a raczéj kazał ją dla mnie postawić.
ARNHOLM. Pani tu zwykle przebywa?
ELLIDA. Tak, siedzę tu cały dzień.
ARNHOLM. Pewno z panienkami?
ELLIDA. Dziewczęta chętniéj siedzą na werandzie.
ARNHOLM. A Wangel?
ELLIDA. Tu i tam, po trochu, raz jest ze mną, to znów z dziewczętami.
ARNHOLM. Czy taką jest wola pani?
ELLIDA. Ja sądzę, że to wszystkim dogadza. Możemy rozmawiać, skoro mamy sobie coś do powiedzenia.
ARNHOLM (który był przez chwilę pogrążony w myślach). Nasze drogi skrzyżowały się niegdyś po raz ostatni w Skiöldvik, — to już bardzo dawno.
ELLIDA. Całe dziesięć lat upłynęło od czasu, gdy pan, tam był u nas.
ARNHOLM. Coś około tego. Kiedy sobie panią tam w latarni morskiéj przypomnę, panią, tę pogankę, jak mawiał pastor, z powodu, że ojciec dał pani, zamiast imienia chrześcijańskiego, nazwę okrętu.
ELLIDA. To cóż?
ARNHOLM. Nie przypuszczałem wówczas nigdy, że panią tu zobaczę jako żonę doktora Wangla.
ELLIDA. Wówczas Wangel nie był jeszcze... Wówczas żyła jeszcze, jego pierwsza żona, matka dziewcząt, ich prawdziwa matka.
ARNHOLM. Tak, tak, ale gdyby on był zupełnie wolny i swobodny — nigdybym nie uwierzył, że to się stanie.
ELLIDA. I ja nie. Nigdy w życiu — naówczas.
ARNHOLM. Wangel jest dzielny, zacny, serdeczny i tak dobry dla wszystkich.
ELLIDA (z zapałem i serdecznością). O, to prawda.
ARNHOLM. Jednakże, zdaje mi się, że on od pani różni się o całe niebo.
ELLIDA. Masz pan słuszność. To także prawda.
ARNHOLM. Więc jakże się to stać mogło? Jakim sposobem do tego przyszło?
ELLIDA. Nie pytaj mnie pan o to, bo nie mogę, ani tego wytłómaczyć, ani zrozumiéć sama.
ARNHOLM. Hm! (ciszéj). Czyś pani zwierzyła się mężowi z tego, co zaszło między nami, — mówię naturalnie o téj daremnéj propozycyi, którą niegdyś uczyniłem?
ELLIDA. Nie. Jak możesz pan coś podobnego przypuścić. Nie powiedziałam mu o tém ani słowa.
ARNHOLM. Cieszy mnie to, gdyż czułem się skrępowany myślą, że...
ELLIDA. To niesłusznie. Mówiłam mu tylko, że mam dla pana wielkie uznanie, żeś pan był najlepszym, najzaufańszym przyjacielem, jakiego miałam, bo tak jest rzeczywiście.
ARNHOLM. Dziękuję z całego serca. Ale powiedz mi pani teraz, dlaczego nigdy nie pisałaś do mnie, po moim wyjeździe?
ELLIDA. Myślałam, że mogą być przykremi wieści o téj... która, nie tak z panem wyszła, jakbyś pragnął. Lękałam się wznowić jakiego cierpienia.
ARNHOLM. Hm — tak jest, może miałaś pani słuszność.
ELLIDA. Ale czemu pan nie pisał?
ARNHOLM (spogląda na nią i uśmiecha się z wyrzutem). Ja? uczynić pierwszy krok? Wzbudzić może podejrzenie, żebym chciał wznawiać to, co było, ja, odrzucony tak zupełnie?
ELLIDA. Rozumiem to także. A czy potém nie pomyślałeś pan o jakim innym związku?
ARNHOLM. Nigdy. Pozostałem wierny moim wspomnieniom.
ELLIDA (pół żartem). Cóż znowu! Daj pan pokój tym dawnym wspomnieniom. Zdaje mi się, żeś pan raczéj powinien postarać się o to, by zostać szczęśliwym małżonkiem.
ARNHOLM. Musiałoby to stać się zaraz. Nie zapominaj pani, iż niestety, mam już lat trzydzieści siedem.
ELLIDA. Témbardziéj śpieszyć się należy. (Milczy przez chwilę, potém zaczyna poważnie, przyciszonym głosem). Posłuchaj pan — chcę panu coś powiedziéć, coś czegobym wówczas nie wyjawiła, chociażby szło o życie.
ARNHOLM. A to jest?
ELLIDA. Kiedy uczyniłeś pan ten krok daremny, ja nie mogłam odpowiedzieć inaczéj, niż to uczyniłam.
ARNHOLM. Wiem o tém, mogłaś pani jedynie ofiarować mi szczerą przyjaźń.
ELLIDA. Ale pan nie wiesz, iż wówczas wszystkie moje myśli i uczucia zwracały się gdzieindziéj.
ARNHOLM. Wówczas?
ELLIDA. Tak, wówczas!
ARNHOLM. Mylisz się pani, co do czasu. Zdaje mi się, że wówczas zaledwie znałaś pana Wangla.
ELLIDA. Nie mówię o nim.
ARNHOLM. Nie o nim? Przecież wtedy w Skiöldvik nie było nikogo, coby mógł zwrócić pani uwagę.
ELLIDA. Nie, nie. Bo téż to wszystko było tak szalone, że mogło doprowadzić do obłędu.
ARNHOLM. Więc jakże to było?.. niechże wiem.
ELLIDA. Dość, ażebyś pan wiedział, żem wówczas nie była wolną.
ARNHOLM. Ale gdybyś pani była wówczas wolną?
ELLIDA. To cóż?
ARNHOLM. Czy odpowiedź pani na mój list, byłaby inną?
ELLIDA. Czyż ja to mogę wiedzieć? Gdy zjawił się Wangel, wypadła inaczéj.
ARNHOLM. Dlaczego więc mówisz mi pani, żeś nie była wolną?
ELLIDA (podniecona i niespokojna). Bo ja muszę się komuś zwierzyć.
ARNHOLM (podnosi się).
ELLIDA. Pozostań pan jak dotąd.
ARNHOLM. Pani mąż nie wie, o téj całéj sprawie?
ELLIDA. Powiedziałam mu od razu, żem była dawniéj kim innym zajętą. On więcéj wiedziéć nie żądał. A od tego czasu, nigdyśmy o tém nie mówili. W gruncie rzeczy, było to tylko szaleństwo. I zerwało się — przynajmniéj w pewnéj mierze.
ARNHOLM (podnosząc się). Tylko w pewnéj mierze, nie w zupełności?
ELLIDA. No tak! O Boże! to wcale nie to, o czém pan myślisz. To wprost coś niepojętego. Nie wiem sama, jak to opowiedziéć. Sądziłbyś, żem była chora, albo téż obłąkana.
ARNHOLM. Droga pani... Teraz na prawdę musisz mówić otwarcie.
ELLIDA. Dobrze... spróbuję, ale jakże pan — człowiek rozumny — potrafisz to sobie wytłómaczyć? (Spogląda na lewo i urywa nagle). Czekaj pan — powiem późniéj. Idzie gość.



SCENA DZIESIĄTA.
CIŻ i LYNGSTRAND, idzie drogą z lewéj strony i wchodzi do ogrodu, ma kwiat w butonierce i niesie wielki bukiet, obwinięty w cienki papier i wstążki, przed werandą zatrzymuje się niepewny.

ELLIDA (wychodząc z altany). Czy pan szuka panienek?
LYNGSTRAND (odwracając się). Ach! pani jest tam. (kłania się i przybliża). Nie, nie szukam panien, tylko saméj łaskawéj pani. Pozwoliłaś mi pani złożyć sobie wizytę...
ELLIDA. Tak, zawsze jesteś pan dla nas miłym gościem.
LYNGSTRAND. Stokrotne dzięki! A ponieważ się rzeczy tak szczęśliwie złożyły, że właśnie dziś jest tu w tym domu uroczystość...
ELLIDA. Już pan wiesz o tém?
LYNGSTRAND. Czy pani pozwoli, bym ci to ofiarował? (kłania się i podaje bukiet).
ELLIDA (z uśmiechem). Ależ panie Lyngstrand, byłoby właściwiéj, gdybyś te śliczne kwiaty ofiarował panu profesorowi, bo on to właściwie...
LYNGSTRAND (patrząc niepewnym wzrokiem). Wybaczy pani — ale ja nie znam tego pana — przyszedłem z powodu urodzin.
ELLIDA. Urodzin? Mylisz się pan. Dziś niéma w domu żadnych urodzin.
LYNGSTRAND (z przebiegłym uśmiechem). Ja wiem o tém dobrze, tylko nie sądziłem, by to była tajemnica.
ELLIDA. O czemże pan wiesz?
LYNGSTRAND. Że dziś święci pani swoje urodziny.
ELLIDA. Ja?
ARNHOLM (patrzy na nią pytająco). Dziś? nie, nie, doprawdy.
ELLIDA (do Lyngstranda). Skąd to panu przyszło na myśl?
LYNGSTRAND. Panna Hilda tajemnicę zdradziła. Byłem już tutaj i pytałem panien, czemu stroją dom we flagi i kwiaty.
ELLIDA. A one?
LYNGSTRAND. Wtedy powiedziała mi panna Hilda: „Dziś przecież, są imieniny matki”!
ELLIDA. Matki! — Ach tak!
ARNHOLM. Aha... (Ellida i Arnholm spoglądają na siebie znacząco). Więc kiedy ten młody człowiek wie o tém, pani Wangel...
ELLIDA (do Lyngstranda). Tak, skoro pan już wiesz...
LYNGSTRAND. (znowu ofiarując bukiet). Ośmielam się złożyć powinszowanie.
ELLIDA (biorąc kwiaty). Dziękuję z całego serca. Niechże pan siada. (Arnholm, Ellida i Lyngstrand, siadają w altanie).
ELLIDA. Bo to wszystko — te urodziny miały pozostać tajemnicą, panie profesorze.
ARNHOLM. Więc tak być miało. My należeliśmy do nie powołanych.
ELLIDA (kładąc bukiet na stole). Tak, tak, nie byliśmy powołani...
LYNGSTRAND. Doprawdy, nie powiem o tém nikomu na świecie.
ELLIDA. Nie miałam tego na myśli. — Ale jakże tam pana zdrowie? Zdaje mi się, że pan teraz lepiéj wygląda.
LYNGSTRAND. Tak, zdaje mi się, żem zdrowszy i że do przyszłego roku, w którym może będę mógł pojechać do ciepłych krajów...
ELLIDA. Wybiera się tam pan, jak mi mówiły dziewczęta.
LYNGSTRAND. Tak, mam w górach dobroczyńcę, który się mną opiekuje. Obiecał, że mi na przyszły rok dopomoże.
ELLIDA. Jakże go pan poznałeś?
LYNGSTRAND. Był to bardzo szczęśliwy przypadek. Byłem raz na morzu, na jego okręcie.
ELLIDA. Tak? Więc lubiłeś pan wówczas morze?
LYNGSTRAND. Bynajmniéj. Ale kiedy matka umarła, ojciec nie chciał trzymać mnie w domu i oddał mnie na okręt. Powracając, ulegliśmy rozbiciu, na brzegach Anglii. To było moje szczęście.
ARNHOLM. Szczęście? Jakim-że sposobem było szczęście?
LYNGSTRAND. Przy rozbiciu okrętu, dostałem owéj piersiowéj choroby, bo zostawałem długo w lodowatéj wodzie, zanim mnie wyratowano. Musiałem więc porzucić służbę morską. Było to dla mnie szczęście,
ARNHOLM. Tak pan sądzi?
LYNGSTRAND. Moja choroba nie jest niebezpieczną, a teraz mogę zostać rzeźbiarzem, co było mojém najgorętszem pragnieniem. Wyobraź pan sobie, módz modelować glinę tak miękką, tak podatną, palcami...
ELLIDA. A cóż pan chce modelować? Morskie istoty czy starych wikingów?
LYNGSTRAND. Nie, nic podobnego. Skoro tylko potrafię, spróbuję utworzyć wielkie dzieło, nazywają to grupą.
ELLIDA. Ale cóż ta grupa przedstawiać będzie?
LYNGSTRAND. Coś, com sam przeżył...
ARNHOLM. Tak, tak, trzymaj się pan téj myśli.
ELLIDA. Wiec, cóż to będzie?
LYNGSTRAND. Zamierzam wyrzeźbić młodą, śpiącą żonę rybaka, którą trapią sny niespokojne. Zdaje mi się, że potrafię przedstawić to, że ona śni.
ARNHOLM. I to wszystko?
LYNGSTRAND. Będzie jeszcze jedna postać. Mąż, któremu się przeniewierzyła, gdy był nieobecny. A on utonął w morzu.
ARNHOLM. Co pan mówi?
ELLIDA. Utonął?
LYNGSTRAND. Tak jest, utonął w morzu, a co najdziwniejsze, że pomimo to powrócił wśród nocy i stanął przy jéj łóżku. Musi być przedstawiony, jak człowiek wyciągnięty z wody.
ELLIDA (opierając się o poręcz fotelu). To dziwne (zamyka oczy). Widzę to wyraźnie.
ARNHOLM. Na Boga, panie — panie! — Mówiłeś przecież, że to będzie rzecz, którąś sam przeżył.
LYNGSTRAND. Tak, tak, przeżyłem ją, właściwie mówiąc, pod pewnym względem.
ARNHOLM. Jakto przeżyłeś? Człowiek umarły...
LYNGSTRAND. To téż niezupełnie przeżyłem. Ma się rozumiéć nie przeżyłem osobiście. Jednakże pomimo to...
ELLIDA (z żywością i przejęciem). Opowiedz pan wszystko, co wiesz, coś widział. Muszę to wiedziéć dokładnie.
ARNHOLM (z uśmiechem). To właśnie coś dla pani. Coś pasującego z morskim nastrojem.
ELLIDA. Więc jakże to było?
LYNGSTRAND. Było tak. Gdyśmy powracali na naszym statku, musieliśmy w jedném mieście, zwaném Halifax, zostawić w szpitalu chorego bosmana... Wzięliśmy na jego miejsce jakiegoś Amerykanina. Ten nowy bosman...
ELLIDA. Amerykanin?
LYNGSTRAND. Tak. Pożyczył on sobie jednego dnia od kapitana całą paczkę starych gazet, które pilnie wertował. Mówił, że chce się nauczyć po norwesku.
ELLIDA. I cóż?
LYNGSTRAND. Jednego wieczoru czas był burzliwy. Wszyscy byli na pokładzie oprócz mnie i bosmana, który sobie nadkręcił nogę i nie mógł stąpać. Ja także byłem niezdrów i leżałem w kajucie. On znowu czytał jednę z tych starych gazet.
ELLIDA. Tak, tak.
LYNGSTRAND. A gdy tak siedział czytając, ryknął w dziwny sposób. Gdym na niego spojrzał, zobaczyłem, że twarz miał białą jak kreda, szarpał zębami i darł gazetę na tysiące strzępków i czynił to cicho, zupełnie cicho.
ELLIDA. Nic nie powiedział? ani słowa?
LYNGSTRAND. Na razie nic a nic. Dopiero po chwili, wyrzekł jakby sam do siebie: Zaślubiona innemu, w czasie méj nieobecności...
ELLIDA (zamykając oczy, półgłosem). Tak powiedział?
LYNGSTRAND. Tak. I wyobraźcie sobie państwo, powiedział najczystszym norweskim językiem. Ten człowiek miał dziwną łatwość przyswojenia sobie obcéj mowy.
ELLIDA. I cóż dalej? Cóż się potém stało?
LYNGSTRAND. Tu właśnie następuje rzecz najdziwniejsza i tego nigdy w życiu nie zapomnę. On dodał także po cichu: Jest moją, moją pozostanie, i pójdzie za mną, chociażbym nawet jako topielec wypłynął z czarnych wód, ażeby ją z sobą zabrać.
ELLIDA (Nalewając sobie szklankę wody, drżącą ręką). Ach! jak tu dziś duszno.
LYNGSTRAND. I powiedział to z taką siłą woli, iż pomyślałem... gotów wykonać, co postanowił.
ELLIDA. Czy pan wie, co się daléj stało z tym człowiekiem?
LYNGSTRAND. Ach! pani, on z pewnością nie żyje.
ELLIDA (szybko). Dlaczego pan tak sądzi?
LYNGSTRAND. Potem nasz okręt się rozbił. Ja z kapitanem i pięciu innemi wsiedliśmy do wielkiéj łodzi. Sternik dostał się na mniejszą, w któréj był Amerykanin i jeszcze jeden człowiek.
ELLIDA. I nie było już o nich żadnéj wieści?
LYNGSTRAND. Żadnéj a żadnéj. Mój dobroczyńca pisał mi o tém w krótkości. Właśnie z tego powodu przyszła mi chęć zrobić z tego dzieło sztuki. Niewierną żonę żeglarza widzę przed sobą, jak żywą, i także tego mściciela, który choć utopiony powraca z głębi wód. Widzę ich oboje wyraźnie.
ELLIDA. Ja także (powstaje). Chodźmy stąd do pokoju, albo lepiéj zejdźmy nad morze do Wangla. Zdaje mi się, że tu jest niemożliwie duszno (wychodzi z altany).
LYNGSTRAND (który powstał także). Co do mnie, przepraszam. Chciałem złożyć krótką wizytę, z powodu urodzin.
ELLIDA. Jak pan chce. (Podaje mu rękę). Żegnam pana i ślicznie dziękuję za kwiaty.
LYNGSTRAND (kłania się i odchodzi przez ogrodową furtkę na lewo).



SCENA JEDENASTA.
ELLIDA i ARNHOLM.

ARNHOLM (powstaje i zbliża się do Ellidy). Widzę, kochana pani, żeś tę całą rzecz wzięła bardzo do serca.
ELLIDA. Ach tak, chociaż...
ARNHOLM. W gruncie musiałaś być na to przygotowaną.
ELLIDA (patrzy na niego zdziwiona). Być przygotowaną?
ARNHOLM. Tak mi się zdaje.
ELLIDA. Przygotowaną na to, ażeby ktoś powrócił... powrócił w taki sposób.
ARNHOLM. Cóż u Boga! Czyż ten szalony rzeźbiarz, ze swoją żeglarską powieścią...
ELLIDA. Kochany Arnholmie, nie jest on może tak szalony.
ARNHOLM. Więc to ta baśń o umarłym tak panią wzruszyła? A ja sądziłem, że...
ELLIDA. Cóż pan sądził?
ARNHOLM. Myślałem naturalnie, żeś pani użyła tego pozoru, a zmartwiłaś się tém, że tu w domu obchodzono w tajemnicy przed tobą święto rodzinne... że twój mąż i jego dzieci święcą wspomnienia, w których nie bierzesz udziału.
ELLIDA. O nie, nie. Niech co chce będzie, nie mam prawa męża zabierać wyłącznie dla siebie.
ARNHOLM. Zdawało mi się jednak, że tak być powinno.
ELLIDA. Być może, ale tak przecież nie jest. Ja także mam mój własny świat, z którego inni są wykluczeni.
ARNHOLM. Pani (ciszéj). Czy to znaczy, że... że pani właściwie nie kocha męża.
ELLIDA. O nie, nie. Pokochałam go całą duszą. I właśnie dlatego jest to tak okropném — tak niezrozumiałém — tak trudném do uwierzenia.
ARNHOLM. Musi mi pani zwierzyć swoje troski w zupełności! Czy nie chcesz tego uczynić?
ELLIDA. Nie mogę... A przynajmniéj, teraz nie mogę... Może późniéj.



SCENA DWUNASTA.
Poprzedni, BOLETA, potém WANGEL i HILDA.

BOLETA (Wychodzi z domu na werandę i schodzi do ogrodu). Ojciec z biura powraca, możebyśmy wszyscy się zgromadzili na werandzie.
ELLIDA. I owszem.
WANGEL (Wchodzi ubrany z Hildą, z lewéj strony domu). Otóż jestem wolny i swobodny. Teraz smakowałby nam chłodzący napój.
ELLIDA. Zaczekaj chwilę. (Idzie do altany i przynosi stamtąd bukiet Lyngstranda).
HILDA. Patrzcie, jakie śliczne kwiaty. Od kogo je masz?
ELLIDA. Dostałam je, kochana Hildo, od rzeźbiarza Lyngstranda.
HILDA (zdziwiona) Lyngstranda?
BOLETA (niespokojnie) Lyngstrand tu był? był znowu?
ELLIDA (z półuśmiechem). Tak, był znowu z kwiatami, na uczczenie dnia urodzin. Rozumiesz.
BOLETA (patrzy z pod oka na Hildę). O!
HILDA (półgłosem). Bydlę.
WANGEL (zmartwiony, patrząc na Ellidę). Hm! Widzisz — chciałem ci powiedzieć, moja droga, dobra Ellido.
ELLIDA (przerywając mu). Chodźcie, dzieci. Trzeba te kwiaty dołączyć do tamtych i włożyć w wodę. (Wchodzi na werandę).
WANGEL (idzie za nią zwolna).
BOLETA (do Hildy). W gruncie jest ona dobrą.
HILDA (półgłosem, patrząc na nią gniewnie). Komedye! Chce się ojcu przypodobać.
WANGEL (na werandzie ściska rękę Ellidy). Dzięki ci, dzięki za to, z głębi serca, Ellido.
ELLIDA (zajęta kwiatami). Cóż znowu... Czy nie mogę być z wami i pomódz wam wszystko przystroić, na święto matki?
ARNHOLM. Hm! (Idzie do Ellidy i Wangla, Boleta i Hilda zostają w ogrodzie).




AKT II.
Na wzgórzach położonych nad miastem i ocienionych krzewami. Nieco w głębi stoi szałas z chorągiewką. Kamienie, mające służyć za siedzenia, rozstawione są koło szałasu i na pierwszym planie. Wgłębi widać fiord, z wyspami i przylądkami. Pełnego morza nie widać. Noc letnia zapada, ale jeszcze pełno żółtych blasków, na szczytach skał i na niebie. Z prawéj strony, z pomiędzy wzgórz, dochodzą słabe dźwięki pieśni, śpiewanéj na cztery głosy.

SCENA PIERWSZA.
Młodzi ludzie z miasta, panie i panowie przechadzają się parami, lub w gromadach rozmawiając. Wkrótce wchodzi Ballested, pokazując drogę towarzystwu obcych turystów płci obojéj. Jest on obładowany torebkami. Potém Boleta i Hilda.

BALLESTED (wskazując laską). „Do you see ladies and gentlemen”. Tu w głębi, jest jeszcze wyższe wzgórze, wejdziemy na nie i „down again” (daléj mówiąc po francusku, prowadzi całe towarzystwo na lewo).
HILDA (która właśnie na to nadeszła, z prawéj strony stoi i patrzy za siebie).
BOLETA (nadchodzi wkrótce, tą samą drogą). Moja droga, dlaczegoż odbiegłyśmy Lyngstranda?
HILDA. Bo nie jestem w stanie iść w górę tak wolno. Patrz tylko, patrz, jak on się wlecze.
BOLETA. Wiesz przecież, jak on jest chory.
HILDA. Czy sądzisz, że to niebezpieczne?
BOLETA. Tak mi się zdaje.
HILDA. Był dziś po obiedzie u ojca. Ciekawam, co on o nim myśli.
BOLETA. Ojciec mówił mi, że ma w płucach stwardnienie, czy coś podobnego, i dodał, że on z pewnością nie doczeka starości.
HILDA. Tak? Ojciec to powiedział na prawdę? Wyobraź sobie, myślałam właśnie to samo.
BOLETA. Na miłość boską, nie daj mu tego poznać.
HILDA. Cóż ci się zdaje (półgłosem). Wreszcie Jan się wgramolił. Jan — ! Czy nie uważasz? ma napisane na twarzy, że się Jan nazywa.
BOLETA (szepcząc). Sprawujże się roztropnie.



SCENA DRUGA.
Poprzedni, LYNGSTRAND wchodzi z parasolką w ręku, z prawéj strony.

LYNGSTRAND. Przebaczcie mi, panie, że nie mogę iść równie prędko.
HILDA. Skądże pan dostał sobie parasolkę?
LYNGSTRAND. Należy do pani Wangel, dała mi ją zamiast laski, któréj z sobą nie wziąłem.
BOLETA. Czy ojciec i inni są tam jeszcze na dole?
LYNGSTRAND. Są. Ojciec wszedł na chwilę do oberży, a inni siedzą i słuchają muzyki. Późniéj przyjdą tutaj, tak mówiła mama.
HILDA (patrząc na niego). Zmęczyłeś się pan okropnie.
LYNGSTRAND. Rzeczywiście. Jestem troszeczkę zmęczony. Muszę usiąść. (Siada w głębi na kamieniu).
HILDA (stojąc przed nim). Wie pan, że późniéj na placu będą tańce?
LYNGSTRAND. Tak, słyszałem, że o tém mówiono.
HILDA. Lubisz pan taniec?
BOLETA (szukając polnych kwiatów). Hildo, pozwólże odetchnąć panu Lyngstrandowi.
LYNGSTRAND (do Hildy). O pani, tańczyłbym chętnie, gdybym mógł.
HILDA. Czy tak? Nie uczył się pan nigdy?
LYNGSTRAND. Nie uczyłem się, to prawda, ale mówiąc to, miałem co innego na myśli. Nie mogę tańczyć z powodu mych piersi.
HILDA. A tak, téj choroby.
LYNGSTRAND. Właśnie.
HILDA. I ta choroba pana bardzo martwi?
LYNGSTRAND. Nie, tego powiedzieć nie mogę (uśmiecha się), bo zdaje mi się, że z tego powodu ludzie są dla mnie tak dobrzy i przyjaźni.
HILDA. A przytém nie jest to wcale niebezpieczne.
LYNGSTRAND. Bynajmniéj. Zrozumiałem to dobrze z tego, co mówił pani ojciec.
HILDA. To wkrótce minie, tylko pan wróci z podróży.
LYNGSTRAND. O tak, to przeminie.
BOLETA (dając mu kwiaty). Włóż pan w dziurkę od guzika.
LYNGSTRAND. Tysiączne dzięki. Jakże to łaskawie ze strony pani.
HILDA (spoglądając na drogę wiodącą na dół). Otóż idą.
BOLETA (spoglądając także). Gdyby tylko wiedzieli, gdzie skręcić. Nie, źle idą.
LYNGSTRAND (podnosząc się). Pobiegnę na skręt i zawołam.
HILDA. Musiałbyś pan strasznie głośno krzyczéć.
BOLETA. Nie warto. Będziesz pan znowu tak zmęczony.
LYNGSTRAND. Schodzić bardzo łatwo. (Idzie na prawo).



SCENA TRZECIA.
BOLETA i HILDA.

HILDA. Tak, schodzić łatwo (patrzy za nim). I jeszcze skacze, a nie myśli o tém, że będzie musiał znów wejść na górę.
BOLETA. Biedny człowiek.
HILDA. Poszłabyś za Lyngstranda, gdyby się o ciebie starał?
BOLETA. Czyś zwaryowała?
HILDA. No naturalnie, gdyby nie był chory i nie musiał wkrótce umrzeć. Czy wówczas poszłabyś za niego?
BOLETA. Byłoby daleko lepiéj, żebyś ty go sobie wzięła.
HILDA. Tego nie zrobiłabym nigdy. On nie posiada nic wcale, nawet sam siebie utrzymać nie może.
BOLETA. Czemuż więc tak się nim mocno zajmujesz?
HILDA. Czynię to tylko z powodu jego choroby.
BOLETA. Nie zauważyłam wcale, że ci tylko o to idzie.
HILDA. Bo téż tak nie jest. Zdaje mi się, że on jest bardzo zajmujący.
BOLETA. Co?
HILDA. Przecież niéma w tém niebezpieczeństwa, że na niego patrzę i wyciągam go na opowiadania. Potém on tak pragnie wyjechać, zostać artystą. Wierzy, że to nastąpi i jest tém tak uradowany. Tymczasem nic z tego nie będzie. Nigdy nic, bo on tego nie dożyje. Gdy o tém myślę, czuję się wzruszoną.
BOLETA. Wzruszoną!
HILDA. Zdaje mi się, że to rzecz bardzo wzruszająca. Pozwalam sobie to odczuwać.
BOLETA. Fi! Hildo. Jesteś doprawdy nieprzyzwoitą.
HILDA. Otoż na złość taką będę. (patrzy w dół). Nareszcie! Arnholm pewno po górach chodzić nie może (ogląda się). Czy wiesz, com ja zauważyła przy obiedzie?
BOLETA. Cóż takiego?
HILDA. Wyobraź sobie, Arnholm zaczyna łysieć, na środku głowy ma włosy bardzo rzadkie.
BOLETA. Nie może być! to nie prawda.
HILDA. Tak jest przecież! A przytém ma zmarszczki około oczów. Boże mój! Jakżeś ty mogła tak się w nim kochać, gdy był twoim nauczycielem?
BOLETA (z uśmiechem). Czy to pojmujesz? Pamiętam, kiedyś zapłakiwałam się dlatego, że nazwał brzydkiem imię Bolety.
HILDA. No, wyobraź sobie coś podobnego, (schodzi parę kroków). Chodź i zobacz. Teraz, kobieta morska z nim gawędzi. Nie z ojcem. Chciałabym wiedziéć, czy ci dwoje nie mają się ku sobie.
BOLETA. Wstydź się. Tak! wstydź się. Jak możesz mówić podobne rzeczy. Właśnie teraz byłyśmy z nią tak dobrze.
HILDA. Tak, tak, łudź się. O nie, pomiędzy nami a nią, nie będzie nigdy dobrych stosunków. Bóg jeden wie, czemu ojciec wprowadził ją do domu. Nie dziwiłabym się wcale, gdyby którego dnia zwaryowała.
BOLETA. Zwaryowała? Skąd ci to na myśl przyszło?
HILDA. Nie byłoby w tém nic dziwnego. Jéj matka straciła zmysły i umarła waryatką. Wiem o tém dobrze.
BOLETA. Mój Boże! gdzie téż ty nosa nie wścibisz! Jednak proszę cię, nie mów o tém, przez wzgląd na ojca. Słyszysz, Hildo?



SCENA CZWARTA.
WANGEL, ELLIDA, ARNHOLM i LYNGSTRAND, wchodzą Poprzedni, z prawéj strony.

ELLIDA. (pokazując na głąb sceny). Oto tam.
ARNHOLM. Tak, w tym kierunku.
ELLIDA. Tam w dali jest morze.
BOLETA. (do Arnholma). Nieprawdaż, że tu na górze jest ślicznie?
ARNHOLM. Wspaniały widok!
WANGEL. Tak. Dawniéj nie był pan tu z pewnością.
ARNHOLM. Nigdy za moich czasów nie można się tu było dostać. Nie było nawet ścieżki.
WANGEL. I miejsce nie było téż wcale uporządkowane. Wszystko to zrobiono w przeszłym roku.
BOLETA. Wyżéj tam na górze, widok jest jeszcze wspanialszy.
WANGEL. Możebyśmy tam poszli, Ellido.
ELLIDA (siadając na prawo na kamieniu). Nie, ja nie pójdę. Ale idźcie wy, poczekam tu na was.
WANGEL. Zostanę z tobą. Dzieci mogą tam zaprowadzić pana Arnholma.
BOLETA. Chce pan pójść z nami?
ARNHOLM. Pójdę chętnie. Czy tam także zrobiono drogę?
BOLETA. Tak, nawet bardzo wygodną, szeroką.
HILDA. Droga jest tak szeroką, że dwie osoby mogą tam iść pod rękę.
ARNHOLM (żartując). Tak sądzi mała panna Hilda? (do Bolety). Może spróbujemy, czy to prawda.
BOLETA (wstrzymując uśmiech). Ze mną? Spróbujmy.
HILDA (do Lyngstranda). Może i my pójdziemy.
LYNGSTRAND. Pod rękę?
HILDA. Czemużby nie? Ja się zgadzam.
LYNGSTRAND (podaje jéj ramię i śmieje się zadowolony). To zabawnie, a tak miło.
HILDA. Zabawnie!
LYNGSTRAND. Tak, bo to tak wygląda, jakbyśmy byli narzeczonemi.
HILDA. Pan pewnie jeszcze nigdy nie szedł z damą pod rękę (wychodzą lewą stroną).



SCENA PIĄTA.
ELLIDA i WANGEL.

WANGEL (stojąc przy szałasie). Droga Ellido, mamy teraz parę chwil dla siebie.
ELLIDA. Więc chodź i siadaj przy mnie.
WANGEL (siada przy niéj). Jak tu swobodnie i cicho! możemy z sobą pomówić.
ELLIDA. O czém?
WANGEL. O tobie i o naszym stosunku. Sam widzę, że tak dłużéj być nie może.
ELLIDA. W czém się on może zmienić?
WANGEL. Pomiędzy nami, najdroższa, istniéć musi zupełne zaufanie, tak jak było niegdyś.
ELLIDA. Och! gdyby to być mogło, ale to niepodobna.
WANGEL. Zdaje mi się, że cię rozumiem. Przynajmniéj tak sądzę z wielu wskazówek, schwytanych wypadkowo.
ELLIDA (z żywością). Nie sądź. Nie mów, że rozumiesz.
WANGEL. Jednakże. Masz zacną naturę, Ellido, posiadasz zmysł uczciwości.
ELLIDA. Tak jest.
WANGEL. Ty możesz się tylko czuć szczęśliwą w stosunku, w którym byłoby zupełne zjednoczenie.
ELLIDA (patrząc na niego zdziwiona). Więc cóż?
WANGEL. Nie jesteś stworzona na drugą żonę.
ELLIDA. Skąd ci to przyszło na myśl?
WANGEL. Czego domyślałem się tylko, dziś stało się to dla mnie jasném. Uroczystość święcona przez dzień... Uważasz mnie za współwinnego. No tak. Wspomnień zniszczyć nie podobna, a przynajmniéj moich. Ja takim nie jestem.
ELLIDA. Wiem o tém. Wiem o tém bardzo dobrze.
WANGEL. A jednak się mylisz. Masz takie uczucie, jak gdyby matka moich dzieci żyła jeszcze, jak gdyby przebywała między nami niewidzialna. Zdaje ci się, że moja dusza podzielona jest między tobą a nią i ta myśl cię oburza. Nasz stosunek wydaje ci się nieuczciwym i dlatego to nie możesz, nie chcesz dłużéj żyć ze mną, jak z mężem.
ELLIDA (podnosząc się). I ty dostrzegłeś to wszystko — w jednéj chwili?
WANGEL. Tak. Dziś to wszystko dostrzegłem, przejrzałem do gruntu.
ELLIDA. Przejrzałeś do gruntu — Ach, nie myśl tego.
WANGEL (podnosząc się). Wiem dobrze, droga Ellido, że są jeszcze inne powody.
ELLIDA (niespokojnie). Więc wiesz, że jest coś więcéj?
WANGEL. Tak, ty nie możesz znosić tutejszéj okolicy. Skały ciążą na tobie i przygniatają cię. Tu nie jest dość jasno dla ciebie, horyzont nasz za ciasny, powiewy wiatru nie są dość szerokie.
ELLIDA. Pod tym względem masz zupełną słuszność, we dnie i w nocy, w lecie i w zimie, dręczy mnie tęsknota za morzem.
WANGEL. Wiem o tém dobrze, droga Ellido (kładąc jéj rękę na głowie) i dlatego, biedne chore dziecię musi do swoich powrócić.
ELLIDA. Co przez to rozumiesz?
WANGEL. Po prostu, musimy się stąd wyprowadzić.
ELLIDA. Wyprowadzić?
WANGEL. Gdziekolwiek nad morze, gdziebyś mogła czuć się we właściwém otoczeniu i znaleść uspokojenie.
ELLIDA. Najdroższy, nie myśl o tém. To niepodobna. Nigdzie nie będzie ci tak dobrze, jak tutaj.
WANGEL. Mniejsza o mnie. Czy sądzisz, że mógłbym tu być szczęśliwym bez ciebie?
ELLIDA. Ależ ja tu jestem. Ja tu zostanę. Masz mnie.
WANGEL. Czy mam cię, Ellido?
ELLIDA. Nie mów o tych rzeczach. Tutaj masz to wszystko, co jest twojém życiem. Tu jest właśnie pole twojéj działalności.
WANGEL. Powiadam ci, niech się dzieje, co chce. Wyniesiemy się stąd. Wyniesiemy gdziekolwiek. Jest to już nieodwołalne, postanowione, droga Ellido.
ELLIDA. Cóż na tém zyskamy?
WANGEL. Ty odzyskałabyś zdrowie i spokój duszy.
ELLIDA. Kto to wié, ale ty pomyśl także o sobie, cóżbyś ty zyskał?
WANGEL. Najdroższa, zyskałbym ciebie.
ELLIDA. Ty tego nie zdołasz. Nie, nie, to próżno i właśnie to stanowi rzecz najokropniejszą, najbardziéj zniechęcającą.
WANGEL. A jednak probować trzeba. Skoro ty nosisz się z podobnemi myślami, niéma innego ratunku jak — porzucić to miejsce. Im prędzéj, tém lepiéj. Rzecz jest nieodwołalnie postanowiona. Słyszysz?
ELLIDA. Nie! A więc w imię nieba, wolę ci wyznać wszystko, tak jak jest.
WANGEL. O tak, tak, uczyń to.
ELLIDA. Bo nie chcę, ażebyś się z mojéj przyczyny unieszczęśliwiał, tém bardziéj, żeby nas to do niczego nie doprowadziło..
WANGEL. Więc mam twoje słowo — że powiesz mi wszystko — tak jak jest.
ELLIDA. Opowiem ci, o ile potrafię, o ile wiedziéć mogę. Chodź tu i siadaj przy mnie (siadają na kamieniach).
WANGEL. Więc cóż, Ellido?
ELLIDA. W owym dniu, gdyś mnie zapytał, czy mogę i chcę zostać twoją — mówiłeś mi tak szczerze i otwarcie o twém pierwszém małżeństwie. Mówiłeś, że było bardzo szczęśliwe.
WANGEL. Takiém było.
ELLIDA. Wierzę temu, najdroższy, i jeśli wracam do tego przedmiotu, to tylko aby ci przypomniéć, że ja także byłam szczera. Powiedziałam ci bez ogródki, żem także raz w życiu doznała innéj miłości, że nawet pomiędzy nami przyszło do rodzaju zaręczyn.
WANGEL. Rodzaju zaręczyn?
ELLIDA. Tak, było coś podobnego, tylko trwało to bardzo krótko. On wyjechał, a ja zerwałam. Powiedziałam ci to.
WANGEL. Ależ droga Ellido, poco wznawiasz to wszystko? W gruncie rzeczy, nie chodziło mi o to wcale i nigdym cię nawet nie pytał, kim on jest.
ELLIDA. Prawda, byłeś zawsze tak delikatnym względem mnie.
WANGEL. (z uśmiechem). O, w tym razie, mogłem sam z łatwością wymienić nazwisko.
HILDA. Nazwisko!
WANGEL. Tam w Skiöldwik i okolicy, niewiele było takich, pomiędzy któremi możnaby odgadywać. A raczéj, był tylko jeden jedyny...
ELLIDA. Myślisz pewnie, że to Arnholm.
WANGEL. Tak, czyż to nie on?
ELLIDA. Nie.
WANGEL. Nie on? No, to przyznaję, trudno mi zrozumiéć.
ELLIDA. Czy pamiętasz, że niegdyś, późną jesienią, zawinął do Skiöldwik wielki amerykański statek?
WANGEL. Pamiętam doskonale, tam to znaleziono któregoś rana zamordowanego kapitana. Byłem tam przecież i robiłem obdukcyę trupa.
ELLIDA. Tak, byłeś tam.
WANGEL. Podejrzewano, że mordercą był podsternik.
ELLIDA. Tego nikt nie wie, rzecz wykrytą nie została.
WANGEL. Pomimo to, niéma w tym względzie wątpliwości. Inaczéj, dlaczegożby się utopił?
ELLIDA. On się nie utopił, popłynął na jakimś okręcie, pod biegun północny.
WANGEL (ze zdziwieniem). Skąd to wiesz?
ELLIDA (walcząc z sobą). To on, ten podsternik, był tym, z którym się zaręczyłam.
WANGEL (zrywając się). Co mówisz? Czy to być może?
ELLIDA. Tak. To był on.
WANGEL. Ależ na Boga, Ellido, jakżeś mogła uczynić coś podobnego. Zaręczyć się z takim... Jakiś człowiek dziki... obcy. Jakże on się nazywał?
ELLIDA. Wówczas nazywał się Friman. Potém w listach mianował się Alfredem Johnstonem.
WANGEL. Skąd on był?
ELLIDA. Mówił, że z północy, z Finmarken, potém znów twierdził, że się urodził w Finlandyi, że dzieckiem stamtąd wywędrował — z ojcem, o ile mi się zdaje.
WANGEL. Więc to Lapończyk z Finlandyi.
ELLIDA. Coś podobnego.
WANGEL. Cóż ty wiesz o nim?
ELLIDA. Nic nad to, że od młodości był na morzu i odbywał długie podróże.
WANGEL. I więcéj nic?
ELLIDA. Nic. Nigdyśmy o tém nie mówili.
WANGEL. Więc o czémże?
ELLIDA. Mówiliśmy najwięcéj o morzu.
WANGEL. Aa... O morzu.
ELLIDA. O burzach i ciszy, o ciemnych nocach na morzu, a także, o morzu w dniach promiennych. Najwięcéj jednak mówiliśmy o wielorybach, delfinach, psach morskich, które tam na północy wygrzewają się na skałach, w południowych godzinach, mówiliśmy o mewach, orłach morskich i morskiém ptactwie. I wyobraź sobie, gdyśmy o tém rozmawiali, zdawało mi się, że zwierzęta i ptaki morskie były z nim spokrewnione.
WANGEL, A ty, Elido?
ELLIDA. Mnie było tak, jakbym ja także była z niemi wszystkiémi pokrewna.
WANGEL. Tak, tak. I dlatego to, zaręczyłaś się z nim.
ELLIDA. Tak! on mówił, że ja to muszę uczynić.
WANGEL. Musisz? Czyż nie miałaś własnéj woli?
ELLIDA. Nie, nie miałam, gdy on był przy mnie. O, w jego nieobecności, zdawało mi się to niezrozumiałém.
WANGEL. Czy często się z nim schodziłaś?
ELLIDA. Nie, nie często. Jednego dnia przyszedł obejrzeć latarnię morską i wtedy go poznałam. Potém spotykaliśmy się tu i tam, ale wówczas téż stał się ten wypadek z kapitanem i on musiał się oddalić.
WANGEL. Mów mi jeszcze o tém.
ELLIDA. Raz bardzo rano, około świtania, odebrałam od niego kartkę, ażebym przyszła zaraz na przylądek Bratthamer, wiesz, leży on pomiędzy latarnią morską a Skiöldwik.
WANGEL. Wiem, wiem, znam dobrze to miejsce.
ELLIDA. Pisał, bym tam zaraz przyszła, bo chce ze mną mówić.
WANGEL. I poszłaś?
ELLIDA. Tak. Nie mogłam inaczéj uczynić. Tam opowiedział mi, że w nocy zabił kapitana.
WANGEL. Więc sam to powiedział. Powiedział bez ogródki?
ELLIDA. Tak. Ale jak mówił, uczynił tylko to, co mu nakazywała sprawiedliwość.
WANGEL. Sprawiedliwość? Dlaczegóż go zamordował?
ELLIDA. Tego nie chciał powiedziéć, aby nie obrazić moich uszu.
WANGEL. I uwierzyłaś mu na słowo?
ELLIDA. Tak. Nie mogłam inaczéj uczynić... Teraz jednak musiał wyjeżdżać, ale gdy mnie żegnał... Nie, nigdy nie uwierzysz, co zrobił wówczas.
WANGEL. No, powiedzże mi.
ELLIDA. Wyjął z kieszeni kółko od kluczyków i zdjął pierścionek, który zawsze nosił. Mnie zdjął także z palca pierścioneczek, złączył na kółku ze swoim i powiedział, że teraz z morzem poślubić się musimy.
WANGEL. Poślubić?
ELLIDA. Tak powiedział i jednocześnie rzucił kółko z pierścionkami z całéj siły w głębinę, jak mógł tylko najdaléj.
WANGEL. A ty, Ellido? Zgodziłaś się na to?
ELLIDA. Tak jest i wyobraź sobie — zdawało mi się wówczas, że tak być musi. — Ale dzięki Bogu wyjechał.
WANGEL. I gdy szczęśliwie wyjechał..?
ELLIDA. Pojmujesz przecie, żem się szybko opamiętała i naturalnie spostrzegłam, jak to wszystko było niedorzeczném i szaloném.
WANGEL. Jednak mówiłaś o listach. Więc miałaś jeszcze o nim wiadomości?
ELLIDA. Tak, miałam. Najprzód odebrałam parę krótkich kartek z Archangielska. Pisał tylko, że chce się dostać do Ameryki i dał mi adres, pod którym mogłam mu przesłać odpowiedź.
WANGEL. Czyś to uczyniła?
ELLIDA. Uczyniłam. Napisałam mu naturalnie, iż pomiędzy nami wszystko skończone, żeby o mnie więcéj nie myślał, jak i ja nigdy o nim myśleć nie będę.
WANGEL. Czy pomimo to pisał jeszcze?
ELLIDA. Tak, pisał znowu.
WANGEL. I cóż na to odpowiedział?
ELLIDA. Nie odpowiedział ani słowa. Pisał daléj, jak gdybym z nim nie zerwała, pisał spokojnie, rozsądnie, żebym na niego czekała, że skoro tylko będzie mógł mnie zabrać, doniesie i wówczas mam do niego przybyć.
WANGEL. Więc zwolnić cię nie chciał?
ELLIDA. Nie. Wówczas napisałam znowu, prawie słowo w słowo to samo co wprzódy, tylko ostrzéj.
WANGEL. I zgodził się?
ELLIDA. O nie. Pisał znowu jak wprzódy. Ani słówkiem nie wspomniał o tém, żem z nim zerwała. Wtedy zrozumiałam, że wszystko napróżno, zaprzestałam korespondencyi.
WANGEL. I już więcéj nie słyszałaś o nim?
ELLIDA. Przeciwnie. Potém jeszcze odebrałam trzy listy. Raz pisał do mnie z Kalifornii, drugi raz z Chin, ostatni list miałam z Australii. Donosił, że się wybiera do kopalni złota. Ach! od tego czasu wieści ustały.
WANGEL. Ten człowiek, Ellido, miał nad tobą nadzwyczajną władzę.
ELLIDA. O tak! ten okropny człowiek.
WANGEL. Odtąd nie powinnaś myśléć o nim nigdy. Obiecaj mi to, moja najdroższa, najukochańsza! Spróbujemy teraz innego życia. Będziesz miała zdrowsze powietrze, niż tutaj, nad fiordem. Powietrze morskie ostre, nasycone słonemi wyziewami. Cóż mówisz na to?
ELLIDA. Nie wspominaj o tém, nie myśl nawet o podobnych rzeczach. To mi nic nie pomoże, czuję to dobrze — tam zarówno jak i tutaj, nie będę mogła od siebie odrzucić...
WANGEL. Czegóż to, najdroższa? Co masz na myśli?
ELLIDA. Tę rzecz okropną, tę niepojętą władzę nad moim umysłem.
WANGEL. Ale téj się przecież pozbyłaś od dawna, wówczas kiedyś z nim zerwała. Wszakże to już minęło?
ELLIDA (zrywając się). Właśnie, że nie.
WANGEL. Nie minęło?
ELLIDA. Nie, nie minęło i lękam się, że nigdy nie przeminie. Nigdy w życiu.
WANGEL (zdławionym głosem). Czy chcesz przez to powiedzieć, żeś nigdy w głębi duszy tego obcego człowieka zapomnieć nie mogła?
ELLIDA. Był czas, kiedym o nim zapomniała. Ale potém, stało się zemną tak, jak gdyby powrócił.
WANGEL. Jak dawno?
ELLIDA. Niecałe trzy lata temu, albo dawniéj. Było to wówczas, gdy miałam zostać matką.
WANGEL. Ach! Więc to wówczas. Tak, Ellido, wiele rzeczy zaczyna mi się rozjaśniać.
ELLIDA. Mylisz się, najdroższy. To, co nagle na mnie spadło — to zdaje mi się, nigdy wyjaśnioném być nie może.
WANGEL (patrząc na nią boleśnie). Pomyśléć, że przez całe trzy lata kochałaś innego. Innego, nie mnie, tylko innego.
ELLIDA. Mylisz się najzupełniéj. Ciebie jednego kochałam.
WANGEL (ciszéj). Dlaczegóż w ciągu tego czasu nie chciałaś żyć ze mną, jak z mężem?
ELLIDA. Z powodu grozy, jaką napełniał mnie ten obcy człowiek.
WANGEL. Grozy?
ELLIDA. Tak, grozy, grozy tak wielkiéj, że tylko morze wzbudza podobną. A teraz musisz jeszcze usłyszéć...



SCENA SZÓSTA.
Poprzedni. Młodzi ludzie wchodzą z lewéj strony, a zaraz po nich, ARNHOLM, BOLETA, HILDA i LYNGSTRAND.

BOLETA (podchodząc). Jeszcze tutaj na górze?
ELLIDA. Tu tak chłodno i dobrze na wyżynach.
ARNHOLM. My znów mamy ochotę potańczyć.
WANGEL. Dobrze, dobrze, my tam wkrótce przyjdziemy.
HILDA. Więc bądźcie zdrowi. (Arnholm, Boleta i Hilda wychodzą na prawo).
ELLIDA. Panie Lyngstrand, wstrzymaj się pan na chwilę.
LYNGSTRAND (pozostaje).
ELLIDA. Czy pan także chce tańczyć?
LYNGSTRAND. Nie sądzę, ażebym mógł.
ELLIDA. Tak, lepiéj być oględnym, z powodu słabych piersi. Pan jeszcze w zupełności nie pozbył się choroby.
LYNGSTRAND. W zupełności nie.
ELLIDA (z lekkiém wahaniem). Jakże to dawno pan odbywałeś tę podróż?
LYNGSTRAND. Wówczas, gdym dostał téj choroby.
ELLIDA. Podróż, o któréj mówiłeś pan dziś rano?
LYNGSTRAND. O, będzie temu. — Czekaj pani — tak będzie temu całe trzy lata.
ELLIDA. Więc trzy lata?
LYNGSTRAND. Albo też trochę więcéj. Z Ameryki wypłynęliśmy w lutym, a w marcu rozbił się okręt. Właśnie nastał burzliwy czas, porównania dnia z nocą.
ELLIDA (spoglądając na Wangla). Tak, to było w tym czasie.
WANGEL. Ależ droga Ellido...
ELLIDA (do Lyngstranda). Nie chcę pana zatrzymywać. Idź pan.
LYNGSTRAND. Będę się tylko przyglądał.



SCENA SIÓDMA.
WANGEL, ELLIDA.

WANGEL. Droga Ellido, dlaczego pytałaś go o tę podróż?
ELLIDA. Johnston był z nim na okręcie. Jestem tego pewna.
WANGEL. Z czego to wnosisz?
ELLIDA (nie odpowiadając). Dowiedział się na tym statku, żem poślubiła innego, w czasie jego nieobecności. I téjże saméj chwili, mnie...
WANGEL. Owa groza?
ELLIDA. Tak niespodzianie stanął mi na oczach, jakby żywy. Właściwie nie, stoi trochę z boku. Nie patrzy nigdy na mnie, ale jest zawsze.
WANGEL. Jakże ci się on przedstawia?
ELLIDA. Takim, jakim widziałam go po raz ostatni.
WANGEL. Przed dziesięciu laty?
ELLIDA. Tak, tam w Bratthammer. Widzę go najwyraźniéj i widzę siną perłę w szpilce od krawatu. Perła podobna jest do oka morskiéj ryby i wpatruje się we mnie.
WANGEL. Na Boga, Ellido. Jesteś bardziéj chorą, niż myślałem, niż sądzisz sama.
ELLIDA. O tak! ratuj mnie, jeśli możesz, bo czuję, że mnie to coraz więcéj opanowywa.
WANGEL. I w tém położeniu byłaś przez całe trzy lata, kryłaś swe tajemnicze cierpienie, nie zwierzając mi się?
ELLIDA. Ale jakżeż ja mogłam! Uczyniłam to dopiero, gdy zaszła tego potrzeba, uczyniłam dla ciebie. Gdybym ci się była z tém zwierzyła, musiałabym także zwierzyć rzeczy niemożliwe do wypowiedzenia.
WANGEL. Niemożliwe do wypowiedzenia?
ELLIDA (broniąc się). Nie, nie. Nie pytaj. Tylko jedno jeszcze — nie więcéj. Jakżeż możemy zbadać tę zagadkę — oczu dziecka?
WANGEL. Droga, jedyna Ellido, zaręczam ci, że to było tylko przywidzenie z twojéj strony. Dziecko miało takie oczy jak wszystkie inne zwyczajne dzieci.
ELLIDA. Nie, tylko tyś tego dostrzedz nie mógł. Oczy dziecka zmieniały barwę według morza; gdy fiord jaśniał słoneczną pogodą i one były takie. Tak samo w czasie burzy. O, widziałam to dobrze, chociaż ty nie widziałeś.
WANGEL (ustępując jéj). Hm! być może. Ale gdyby nawet tak było, to i cóż?
ELLIDA (cicho zbliżając się do niego). Widziałam już raz takie oczy.
WANGEL. Kiedy? Gdzie?
ELLIDA. Tam w Bratthammer. Przed dziesięciu laty.
WANGEL (cofając się o krok). Cóż to znaczy?
ELLIDA (szepcze ze drżeniem). Dziecko miało oczy tego obcego człowieka.
WANGEL (z mimowolnym okrzykiem). Ellido!
ELLIDA (załamuje z rozpaczą ręce nad głową). Teraz musisz zrozumiéć, dlaczego nigdy więcéj nie mogę, nie śmiem żyć z tobą, jak z mężem. (odwraca się szybko i wybiega na prawo).
WANGEL (śpiesząc za nią woła). Ellido! Ellido! moja biedna, nieszczęśliwa Ellido!




AKT III.
Ustronne miejsce w ogrodzie doktora Wangla. Na lewo kamienna ławka. Miejsce jest wilgotne, bagniste, ocienione staremi drzewami, na prawo widać brzeg zarośniętéj sadzawki. Nizki płot oddziela ogród od ścieżki i fiordu, leżącego w głębi. Jeszcze głębiej za fiordem, łańcuch gór skalistych. Popołudnie, zbliża się wieczór.

SCENA PIERWSZA.
BOLETA siedzi na ławce i szyje. Obok niéj leżą książki i koszyk z robotą. HILDA i LYNGSTRAND z przyborami łowieckiemi idą nad sadzawką. Późniéj ARNHOLM.

HILDA (dając znak Lyngstrandowi). Stój pan spokojnie, widzę dużą rybę.
LYNGSTRAND (spoglądając). Gdzież ona jest?
HILDA (pokazując). Czyż pan nie widzi tam na dole? A to Boże odpuść, jeszcze jedna, (spogląda za drzewa). Ale ten to je spłoszy.
BOLETA (patrzy także). Któż to idzie?
HILDA. Twój nauczyciel.
BOLETA. Mój?
HILDA. Bogu wiadomo, że moim nigdy nie był.
ARNHOLM (z prawéj strony ukazuje się między drzewami). Są tu jeszcze ryby w sadzawce?
HILDA. Tak, są wielkie karasie.
ARNHOLM. Jakto! żyją jeszcze stare karasie?
HILDA. Tak, są one uparte, ale chcemy z niektóremi zrobić koniec.
ARNHOLM. Lepiéjby było szukać ich w fiordzie.
LYNGSTRAND. Nie, ta sadzawka ma coś tajemniczego.
HILDA. Tak, to miejsce ma swój urok. (do Arnholma). Czy pan się kąpał?
ARNHOLM. Właśnie wracam z kąpieli.
HILDA. Był pan pewno w basenie?
ARNHOLM. Tak, nie osobliwy ze mnie pływak.
HILDA. Nie umie pan płynąć leżący?
ARNHOLM. Nie.
HILDA. A ja umiem. (do Lyngstranda). Sprobujmy po tamtéj stronie. (Idą brzegiem na prawo).



SCENA DRUGA.
ARNHOLM i BOLETA.

ARNHOLM (zbliżając się do Bolety). Pani tutaj sama?
BOLETA. Jak zwykle.
ARNHOLM. Czy matki niema w ogrodzie?
BOLETA. Nie, pewno poszła z ojcem na przechadzkę.
ARNHOLM. Jakże jéj dzisiaj?
BOLETA. Nie wiem dobrze, zapomniałam się zapytać.
ARNHOLM. Co tu pani ma za książki?
BOLETA. Jedna zajmuje się roślinami, a druga to opis ziemi.
ARNHOLM. Pani chętnie czyta podobne książki?
BOLETA. Bardzo chętnie, skoro tylko mam czas. Ale przedewszystkiém muszę zajmować się domem.
ARNHOLM. Pomaga pani w tém matka, a raczéj macocha.
BOLETA. Nie, to mój dział pracy. Musiałam przecież zająć się domem, gdy ojciec był sam, a potém już tak zostało.
ARNHOLM. Ale ma pani zawsze owo pragnienie książek.
BOLETA. Tak, czytam, skoro tylko mam pożyteczne książki. Trzeba przecież nabrać pojęcia o świecie, bo tu żyjemy tak po za wszystkiém, co istnieje rzeczywiście.
ARNHOLM. Nie mów tego, kochana Boleto.
BOLETA. Jednakże... Zdaje mi się, że nasze życie niewiele się różni od tego, co jest udziałem tych karasi w sadzawce. Tak blizko nich jest fiord, a tam przepływają wielkie swobodne ryby, ale one o tém nic nie wiedzą, te biedne karasie. One nigdy wśród nich nie będą.
ARNHOLM. Sądzę, żeby się pani także bardzo przydało trochę pobujać po świecie.
BOLETA. Mnie się zdaje, żeby to nie zmieniło położenia.
ARNHOLM. A przytém nie można powiedzieć, żeby się tu żyło po za światem, przynajmniéj w lecie przenosi się tu ruch towarzyski, miejsce to staje się na czas pewien niemal ogniskiem umysłowém.
BOLETA (z uśmiechem). O tak! wszakże i pan tu jesteś także w przelocie, łatwo panu z nas żartować.
ARNHOLM. Żartować z pani? Co za myśl!
BOLETA. No tak, bo o tém życiu towarzyskiém i ognisku umysłowém zasłyszał pan coś na mieście, od tutejszych mieszkańców. Oni to zawsze mają na ustach.
ARNHOLM. Zauważyłem to.
BOLETA. W gruncie rzeczy, niéma w tém słowa prawdy, przynajmniéj co do nas, którzy tu stale zamieszkujemy. Cóż nam z tego przyjdzie, że wielki świat, obcy nam zupełnie, przybywa tu na dni parę, ażeby zobaczyć słońce o północy. My musimy daléj wieść nasze karasie życie.
ARNHOLM (siadając przy niéj). Powiedz mi, droga Boleto, czy niemasz przypadkiem określonego celu pragnień.
BOLETA. Ach! może i mam.
ARNHOLM. Czegobyś właściwie chciała?
BOLETA. Nadewszystko, chciałabym się stąd wydostać.
ARNHOLM. Więc to stoi na pierwszym planie?
BOLETA. Tak, a następnie chciałabym się uczyć wielu rzeczy, uczyć porządnie.
ARNHOLM. Gdy byłem twoim nauczycielem, ojciec mówił, że cię wyśle na studya.
BOLETA. Ach! tak! Biedny ojciec — on nieraz coś powié, ale gdy do tego przychodzi, to... Niéma w nim stałego postanowienia.
ARNHOLM. Może i masz w tém słuszność, czy jednak z nim mówiłaś szczerze i poważnie?
BOLETA. Nie, tego nie zrobiłam.
ARNHOLM. Ależ to zrobić trzeba, zanim będzie zapóźno. Dlaczegożeś nie uczyniła tego, Boleto?
BOLETA. Może ja także nie mam dość stałego postanowienia. Może jest to u mnie dziedziczne.
ARNHOLM. Hm! jesteś dla saméj siebie niesprawiedliwą.
BOLETA. Niestety nie. A przytém ojciec nie ma czasu myśleć o mnie i mojéj przyszłości. Nie chce mu się. Odpycha takie rzeczy od siebie, kiedy mu do głowy przychodzą, on jest cały zajęty Ellidą.
ARNHOLM. Jakto, kim?
BOLETA. Mówiłam o nim i mojéj macosze (poprawiając się). Ojciec i matka żyją wyłącznie tylko dla siebie, jak pan mógł zauważyć.
ARNHOLM. Tém lepiéj byłoby, gdybyś wyjechała.
BOLETA. A mnie się znowu zdaje, że nie mam prawa ojca opuszczać.
ARNHOLM. Droga Boleto, będziesz to kiedyś musiała uczynić. Sądzę więc, że im wcześniéj, tém lepiéj.
BOLETA. Tak jest, właściwie nic mi innego nie pozostaje, muszę przecież sama o sobie myśléć i starać się osiągnąć jakieś stanowisko. W wypadku śmierci ojca, cóżby mi pozostało? a jednak, sama myśl opuszczenia go mnie przeraża.
ARNHOLM. Przeraża?
BOLETA. Boję się o niego.
ARNHOLM. Ależ na Boga! Czémże jest macocha? Przecież ona z nim zostanie.
BOLETA. To prawda, ale ona nie nadaje się do wielu rzeczy, które szły tak składnie. Ona tylu rzeczy nie dostrzega, albo też, nie chce dostrzedz, lub, wreszcie nie troska się o nie. Właściwie nie wiem, jakby to nazwać.
ARNHOLM. Hm! rozumiem, o czém mówisz.
BOLETA. Biedny ojciec. Nie wszystkiemu podoła. Nie wiem, czyś pan to zauważył. Niéma téż takiego nawału pracy, by ta zajmowała mu czas cały, a ona nie jest w stanie mu dopomódz. Może téż jest w tém po części jego własna wina.
ARNHOLM. Jak to pani rozumie?
BOLETA. Ach! Ojciec pragnie zawsze widziéć około siebie zadowolone twarze, w domu — jak mówi — powinno być jasno i wesoło. Lękam się więc, by nie pozwalał jéj czasami na lekarstwa, które mogą potém okazać się szkodliwemi.
ARNHOLM. Czy tak sądzisz na prawdę?
BOLETA. Nie mogę się od téj myśli uwolnić, bo czasem jest taka dziwna (gwałtownie). Albo czy to właściwe, ażebym ja, a nie ona pozostała w domu. W gruncie rzeczy, to się ojcu na nic nie przyda, przytém zdaje mi się, że mam także obowiązki względem saméj siebie.
ARNHOLM. Wiesz co, droga Boleto, musimy jeszcze o tém pomówić.
BOLETA. To się nie na wiele przyda. Myślę, żem na to przeznaczona, ażeby tu pozostać, jak karaś w sadzawce.
ARNHOLM. Bynajmniéj, to od ciebe saméj zależy.
BOLETA. (z żywością). Czy doprawdy?
ARNHOLM. Wierzaj mi. Przyszłość jest w twoich własnych rękach.
BOLETA. O gdyby tak było! Powie pan ojcu za mną dobro słówko.
ARNHOLM. A jakże, ale przedewszystkiém chciałbym z tobą, droga Boleto, pomówić jasno i bez ogródek (spogląda na lewo). Cyt! Niech się nikt nie domyśla. Późniéj powrócimy do tego przedmiotu.



SCENA TRZECIA.
Poprzedni, ELLIDA wchodzi z lewéj strony, bez kapelusza, z chustką zarzuconą na głowę.

ELLIDA (żywo i niespokojnie). Ach! jak tu dobrze i jak ślicznie!
ARNHOLM (powstając). Była pani na przechadzce?
ELLIDA. Tak, odbyliśmy długą, przepyszną przechadzkę z mężem, po górach, a teraz zejdziemy na dół i popłyniemy.
BOLETA. Czy nie usiądziesz?
ELLIDA. Nie, dziękuję. Po co siedziéć?
BOLETA (usuwając się na ławce). Tu dość miejsca.
ELLIDA (ciągle chodząc). Nie, nie, nie. Po co siedziéć? po co?
ARNHOLM. Przechadzka posłużyła pani niezawodnie, wygląda pani tak ożywiona.
ELLIDA. Ach! tak mi dobrze, czuję się niewypowiedzianie szczęśliwą i bezpieczną. Tak, bezpieczną (spogląda na lewo). Cóżto za wielki parowiec się zbliża?
BOLETA (wstaje i przygląda mu się). Musi to być wielki parowiec angielski.
ARNHOLM. Czy on tu zwykł się zatrzymywać?
BOLETA. Tylko pół godziny. Płynie daléj w głąb fiordu.
ELLIDA. A jutro znowu wraca na morze. Na wielkie pełne morze. Coraz daléj na morze. Ach! wystawcie sobie, być na nim! Gdyby tak można! Gdyby można...
ARNHOLM. Czy pani nie odbywała nigdy większéj morskiéj podróży?
ELLIDA. Nigdy. Tylko takie małe przejazdżki, po fiordzie.
BOLETA (z westchnieniem). Ach! my, my jesteśmy, jakby przywiązane do lądu.
ARNHOLM. Bo téż na lądzie jesteśmy jak w domu.
ELLIDA. Ja temu nie wierzę. Sądzę, że gdyby ludzie przyzwyczaili się od początku żyć na morzu — w morzu — byliby daleko doskonalsi, niż teraz i szczęśliwsi także.
ARNHOLM. Wierzysz w to pani na prawdę?
ELLIDA. Tak! chciałabym wiedziéć, czy tak byłoby rzeczywiście. Często mówiłam o tém z mężem.
ARNHOLM. A cóż on?
ELLIDA. On myśli, że to byćby mogło!
ARNHOLM (żartobliwie). No, co do mnie. Ale co się stało, odstać się nie może. Poszliśmy już raz fałszywą drogą i stali się zwierzętami ziemnemi, zamiast być wodnemi. Nie czas już poprawić téj omyłki.
ELLIDA. Wypowiadasz pan smutną prawdę. Zdaje mi się nawet, że sami ludzie coś podobnego odczuwają i przynoszą z sobą jakiś tajemniczy ból, jakąś tajemniczą tęsknotę. Wierz mi pan, tu jest głęboki powód melancholii, trapiącéj ludzkość.
ARNHOLM. Ależ kochana pani, nic zauważyłem, by ludzie byli tak nadzwyczajnie skłonni do melancholii. Przeciwnie, zdaje mi się, iż większość przyjmuje życie łatwo i wesoło — a nawet z rodzajem głębokiéj, choć bezwiednéj radości.
ELLIDA. O nie. Tak nie jest. Ta radość — podobną jest do naszéj uciechy w czasie długich jasnych dni lata. Leży w niéj już przeczucie nadchodzącéj ciemności. I to przeczucie rzuca cień na radości ludzkie, jak chmura na wody fiordu. Błękitne i słoneczne przed chwilą, nagle...
BOLETA. Po co tak smutne myśli? Przed chwilą byłaś tak uradowaną, tak wesołą.
ELLIDA. Tak, prawda, taką byłam. To niedorzeczne z méj strony (ogląda się wkoło niespokojnie). Żeby mąż już przyszedł. Obiecał mi to solennie, a pomimo to nie nadchodzi. Pewno zapomniał. Drogi panie Arnholmie, poszukaj mi go pan.
ARNHOLM. Chętnie.
ELLIDA. Powiedz mu pan, żeby zaraz tu przyszedł, bo ja go teraz nie widzę.
ARNHOLM. Nie widzi go pani?
ELLIDA. Ach, pan mnie nie rozumie. Kiedy go niéma, nie mogę sobie często przypomnieć, jak wygląda, i jest mi tak, jak gdybym go zupełnie straciła. To niewypowiedzianie bolesne. Idź-że pan (chodzi koło sadzawki).
BOLETA (do Arnholma). Pójdę z panem, bo pan dobrze nie...
ARNHOLM. Cóż znowu? Już ja go znajdę.
BOLETA (półgłosem). Nie, ja sama jestem niespokojna. Boję się, czy ojciec nie jest na parowcu.
ARNHOLM. Boi się pani?
BOLETA. Tak, zagląda czasem, czy nie spotka znajomych, a jest tam restauracya...
ARNHOLM. A... To chodźmy. (oboje wychodzą na lewo).



SCENA CZWARTA.
ELLIDA przez chwilę stoi, wpatrując się w sadzawkę, czasem mówi sama do siebie urywanemi słowami. Tymczasem na ścieżce za płotem ukazuje się z lewéj strony obcy człowiek w podróżném ubraniu. Ma on włosy gęste czerwone i takąż brodę, szkocką czapkę na głowie i torebkę podróżną przewieszoną przez ramię.

OBCY CZŁOWIEK (idzie powoli wzdłuż płotu i zagląda do ogrodu, zatrzymuje się, dostrzegłszy Ellidę, patrzy na nią badawczo i mówi zniżonym głosem). Dobry wieczór, Ellido.
ELLIDA (ogląda się i woła). Najdroższy, idziesz nareszcie.
OBCY. Tak, nareszcie.
ELLIDA (spogląda na niego niespokojnie z przerażeniem). Kto pan jesteś? Kogo pan szuka?
OBCY. Możesz się domyśleć.
ELLIDA (zdumiona). Co to jest? Jak pan do mnie mówi? Kogoż pan szuka?
OBCY. Tylko ciebie.
ELLIDA (z wybuchem). Ach! (spogląda na niego, cofa się i wydaje stłumiony okrzyk). Te oczy! Te oczy!
OBCY. Przecie-żeś mnie poznała. Ja, Ellido, poznałem cię odrazu.
ELLIDA. Te oczy. Nie patrz tak na mnie. Będę wołać ratunku.
OBCY. Cicho! cicho! Nie bój się! Nic ci nie zrobię.
ELLIDA (zasłaniając sobie oczy). Nie patrz pan na mnie w ten sposób.
OBCY (opierając się ramieniem na płocie). Przybyłem angielskim parowcem.
ELLIDA (patrzy na niego nieprzytomnie). Czego pan chce odemnie?
OBCY. Obiecałem ci przecież, że powrócę, jak tylko będę mógł.
ELLIDA. Odejdź pan! odejdź i nie powracaj tu nigdy. Napisałam, iż pomiędzy nami wszystko skończone! Wszystko! Wiesz pan o tém przecież?
OBCY (niezmieszany, nie odpowiadając jéj). Chciałem wcześniéj do ciebie przybyć, ale nie mogłem. Teraz dopiero mi się to udało. Masz mnie znowu, Ellido.
ELLIDA. Czegóż pan chce odemnie? Co zamierzasz? Po coś tu przybył?
OBCY. Możesz się łatwo domyśleć, że przybyłem, ażeby cię zabrać.
ELLIDA (cofa się z niepokojem). Mnie zabrać! Tego żądasz?
OBCY. Ma się rozumiéć.
ELLIDA. Wiesz pan przecie, że jestem zamężną?
OBCY. Wiem.
ELLIDA. I pomimo to... pomimo to, chcesz mnie zabrać?
OBCY. Ma się rozumiéć, że to zrobię.
ELLIDA (chwytając się za głowę obydwoma rękoma). O! to straszne! Okropność! okropność!
OBCY. Więc nie chcesz mnie?
ELLIDA (nieprzytomna). Nie patrz tak na mnie.
OBCY. Pytam, czy nie chcesz?
ELLIDA. Nie, nie, nie chcę nigdy. Nie mogę, nie chcę (ciszéj), a wreszcie nie śmiem.
OBCY (przechodzi przez płot do ogrodu). No, no, Ellido, zanim odjadę, pozwól sobie jedno powiedziéć.
ELLIDA (chce uciekać, nie może. Zdaje się obezwładniona przerażeniem i opiera się o pień drzewa nad sadzawką). Nie dotykaj mnie, nie chodź pan tutaj, nie zbliżaj się. Nie dotykaj mnie, mówię.
OBCY (postępując ostrożnie parę kroków naprzeciwko niéj). Nie bójże się mnie, Ellido.
ELLIDA (zasłania sobie oczy rękoma). Nie patrz pan na mnie w ten sposób.
OBCY. Skądże ta trwoga?



SCENA PIĄTA.
Poprzedni, DOKTÓR WANGEL idzie z lewéj strony ogrodem.

WANGEL (idąc, wśród drzew). Musiałaś bardzo długo czekać na mnie.
ELLIDA (rzuca się ku niemu i chwyta jego ramiona wołając). Ratuj mnie, uratuj, jeśli możesz.
WANGEL. W imię Boga, Ellido!
ELLIDA. Ratuj mnie. Czy go nie widzisz? stoi tam wgłębi.
WANGEL (spostrzegając go). Ten człowiek (zbliża się i staje pomiędzy niemi). Mogęż zapytać, kto pan jest i co robisz w tym ogrodzie?
OBCY (pokazując Ellidę). Chcę z nią mówić.
WANGEL. Więc to pan? Słyszałem, że był w oberży człowiek obcy i pytał o ciebie.
OBCY. Tak, to ja byłem.
WANGEL. I czegóż pan chce od mojéj żony? (zwraca się do niéj). Czy znasz go, Ellido?
ELLIDA (cicho łamiąc ręce). Och! czy ja go znam. Znam! Znam!
WANGEL (szybko). I cóż?
ELLIDA. To on! On sam, ten, co wiesz.
WANGEL. Co? co mówisz? (zwraca się do niego). Pan jesteś owym Johnstonem, który niegdyś...
OBCY. Możesz mnie pan nazywać Johnstonem. Nie szkodzi. Teraz noszę inne nazwisko.
WANGEL. Inne?
OBCY. Już się tak nie nazywam.
WANGEL. I czegóż możesz pan teraz chcieć od mojéj żony? Bo wiesz pewno, iż córka latarnika jest oddawna poślubioną. Wiesz pan także zapewne, czyją jest żoną?
OBCY. Wiem to już, od lat trzech przeszło.
ELLIDA (zdumiona). Skąd się pan dowiedział?
OBCY. Wracałem właśnie do siebie, gdy wpadła mi w rękę stara gazeta. Pochodziła z tych okolic i tam wyczytałem o małżeństwie.
ELLIDA (patrząc przed siebie). O małżeństwie. Więc to było wówczas?
OBCY. Zdumiałem się, bo przecież te pierścionki, Ellido, to także były zaślubiny.
ELLIDA (zakrywa sobie oczy rękoma). Ach!
WANGEL. Jak pan śmiesz?
OBCY. Czyś o tém zapomniała?
ELLIDA (czuje na sobie jego spoirzenie i woła). Nie patrz tak na mnie.
WANGEL (stojąc przed nią). Zwróć się pan do mnie, nie do niéj. Krótko mówiąc, skoro wiesz o tém, nie masz tu właściwie co robić. Jakiém prawem nachodzisz moję żonę?
OBCY. Obiecałem Ellidzie powrócić do niéj, skoro to będzie możliwe.
WANGEL. Ellida znowu...
OBCY. I Ellida mi obiecała stanowczo czekać, dopóki nie powrócę.
WANGEL. Słyszę, jak pan mianujesz moję żonę jéj chrzestném imieniem. Taka poufałość nie jest u nas przyjętą.
OBCY. Wiem o tém, ale ona przedewszystkiém do mnie należała.
WANGEL. Do pana? Z drugiego końca świata?
ELLIDA (kryje się za Wangla). On mnie nigdy nie uwolni.
WANGEL. Do pana? Mówisz pan, że do ciebie należy?
OBCY. Czy nie opowiadała panu o dwóch pierścionkach, swoim i moim.
WANGEL. I cóż z tego? Potem zerwała, otrzymałeś pan jéj listy i wiesz o tém dobrze.
OBCY. Zgodziliśmy się z Ellidą, że obrzęd z pierścionkami miał znaczenie zaślubin.
ELLIDA. Ale słyszysz pan przecie, że ja nie chcę. Nie chcę pana znać, nie chce o nim słyszeć! Nie patrz pan na mnie w ten sposób. Nie chcę; powiadam, że nie chcę.
WANGEL. Jesteś pan szalonym, przychodząc tu i sądząc, że podobne dzieciństwa dają ci jakie prawa.
OBCY. Rzeczywiście nie mam praw — w znaczeniu, w jakiém je pan rozumie.
WANGEL. Więc czegóż pan żądasz? Nie myślisz przecie, że mi ją gwałtem zabierzesz, wbrew jéj woli.
OBCY. Nie, na cóżby się to zdało. Jeśli Ellida ma pójść za mną, musi to uczynić z własnéj woli.
ELLIDA (woła zdumiona). Z własnéj woli?
WANGEL. I możesz się pan tego spodziewać?
ELLIDA (do siebie). Z własnéj woli!
WANGEL. Musisz pan być doprawdy szalonym. Odejdź. Nie mamy nic z tobą do czynienia.
OBCY (spoglądając na zegarek). Czas mi wracać na pokład (zbliża się o krok jeden). Tak jest, Ellido — spełniłem mój obowiązek (przystępując bliżéj). Dotrzymałem obietnicy.
ELLIDA (błagalnie, słabiéj). Nie dotykaj mnie.
OBCY. Możesz się namyśléć do jutrzejszego wieczoru.
WANGEL. Tu nie może być namysłu. Odejdź!
OBCY (zawsze do Ellidy). Teraz odpływam z parowcem, w głąb fiordu. Powrócę jutro wieczór i przyjdę po ciebie. Musisz tu w ogrodzie na mnie czekać. Ale wiesz co, wolałbym miéć do czynienia z tobą samą.
ELLIDA (cicho drżącym głosem do męża). Och! czy słyszysz?
WANGEL. Bądź spokojna. Potrafimy tym odwiedzinom przeszkodzić.
OBCY. Tymczasem bądź zdrowa, Ellido. Więc jutro wieczór.
ELLIDA (błagalnie). Nie, nie. Nie przychodź jutro. Nie przychodź nigdy więcéj.
OBCY. A jeśli się zdecydujesz puścić się ze mną na morze...
ELLIDA. Och! nie patrz na mnie w ten sposób.
OBCY. Chciałem tylko powiedzieć, żebyś była przygotowaną do drogi.
WANGEL. Ellido, idź do domu.
ELLIDA. Nie mogę. Och! dopomóż mi, ratuj mnie.
OBCY. Bo możesz zrozumiéć, że jeśli jutro nie pójdziesz ze mną, wszystko będzie skończone pomiędzy nami.
ELLIDA (spogląda na niego drżąca). Jakto! wszystko skończone, na zawsze?
OBCY (z ukłonem). Wtedy nic nas nie pojedna, Ellido. Ja nigdy tu już nie wrócę. Nie zobaczysz mnie więcéj, nie usłyszysz o mnie. Będę dla ciebie umarłym.
ELLIDA (oddychając ciężko). Och!
OBCY. Zastanów się więc dobrze nad tém, co uczynisz. Bywaj zdrowa (przechodzi przez płot, zatrzymuje się i mówi). Tak, Ellido, bądź jutro gotową do drogi. Przyjdę po ciebie. (Odchodzi zwolna i spokojnie na prawo).



SCENA SZÓSTA.
WANGEL i ELLIDA.

ELLIDA (patrzy chwilę za odchodzącym). Dobrowolnie, tak powiedział! Wyobraź sobie, mam z nim dobrowolnie popłynąć. Tak powiedział.
WANGEL. Bądź spokojna. Już go niéma. Nie zobaczysz go nigdy więcéj.
ELLIDA. Ach! jakże możesz tak mówić? Przyjdzie jutro wieczór.
WANGEL. Niech sobie przychodzi, ciebie w żadnym razie nie znajdzie.
ELLIDA (potrząsając głową). Nie myśl tylko, żebyś mógł mu przeszkodzić.
ELLIDA. Ależ najdroższa, spuść się na mnie.
ELLIDA (zamyślona nie słuchając). Gdy tu będzie jutro? I gdy potém z parowcem na morze popłynie...
WANGEL. To cóż?
ELLIDA. Chciałabym wiedziéć, czy już nigdy... nigdy więcéj nie wróci.
WANGEL. Nie, droga Ellido, możesz być o to spokojna. Pocóżby wracał? usłyszał przecież z twoich własnych ust, że nie chcesz o nim słyszeć. A zatém wszystko skończone.
ELLIDA (sama do siebie). Jutro więc, albo nigdy.
WANGEL. A gdyby przypadkiem się tu zjawił...
ELLIDA (zdumiona). To i cóż?
WANGEL. Jest w naszéj mocy uczynić go nieszkodliwym.
ELLIDA. Nie wierz temu.
WANGEL. Powiadam ci, że to jest w naszéj mocy. Gdyby nie było innego sposobu zapewnić ci spokoju, to niechby odpokutował za morderstwo kapitana.
ELLIDA (gwałtownie). Nie, nie. To nigdy. Nie wiemy nic o tém morderstwie, nic wcale.
WANGEL. Jakto nie wiemy? Przecież, sam ci wyznał...
ELLIDA. Nie. Ani słowa o tém. Gdybyś powiedział, jabym zaprzeczyła. Jego nic nie powstrzyma. On jest wolny, jak pełne morze. On należy do morza.
WANGEL (spogląda na nią i mówi zwolna). Ach! Ellido! Ellido!
ELLIDA (tuląc się do niego gwałtownie). Och! ty najlepszy, ty najwierniejszy, ratuj mnie od tego człowieka.
WANGEL (wyzwalając się z jéj objęcia). Chodź! Chodź ze mną.



SCENA SIÓDMA.
Poprzedni, LYNGSTRAND i HILDA, oboje z przyborami łowieckiemi, idą po prawéj stronie sadzawki.

LYNGSTRAND (śpieszy ku Ellidzie). Łaskawa pani, powiem ci rzecz zadziwiającą.
WANGEL. Cóż takiego?
LYNGSTRAND. Wyobraź sobie pani, widzieliśmy Amerykanina.
WANGEL. Amerykanina?
HILDA. Tak jest, widziałam go także.
LYNGSTRAND. Szedł on koło ogrodu, a potém dostał się na pokład wielkiego angielskiego parowca.
WANGEL. Skąd pan znasz tego człowieka?
LYNGSTRAND. Byłem z nim na morzu. Miałem przekonanie, że utonął, a teraz spotykam go takim, jak za życia — żywego.
WANGEL. Wiesz pan co o nim?
LYNGSTRAND. Nie, ale on jest tu z pewnością, ażeby się zemścić na niewiernéj żonie.
WANGEL. Co pan mówi?
HILDA. Lyngstrand chce go użyć do swojéj grupy.
WANGEL. Ani słowa nie rozumiem.
HILDA. Dowiesz się późniéj o wszystkiém.



SCENA ÓSMA.
Poprzedni, ARNHOLM i BOLETA, idą z lewéj strony po za płotem.

BOLETA (do będących w ogrodzie). Chodźcie zobaczyć angielski parowiec, odpływa w głąb fiordu. (w oddaleniu przepływa zwolna wielki parowiec).
LYNGSTRAND (do Hildy ciszéj). Dziś w nocy skończy z nią z pewnością.
HILDA (przytakując). Z niewierną żoną — tak.
LYNGSTRAND. Wyobraź sobie pani — o północy.
HILDA. Jak to wstrząsa nerwy.
ELLIDA (patrząc na parowiec). Więc jutro.
WANGEL. A potém już nigdy.
ELLIDA (cicho ze drżeniem). Broń mnie. Broń mnie, przed samą sobą.
WANGEL (spoglądając na nią niespokojnie). Ellido, widzę, że się w tém coś więcéj ukrywa.
ELLIDA. Ukrywa się to, co mnie wiąże.
WANGEL. Co cię wiąże?
ELLIDA. Ten człowiek jest jak morze.

(Przechodzi cicho zamyślona przez ogród na lewo. Wangel idzie za nią niespokojny, przyglądając się jéj bacznie.)





AKT IV.
Pokój wychodzący na ogród w domu Wangla. Drzwi na prawo i na lewo. W głębi pomiędzy dwoma oknami otwarto drzwi szklane na werandę, przez nie widać część ogrodu. Na lewo sofa, przed nią stół; na prawo fortepian a daléj w głębi żardynierka z kwiatami. Na środku stół okrągły, przy nim krzesła. Na stole krzew kwitnącéj róży i inne doniczki. Popołudnie.

SCENA PIERWSZA.
Na sofie siedzi Boleta z haftem w ręku, przy tym samym stole na krześle Lyngstrand. W ogrodzie Ballested maluje. Hilda stoi przy nim.

LYNGSTRAND (siedzi przez chwilę milcząc i patrzy, jak Boleta haftuje). To musi być bardzo trudno taki szlaczek haftować?
BOLETA. Ach! nie, wcale nie trudno, tylko trzeba porządnie rachować.
LYNGSTRAND. Rachować! musi pani rachować także?
BOLETA. Tak trzeba rachować ściegi, o, patrz pan.
LYNGSTRAND. Prawda. Ktoby pomyślał. Haft to także rodzaj sztuki. Czy pani rysuje?
BOLETA. Rysuję, gdy mam wzór.
LYNGSTRAND. A inaczéj nie.
BOLETA. Inaczéj nie umiem.
LYNGSTRAND. To już nie jest właściwie sztuka.
BOLETA. Nie, co najwyżéj zręczność.
LYNGSTRAND. Sądzę jednak, że pani mogłaby uczyć się malować lub rzeźbić.
BOLETA. Nie mam ku temu żadnéj sposobności.
LYNGSTRAND. A gdybyś pani przebywała z prawdziwym artystą?
BOLETA. Sądzisz pan, żebym się od niego czegoś mogła nauczyć?
LYNGSTRAND. Nie mówię o zwyczajnych lekcyach. Sądzę jednak, żebyś pani od razu, jakby cudem, zrozumiała sztukę.
BOLETA. Byłaby to rzecz dziwna.
LYNGSTRAND (po chwili milczenia). Czy pani kiedy myślała — to jest czy zastanawiała się pani głębiéj, poważniéj nad małżeństwem?
BOLETA (spogląda na niego nieznacznie) Nie.
LYNGSTRAND. Ja się zastanawiałem.
BOLETA. Doprawdy?
LYNGSTRAND. Tak jest, myślę bardzo często o podobnych rzeczach, szczególniéj o małżeństwie. Czytałem także o tém wiele, zdaje mi się, że należy je uważać za rodzaj cudu. Kobieta się tak dziwnie przetwarza i staje podobną do męża.
BOLETA. Chcesz pan powiedzieć, iż podziela jego zajęcia.
LYNGSTRAND. Otóż to.
BOLETA. Ale gdy idzie o jego zdolność, talent, technikę?
LYNGSTRAND. Hm! — ciekawym, czy nie podziela i tego także.
BOLETA. Więc sądzisz pan może, że wiedza, którą sobie mąż przyswoił przez czytanie, przez myślenie, także udziela się żonie?
LYNGSTRAND. Ależ tak, powoli, a jednak jakby cudem. Wiem jednak, że to tylko zdarzyć się może w małżeństwie prawdziwie się kochąjącém, zjednoczoném, szezęśliwém.
BOLETA. A czy panu na myśl nie przyszło, że i mąż może być w ten sposób podniesiony ku żonie? to jest stać się do niej podobnym?
LYNGSTRAND. Mąż? Nie. Tego nigdy nie pomyślałem.
BOLETA. Czemużby jedno zarówno jak drugie stać się nie mogło?
LYNGSTRAND. Bo mąż ma swoje powołanie, dla którego żyje. W tém leży jego siła. Ma cel życia.
BOLETA. Ma go każdy.
LYNGSTRAND. O nie! Ja myślę głównie o artystach.
BOLETA. Sądzisz pan, że artysta powinien się żenić?
LYNGSTRAND. O tak! byle tylko znalazł żonę, którąby mógł kochać całém sercem.
BOLETA. Gdyby nawet znalazł... Ja myślę, że powinien on jedynie żyć dla swojéj sztuki.
LYNGSTRAND. Naturalnie, tak być powinno, ale może to czynić, będąc żonatym.
BOLETA. A ona?
LYNGSTRAND. Jakto ona?
BOLETA. Ta, z którą się ożeni, dla czego żyć będzie?
LYNGSTRAND. Także dla jego sztuki. Zdaje mi się, iż to powinnoby do głębi ducha uszczęśliwić kobietę.
BOLETA. Hm! nie wiem.
LYNGSTRAND. O, tak pani, możesz mi wierzyć. Nie idzie tu tylko o sławę, o stanowisko, które dać jéj może, bo zdaje mi się, że na to najmniéj rachować należy, ale ona pomaga mężowi w tworzeniu, ułatwia mu pracę, myśląc o jego wygodzie, zdrowiu, o tém, by mu życie uczynić przyjemném. Zdaje mi się, że to musi być dla kobiety wspaniałe zadanie.
BOLETA. Pan może sam nie wiesz, jak jesteś samolubnym?
LYNGSTRAND. Ja samolubnym? Wielki Boże! Ach! gdyby mnie pani choć trochę lepiéj znała (pochyla się ku niéj). Panno Boleto — gdy odjadę — a to niedługo nastąpi...
BOLETA (patrzy na niego ze współczuciem). Nie myśl-że pan o tak smutnym przedmiocie.
LYNGSTRAND. Nie jest to tak bardzo smutne.
BOLETA. Cóż pan chciał powiedzieć?
LYNGSTRAND. Że wyjeżdżam stąd za miesiąc, a wkrótce potém daléj, do ciepłych krajów.
BOLETA. Ach! tak.
LYNGSTRAND. Czy pani czasem o mnie pomyśli?
BOLETA. Niezawodnie.
LYNGSTRAND (radośnie). Przyrzeka mi to pani?
BOLETA. Przyrzekam.
LYNGSTRAND. Święcie pani przyrzeka?
BOLETA. Święcie (zmieniając ton). Ale cóż to ma znaczyć? To do niczego nie prowadzi.
LYNGSTRAND. Co pani o tém wie? Dla mnie to taka otucha wiedzieć, że pani tu w domu będzie o mnie myśléć.
BOLETA. I cóż daléj?..
LYNGSTRAND Daléj?.. Ja sam tego nie wiem dokładnie.
BOLETA. Ja także nie. Tyle rzeczy stoi na przeszkodzie. Zdaje mi się, że stoi wszystko.
LYNGSTRAND. Może stanie się cud. Może nastąpić szczęśliwy zwrot losu — albo coś podobnego. Bo ja wierzę, że osiągnę szczęście.
BOLETA (z żywością). Nieprawdaż? Pan w to wierzy?
LYNGSTRAND. Wierzę w to głęboko, a wówczas — za parę lat... gdy powrócę, jako sławny rzeźbiarz, w pełni zdrowia — bogaty...
BOLETA. Niezawodnie. Ufajmy, że tak będzie.
LYNGSTRAND. Bądź pani przekonaną, że to nastąpi. Tylko myśl pani o mnie wiernie i stale, gdy będę przebywał na południu. A przyrzekłaś mi to.
BOLETA. I nie cofam (potrząsa głową). Ale to nie doprowadzi do niczego.
LYNGSTRAND. Panno Boleto, doprowadzi przynajmniéj do tego, bym szybciéj i łatwiéj pracował nad swemi dziełami.
BOLETA. Tak pan sądzi?
LYNGSTRAND. Czuję to w głębi duszy. Sama ta myśl musi miéć coś ożywczego dla pani także w tym cichym zakącie, gdy wiesz, iż dopomagasz mi tajemnie pracować i tworzyć.
BOLETA (patrząc na niego). No! ale pan ze swéj strony?
LYNGSTRAND. Ja?
BOLETA (wyglądając na ogród). Cicho! Mówmy o czém inném. Profesor idzie.



SCENA DRUGA.
Poprzedni. Z lewéj strony w ogrodzie ukazuje się ARNHOLM, zatrzymuje się z BALLESTEDEM i HILDĄ.

LYNGSTRAND. Pani bardzo idzie o dawnego nauczyciela, panno Boleto?
BOLETA. Czy mi o niego idzie?
LYNGSTRAND. No tak, czy go pani kocha?
BOLETA. Kocham go, to taki dobry przyjaciel i doradca. A przytém, tak chętnie każdemu dopomaga, skoro tylko może.
LYNGSTRAND. To dziwne, że dotąd się nie ożenił.
BOLETA. Pan to uznaje za dziwne?
LYNGSTRAND. Tak, bo to podobno człowiek zamożny.
BOLETA. Podobno. Sądzę jednak, że niełatwo znaleść mu taką, któraby go chciała.
LYNGSTRAND. Dlaczego?
BOLETA. Bo był nauczycielem niemal wszystkich panien, jakie znał. Sam to mówi.
LYNGSTRAND. Cóż to ma do rzeczy?
BOLETA. Boże mój, przecież nie bierze się nauczyciela za męża.
LYNGSTRAND. Nie sądzisz pani, by młoda dziewczyna mogła się kochać w swoim nauczycielu?
BOLETA. Nie, skoro dorośnie.
LYNGSTRAND. Nie... Pani jest rzeczywiście tego zdania?
BOLETA (ostrzegawczo). No, no, no.
BALLESTED (tymczasem zebrał swoje rzeczy i przeniósł na prawą stronę ogrodu. Hilda mu pomaga).
ARNHOLM (zbliża się do werandy i przez nią wchodzi do pokoju).



SCENA TRZECIA.
ARNHOLM, BOLETA, LYNGSTRAND.

ARNHOLM. Dzień dobry, droga Boleto. Dzień dobry, panie... panie... hm (patrzy na niego niechętnie i kłania się bardzo zimno).
LYNGSTRAND (wstaje i kłania się).
BOLETA (wstaje i zbliża się do Arnholma). Dzień dobry, panie profesorze.
ARNHOLM. Cóż tu dziś słychać?
BOLETA. Wszystko dobrze, dziękuję.
ARNHOLM. Może macocha jest teraz w kąpieli?
BOLETA. Nie, jest w swoim pokoju.
ARNHOLM. Może niezdrowa?
BOLETA. Nie wiem. Zamknęła się.
ARNHOLM. Hm! Doprawdy?
BOLETA. Pani Wangel ogromnie się wczoraj zirytowała z powodu Amerykanina.
ARNHOLM. Skąd pani to wie?
BOLETA. Opowiedziałam jéj, żem go zobaczyła żywego, idącego koło ogrodu.
ARNHOLM. Tak...
BOLETA. Siedział pan z ojcem potém, wieczorem, bardzo długo.
ARNHOLM. Dość długo, mówiliśmy o rzeczach poważnych.
BOLETA. A czy pan też wspominał coś o mnie i moich zamiarach?
ARNHOLM. Nie, droga Boleto, nie przyszło do tego, bo ojciec był zupełnie czém inném zajęty.
BOLETA (wzdycha). On tak zawsze.
ARNHOLM (spogląda na nią znacząco). Ale późniéj pomówimy o tém. Gdzie teraz jest ojciec? Czy w domu?
BOLETA. Musi być na dole, w biurze. Zaraz go zawołam.
ARNHOLM. Nie, nie potrzeba, wolę pójść do niego.
BOLETA (nasłuchując). Czekaj, panie profesorze, zdaje mi się, że słyszę kroki ojca na wschodach. Tak, z pewnością przyszedł zobaczyć, co ona robi.



SCENA CZWARTA.
Poprzedni, WANGEL który wchodzi bocznemi drzwiami na lewo.

WANGEL (podając rękę profesorowi). Jesteś znowu. Jak to pięknie z twéj strony, żeś przyszedł tak wcześnie, bo mam z tobą jeszcze dużo do mówienia.
BOLETA (do Lyngstranda). Może pójdziemy do ogrodu, do Hildy?
LYNGSTRAND. Bardzo chętnie (wychodzą z Boletą do ogrodu i nikną na prawo wśród drzew).



SCENA PIĄTA.
ARNHOLM i WANGEL.

ARNHOLM (odprowadzając ich wzrokiem, do Wangla). Czy pan zna bliżéj tego młodego człowieka?
WANGEL. Wcale nie.
ARNHOLM. I pozwalasz pan, ażeby się ciągle kręcił około twoich dziewcząt?
WANGEL. Alboż on się kręci? Nie uważałem tego.
ARNHOLM. A jednak zdaje mi się, żeś uważać powinien.
WANGEL. Masz zapewne słuszność, ale cóż ja biedny uczynię? Dziewczęta przywykły rządzić się same. Nie dadzą sobie słowa powiedzieć, ani mnie, ani Ellidzie.
ARNHOLM. Ani jéj także?
WANGEL. Ani jéj. Ostatecznie nie mogę od niéj żądać, by się w takie rzeczy mieszała. Ona nie jest do tego (przerywając sobie). Ale mieliśmy o czém inném mówić. Powiedz mi, czyś się dobrze zastanowił nad tém wszystkiém, com ci wczoraj opowiedział?
ARNHOLM. Od naszego wczorajszego rozstania myślałem o tém nieustannie.
WANGEL. Jakże sądzisz, co tu czynić należy?
ARNHOLM. Kochany doktorze, sądzę, iż jako lekarz możesz to lepiéj wiedzieć odemnie.
WANGEL. Gdybyś miał wyobrażenie, jak trudno lekarzowi zdać sobie jasną sprawę z choroby istoty, tak gorąco ukochanéj... A potém, nie jest to przecież zwyczajna choroba. Nie pomoże tu, ani zwykły lekarz, ani też zwykłe środki.
ARNHOLM. Jak jest dzisiaj?
WANGEL. Byłem właśnie u niéj, spotkała mnie z zupełnym spokojem. Ale poza każdym jéj nastrojem, leży coś ukrytego, czego nigdy wytłómaczyć sobie nie mogłem. Przytém ona jest tak śmieszna, tak niepodobna do obrachowania.
ARNHOLM. Jest to niezawodnie skutek jéj chorobliwego usposobienia.
WANGEL. Nie, to już jest rzecz wrodzona. Ellida należy do stworzeń morskich. W tém rzecz cała.
ARNHOLM. Co przez to rozumiesz, kochany doktorze?
WANGEL. Czyś nie zauważył, że ludzie daleko na pełném morzu stanowią niemal osobny rodzaj. Zdają się żyć życiem morza. Mają swoje fale, swój przypływ i odpływ w myślach i uczuciach. I nie dadzą się przeinaczyć. Ach! powinienem był wcześniéj zastanowić się nad tém. Był to prawdziwy grzech przeciw Ellidzie, zabrać ją z wybrzeża i tu osiedlić.
ARNHOLM. Teraz dopiero przyszedłeś do tego przekonania?
WANGEL. Przekonywam się o tém coraz lepiéj, ale, powinienem był to sobie wcześniéj powiedziéć. W głębi ducha, wiadomém mi to było i dawniéj, ale nie chciałem tego sam przed sobą przyznać, bo widzisz, kochałem ją tak bardzo. Myślałem tylko o sobie i byłem niewypowiedzianie samolubnym.
ARNHOLM. Hm! w podobnych razach każdy bywa samolubnym. Ja przecież nigdy nie dostrzegłem w tobie téj wady.
WANGEL (przechadzając się niespokojnie). Jednakże takim jestem. A potém, jestem tyle od niéj starszy. Powinienem był zostać dla niéj ojcem i przewodnikiem, starać się o to, ażeby zrozumieć, rozwikłać jéj świat myśli. A ja tego nie uczyniłem, brakło mnie rzeczywistéj chęci, bo prawdę mówiąc, kochałem ja taką, jaką była. Ze mną jednak działo się coraz gorzéj. Szedłem jak błędny, nie wiedząc, co mam przedsięwziąć (ciszéj). Dlatego pisałem do ciebie, prosząc, byś do nas przyjechał.
ARNHOLM (patrząc na niego zdumiony). Jakto? Dlatego pisałeś?
WANGEL. Dlatego, tylko nie daj tego poznać po sobie.
ARNHOLM. Ale na Boga, kochany doktorze, w czém mogę ci być użytecznym? Doprawdy nie pojmuję.
WANGEL. I to bardzo naturalne, bo ja byłem na fałszywéj drodze. Sądziłem, że serce Ellidy do ciebie skłaniało się niegdyś i że potajemnie skłania do dziś dnia, myślałem, że zobaczyć cię, porozmawiać z tobą o rodzinném miejscu i dawnych czasach będzie dla niéj rzeczą zbawienną.
ARNHOLM. Więc pisząc, że mnie tu ktoś oczekuje, a może tęskni za mną, miałeś na myśli żonę.
WANGEL. Kogóżby?
ARNHOLM (prędko). Tak, tak, masz słuszność, alem ja nie zrozumiał.
WANGEL. Rzecz łatwa do pojęcia, byłem w zupełności na fałszywym tropie.
ARNHOLM. I ty uważasz się za samoluba?
WANGEL. Ach! miałem tyle do odpokutowania. Czułem się w obowiązku, nie zaniedbać żadnego środka, któryby mógł przynieść jéj ulgę, rozchmurzyć jéj umysł.
ARNHOLM. Jak tłómaczysz właściwie władzę, jaką ma nad nią ten obcy człowiek?
WANGEL. Hm! mój drogi, są to rzeczy, które się wytłómaczyć nie dadzą.
ARNHOLM. Jakto? chcesz powiedzieć, rzeczy same przez się niewytłomaczone? Absolutnie niepodobne do wytłomaczenia?
WANGEL. Przynajmniéj na teraz.
ARNHOLM. I ty w to wierzysz?
WANGEL. Ani wierzę, ani zaprzeczam, nie wiem i dlatego zostawiam je na boku.
ARNHOLM. Powiedz mi tylko jedno. To jéj dziwaczne, okropne przypuszczenie, że oczy dziecka...
WANGEL (gwałtownie). W to nie wierzę zupełnie, nie chcę wierzyć. To musi być czyste przywidzenie, nic więcéj.
ARNHOLM. Czy zwróciłeś uwagę na oczy tego człowieka, widząc go wczoraj wieczór?..
WANGEL. Naturalnie, że zwróciłem.
ARNHOLM. I nie znalazłeś żadnego podobieństwa?
WANGEL (wymijająco). Hm! Mój Boże, cóż mam powiedziéć. Ściemniało się już, gdym go widział, a przytém Ellida tyle mi nagadała o tém podobieństwie, iż nie byłem może w stanie patrzéć trzeźwemi oczyma.
ARNHOLM. Nie, nie, to być nie może, ale znów to przekonanie, że trwoga i niepokój napadły ją właśnie wtedy, gdy ten obcy człowiek był, jak się zdaje, w powrotnéj drodze?
WANGEL. To, widzisz, wyobraziła sobie od onegdaj. Musiało jéj się coś przyśnić. Nie napadło ją to tak nagle, tak odrazu, jak jéj się teraz zdaje, ale odkąd posłyszała od tego młodego Lyngstranda, że Johnston, czy Friman, czy jak się on tam zowie, przed trzema laty wracał tu w marcu, jest przekonaną, że od tego czasu datuje jéj niepokój umysłowy i że ten właśnie napadł ją w tym miesiącu.
ARNHOLM. A czy nie tak było?
WANGEL. Nie zupełnie, bo już od dawniejszego czasu zjawiały się jego ślady, jednakże wypadkiem zapewne — właśnie przed trzema laty w marcu, nastąpił u niéj dość gwałtowny wybuch.
ARNHOLM. Przecież...
WANGEL. Ale to da się łatwo wytłómaczyć usposobieniem i okolicznościami, w jakich się wówczas znajdowała.
ARNHOLM. Jedno się z drugiem nie zgadza.
WANGEL (zaciskając pięści). I być bezsilnym wobec tego, nie miéć dla niéj rady, nie wiedziéć, czém biednéj dopomódz, nie znać nawet żadnego środka...
ARNHOLM. Gdybyś się zdecydował zmienić miejsce pobytu? osiąść gdzieindziéj, ażeby przebywać mogła w przyjaźniejszych dla siebie warunkach?
WANGEL. Czy sądzisz, żem jéj tego nie ofiarował, nie prosił ją o to? Postanowiłem zamieszkać w Skiöldvik. — Nie chciała.
ARNHOLM. I tego nie chce?
WANGEL. Nie. Nie wierzy, by się to na co zdało. I zapewne ma słuszność.
ARNHOLM. Hm! Tak sądzisz?
WANGEL. Przytem, kiedy się nad tém dobrze zastanawiam, to nie wiem doprawdy, jakbym to mógł uskutecznić. Zdaje mi się, żebym wyrządził krzywdę moim córkom, przeprowadzając się w taki zapadły kąt. Muszą one przynajmniéj mieszkać w miejscowości, gdzie są dla nich widoki postanowienia.
ARNHOLM. Czy już o tém tak bardzo myślisz?
WANGEL. Mój Boże! Muszę przecież o tém myśléć. Jednak z drugiéj strony, zdrowie mojéj biednéj, choréj Ellidy... Jestem doprawdy w wielu rzeczach między młotem a kowadłem.
ARNHOLM. Co do Bolety, nie masz potrzeby się troskać (przerywając sobie). Ciekawym, gdzie ona jest, gdzie oni poszli (dochodzi do drzwi na werandę i wygląda na ogród).
WANGEL (wyglądając z drugiéj strony). Dla nich trzech, gotów byłbym ponieść największe ofiary... Gdybym tylko wiedział, co czynić.



SCENA SZÓSTA.
Poprzedni. ELLIDA wchodzi drzwiami z lewéj strony, po któréj stoi WANGEL.

ELLIDA (szybko do Wangla). Tylko nie wychodź dziś przed południem.
WANGEL. Nie wyjdę z pewnością. Zostanę z tobą (wskazuje zbliżającego się Arnholma). Nie witasz naszego przyjaciela?
ELLIDA (zwraca się do Arnholma). Ach! pan tu jesteś (podaje mu rękę). Dzień dobry.
ARNHOLM (po lewéj stronie Ellidy). Dzień dobry pani. Jakto, o téj godzinie, nie jesteś pani jak zawsze w kąpieli?
ELLIDA. O nie! Dziś niéma o tém mowy. Czemuż pan nie siada...
ARNHOLM. Dziękuję, teraz nie mogę (spogląda na Wangla). Obiecałem panienkom, że przyjdę do nich, do ogrodu.
ELLIDA. Kto wie, czy je pan spotka w ogrodzie. Nigdy nie wiem dokładnie, gdzie one są.
WANGEL. Pewnie są nad sadzawką.
ARNHOLM. Już ja je znajdę (kłania się i wychodzi przez werandę na prawo do ogrodu).



SCENA SIÓDMA.

ELLIDA. Która godzina?
WANGEL (patrząc na zegarek). Po jedenastéj.
ELLIDA. Już po jedenastéj... a o jedenastéj, w pół do dwunastéj wieczorem, przypływa parowiec. Ach! gdybym mogła wprzód coś postanowić.
WANGEL (zbliżając się do niéj). Droga Ellido, chciałbym cię o jednę rzecz zapytać.
ELLIDA. O cóż to?
WANGEL. Onegdaj wieczór, na spacerze — powiedziałaś mi, że przez te ostatnie trzy lata widziałaś go nieraz przed sobą, w istotnéj postaci.
ELLIDA. Tak jest. Możesz mi wierzyć.
WANGEL. I jakżeś go widziała?
ELLIDA. Jak go widziałam?
WANGEL. Chciałem powiedziéć — jak ci się zdawało, że go widzisz? jak wyglądał, gdy wyobrażałaś sobie, że jest przed tobą?
ELLIDA. Ależ mój drogi, wiesz teraz przecież dobrze, jak wygląda.
WANGEL. Czy takim ci się wydawał?
ELLIDA. Takim.
WANGEL. Zapewne takim, jakim widziałaś go wczoraj wieczór w rzeczywistości.
ELLIDA. Zupełnie takim.
WANGEL. Jakim-że sposobem nie poznałaś go odrazu?
ELLIDA (zdziwiona). Alboż go nie poznałam?
WANGEL. Nie, a późniéj powiedziałaś sama, iż nie wiedziałaś z początku, kto jest ten obcy.
ELLIDA (jak wyżéj). Tak jest rzeczywiście, zdaje mi się, że masz słuszność. Czy nie poczytujesz tego za dziwne — żem go nie zaraz poznała?
WANGEL. Mówiłaś, żeś go poznała dopiero po oczach.
ELLIDA. Ach tak! te oczy! te oczy!
WANGEL. Ale tam na spacerze mówiłaś, że ukazuje ci się takim, jakim był, kiedyście się rozstali, dziesięć lat temu.
ELLIDA. Czy ja to mówiłam?
WANGEL. Mówiłaś.
ELLIDA. To musiał wówczas prawie tak samo wyglądać, jak teraz.
WANGEL. Nie. Onegdaj opisywałaś go zupełnie inaczéj. Przed dziesięciu laty, mówiłaś, nie nosił brody. Był także inaczéj ubrany. A co do szpilki z perłą w krawacie, téj wczora nie miał także.
ELLIDA. Nie, nie miał.
WANGEL (patrząc na nią badawczo). Zastanów się nad tém, droga Ellido. A może teraz nie jesteś już w stanie wyobrazić sobie, jak wyglądał tam w Bratshamer.
ELLIDA (zamyśla się, zamyka oczy i mówi po chwili). Przypominam sobie niewyraźnie. Nie, dziś nawet nie pamiętam zupełnie. Jakież to dziwne!
WANGEL. Nie tak bardzo. Dziś stanął przed tobą w rzeczywistości nowy obraz i ten spycha w dal jego cień, tak, że go rozpoznać nie możesz.
ELLIDA. Ty w to wierzysz?
WANGEL. Wierzę. Jego cień zniknął z twéj choréj wyobraźni. Dobrze więc, żeś ujrzała rzeczywistość.
ELLIDA. Dobrze? myślisz, że to dobrze?
WANGEL. Tak jest, rzeczywistość może być uleczeniem.
ELLIDA (siadając na sofie). Chodź, usiądź tu przy mnie, powiem ci wszystkie moje myśli.
WANGEL. Powiedz, najdroższa (siada naprzeciw niéj, na drugim końcu stołu).
ELLIDA. Było to właściwie wielkiém nieszczęściem dla nas obojga, że nasze drogi się zeszły.
WANGEL (zdumiony). Co mówisz?
ELLIDA. Tak. To było nieszczęściem. Naturalnie. Sposób, w jakiśmy się zeszli, musiał doprowadzić do nieszczęścia.
WANGEL. Cóż w tém było nie tak, jak być powinno?
ELLIDA. Posłuchaj mnie daléj. Na nic się nie zda okłamywać dłużéj samych siebie i drugich.
WANGEL. Alboż tak jest? Mówisz, że kłamiemy.
ELLIDA. Tak kłamiemy, a w każdym razie przemilczamy prawdę. Bo prawdą, szczerą prawdą jest to, żeś mnie kupił.
WANGEL. Ja cię kupiłem? Co ty mówisz! Ja cię kupiłem?
ELLIDA. Ja nie byłam na włos więcéj wartą od ciebie. Sprzedałam ci się.
WANGEL (patrząc na nią boleśnie). Ellido, czy masz serce tak nazywać nasze małżeństwo?
WANGEL. Nazwij to, jak chcesz. Ty nie mogłeś dłużéj znosić pustki w domu. Szukałeś drugiéj żony.
WANGEL. I drugiéj matki dla moich dzieci, Ellido.
ELLIDA. Być może jednego przy drugiém. Przecież nie mogłeś wiedziéć, czy odpowiadam temu zadaniu. Widziałeś mnie zaledwie i rozmawiałeś ze mną parę razy. Podobałam ci się i...
WANGEL. Ach! nazwij to, jak chcesz.
ELLIDA. Co do mnie, byłam tak niedołężna, bezradna, tak zupełnie opuszczona. Rzecz bardzo naturalna, żem się zgodziła, gdyś oświadczył się i ofiarował wziąć na siebie ciężar mego istnienia.
WANGEL. Doprawdy, nigdym się na to nie zapatrywał w taki sposób, Ellido. Zapytałem cię szczerze, czy te trochę mienia, jakie posiadam, zechcesz podzielić ze mną i memi dziećmi.
ELLIDA. Tak uczyniłeś, alem ja nie powinna była przyjąć. Nigdy, za żadną cenę, nie powinnam była przyjąć. Zaprzedać się! lepiéj zgodzić się na najcięższą pracę, najbiedniejsze położenie, a mieć swobodę i wolność wyboru.
WANGEL (podnosząc się). Więc te lat kilka, któreśmy razem przeżyli, nie miały dla ciebie uroku?
ELLIDA. Nie sądź tak. Było mi z tobą tak dobrze, jak tylko człowiek zapragnąć może. Ale nie weszłam do twego domu z własnéj woli. W tém rzecz.
WANGEL (patrzy na nią). Nie z własnéj woli!
ELLIDA. Wyjeżdżałam z tobą niechętnie.
WANGEL (ciszéj). Ach! — przypominam sobie zwrot wczorajszy.
ELLIDA. To rzecz najważniejsza. On rozświetlił wszystko, dostrzegam to teraz.
WANGEL. Cóż ty dostrzegasz?
ELLIDA. Dostrzegam, iż nasze wspólne pożycie nie było właściwém małżeństwem.
WANGEL (z goryczą). Powiedziałaś prawdę, nasze obecne pożycie nie jest małżeństwem.
ELLIDA. I dawniejsze nie było niém także. Nie, od samego początku (spogląda przed siebie). Pierwsze — mogło być małżeństwem.
WANGEL. Pierwsze? Jakież to pierwsze małżeństwo masz na myśli.
ELLIDA. Moje — z nim.
WANGEL (patrzy na nią zdumiony). Nic rozumiem cię absolutnie.
ELLIDA. Och! mój drogi, nie okłamujmy jedno drugiego, ani samych siebie.
WANGEL. Dobrze, ale cóż dalej?
ELLIDA. Widzisz, nie możemy temu przeczyć, że dobrowolne przyrzeczenie równa się ważnością małżeństwu.
WANGEL. Ależ na Boga!
ELLIDA (powstając gwałtownie). Pozwól, ażebym stąd odeszła.
WANGEL. Ellido... Ellido...
ELLIDA. Puść mnie. Wierzaj mi, to jedno jest możliwém, po takiém małżeństwie, jak nasze.
WANGEL (panując nad sobą). Więc aż do tego doszło?
ELLIDA. Dojść musiało. Inaczéj być nie mogło.
WANGEL. Więc wspólném pożyciem także nie zdołałem cię pozyskać? Nigdy więc, nigdy nie posiadałem cię w zupełności?..
ELLIDA. Gdybym była mogła, jakżebym cię chętnie kochała, kochała tak, jak na to zasługujesz. Cóż, kiedy czuję, że do tego nigdy nie przyjdzie.
WANGEL. Więc rozłączenie. Rozłączenie prawne, oto czego żądasz?
ELLIDA. Najlepszy! jak ty mnie nie rozumiesz. Ja wcale nie dbam o formy. Zdaje mi się, że to są rzeczy powierzchowne, a o te mi nie idzie. Ja chcę, ażebyśmy się rozstali oboje, z własnéj woli i jednozgodnie.
WANGEL (z goryczą kłaniając się jéj zwolna). Czyli zaprzestali handlu. Tak?
ELLIDA (z żywością). Właśnie. Zaprzestali handlu.
WANGEL. A wówczas, Ellido? Wówczas? Czyś pomyślała, co się wówczas z nami stanie? Czyś sobie wyobraziła, jakie ma być życie twoje i moje?
ELLIDA. To rzecz obojętna. Potem, niech się stanie, co chce. Ja żądam od ciebie, błagam o rzecz najważniejszą. — Wróć mi swobodę, swobodę zupełną.
WANGEL. Ellido, stawiasz mi wymaganie straszliwe. Daj mi przynajmniéj czas do namysłu, zanim zdobędę się na postanowienie. Pomówmy jeszcze o tém pomiędzy sobą. Sama rozważ lepiéj, co czynisz.
ELLIDA. Niéma na to czasu. Ja muszę dziś jeszcze odzyskać swobodę.
WANGEL. Dlaczegóż właśnie dziś?
ELLIDA. Bo on będzie tu w nocy.
WANGEL. Będzie! On! Cóż to ma za związek z tym obcym człowiekiem?
ELLIDA. Chcę wobec niego być zupełnie swobodną.
WANGEL. A ty, cóż daléj zamierzasz?
ELLIDA. Nie chcę uciekać się do wymówki, że jestem żoną innego, że nie mam już prawa wyboru, to nie byłoby postanowieniem.
WANGEL. Mówisz o wyborze, Ellido? O wyborze wobec niego?
ELLIDA. Tak, prawo wyboru miéć muszę. Muszę módz mu pozwolić odpłynąć samemu albo też — pójść z nim.
WANGEL. Czy rozumiesz sama, co mówisz? Pójść z nim! Twój cały los złożyć w jego ręce?
ELLIDA. A czyż nie złożyłam całego mego losu w twoje ręce?
WANGEL. Być może. Ale on... Człowiek obcy, pół dziki, o którym wiesz nie wiele.
ELLIDA. O tobie wiedziałam może mniéj jeszcze. A przecież poszłam za tobą.
WANGEL. Wiedziałaś mniéj więcéj, jaki rodzaj życia prowadzić będziesz. Ale tu. Tu, pomyśl tylko! cóż ty wiesz? nic zgoła, ani nawet kto on jest i czem jest.
ELLIDA (patrzy przed siebie w dal). Prawda, to właśnie najokropniejsze.
WANGEL. Więc to jest okropne?
ELLIDA. Jest, ale ja czuję, że to muszę uczynić.
WANGEL. Dlatego, że to jest okropne?
ELLIDA. Właśnie dlatego.
WANGEL (zbliżając się do niéj). Posłuchaj mnie, Ellido. Co właściwie rozumiesz przez ten wyraz „okropne”?
ELLIDA (z namysłem). Okropném jest to, co przeraża i pociąga.
WANGEL. Pociąga także?
ELLIDA. Zdaje mi się, że tém więcéj pociąga.
WANGEL (powoli). Jesteś spokrewniona z morzem.
ELLIDA. To także jest okropne.
WANGEL. Okropność leży także w tobie. Ty także przerażasz i pociągasz.
ELLIDA. Tak sądzisz?
WANGEL. Nigdym cię dobrze nie znał, a przynajmniéj nie znał w zupełności. Spostrzegam to teraz.
ELLIDA. I dlatego musisz mi dać swobodę, uwolnić mnie od wszelkich związków z tobą i z tém, co twoje. Nie jestem taką, jaką mnie sądziłeś, sam to teraz widzisz. Możemy się więc rozstać z zupełną świadomością — i wolną wolą.
WANGEL (smutnie). Byłoby może najlepiéj dla nas obojga, gdybyśmy się rozstali, ale pomimo to, ja nie mogę. Ty jesteś dla mnie, Ellido, czémś okropném, ale pociągasz tém silniéj.
ELLIDA. Tak sądzisz?
WANGEL. Spróbujmy przetrwać z rozmysłem dzień dzisiejszy. Zachowajmy spokój umysłu. Dziś nie śmiem cię oswobodzić i opuścić. Nie mam prawa tego uczynić, ze względu na ciebie, Ellido. Mojém prawem i moim obowiązkiem jest cię bronić.
ELLIDA. Bronić? przed czémże bronić? Nie zagraża mi przecież żadna przemoc, gwałt żaden. To, co mi grozi, leży głębiéj, w kierunku mego własnego umysłu. Cóż możesz przeciwko temu?
WANGEL. W walce, jaka się w tobie stacza, mogę cię wzmacniać i wspierać.
ELLIDA. Tak, gdybym tę walkę stoczyć chciała.
WANGEL. A ty tego nie chcesz?
ELLIDA. Ja nie wiem sama.
WANGEL Dziś w nocy wszystko się skończy, droga Ellido.
ELLIDA (z nagłym okrzykiem). Pomyśleć, że postanowienie już tak szybko ma nastąpić i zdecydować o całém życiu!..
WANGEL. A jutro?
ELLIDA. Tak, jutro. Może jutro moja właściwa przyszłość będzie zmarnowana.
WANGEL. Właściwa przyszłość!
ELLIDA. Zmarnowane całe piękne życie swobody, zmarnowane dla mnie, a może także zmarnowane dla niego.
WANGEL (ciszéj, chwytając Ellidę za ramię). Ellido, czy ty kochasz tego obcego człowieka?
ELLIDA. Czy ja?... Czyż ja wiem sama? Wiem to tylko, że on mnie przeraża i pociąga i że...
WANGEL. Że?
ELLIDA (wyrywając mu się) I zdaje mi się, że do niego należę.
WANGEL (spuszczając głowę). Zaczynam wszystko pojmować.
ELLIDA. I cóż ci to pomoże? Jakąż masz dla mnie radę?
WANGEL (spogląda na nią smutnie). Jutro już go tu nie będzie. Nieszczęście będzie od ciebie odwrócone, a ja będę mógł dać ci swobodę i puścić cię wolną. Wówczas zerwiemy handel.
ELLIDA. Och! jutro będzie za późno.
WANGEL (spogląda w ogród). Dzieci idą! Oszczędzajmy je do tego czasu.



SCENA ÓSMA.
Poprzedni, ARNHOLM, BOLETA, HILDA i LYNGSTRAND, ukazują się z prawéj strony ogrodu. Lyngstrand żegna się i odchodzi na lewo, reszta towarzystwa wchodzi do pokoju.

ARNHOLM. Narobiliśmy mnóstwo projektów.
HILDA. Dziś wieczór chcemy popłynąć na fiord.
BOLETA. Nie mów.
WANGEL. My tu oboje także robiliśmy projekta.
ARNHOLM. Doprawdy?
WANGEL. Jutro Ellida odjeżdża do Skiöldvik — na jakiś czas.
BOLETA. Odjeżdża?
ARNHOLM. Czyni pani bardzo rozsądnie.
WANGEL. Ellida chce zobaczyć miejsca rodzinne — morze.
HILDA (rzucając się na Ellidę). Odjeżdżasz? Odjeżdżasz od nas?
ELLIDA (przestraszona) Cóż ci to, Hildo?
HILDA (panując nad sobą). Nic, nic (półgłosem odwracając się od Ellidy) No, to pojedź sobie.
BOLETA (z niepokojem). Ojcze, widzę po tobie, że ty także odjeżdżasz do Skiöldvik.
WANGEL. Nie, nie. Będę ją tam zapewne czasami odwiedzał...
BOLETA. I nas tutaj?
WANGEL. Odwiedzać będę.
BOLETA. Tak... czasami.
WANGEL. Drogie dziecko, tak być musi (odchodzi w głąb pokoju).
ARNHOLM (szeptem). Pomówimy o tém, Boleto (idzie do Wangla i rozmawia z nim pocichu).
ELLIDA (półgłosem do Bolety). Cóż to Hildzie, cała zmieszana?
BOLETA. Albożeś nigdy nie zauważyła, czego Hilda pragnie dniem i nocą, za czém tęskni?
ELLIDA. Nie, nie wiem. Za czémże to?
BOLETA. Za jedném chociaż słówkiem serdeczném od ciebie...
ELLIDA. Ach! Czyż ja tu miałam obowiązek do spełnienia? (załamuje ręce nad głową i patrzy przed siebie, targana sprzecznemi uczuciami).
WANGEL i ARNHOLM (chodzą po pokoju, rozmawiając z sobą żywo półgłosem).
BOLETA (zagląda do sąsiedniego pokoju, po prawéj stronie, potém otwiera drzwi i mówi). Ojcze, obiad podano, ojcze, czy chcesz...
WANGEL (siląc się na spokój). Czy tak, moje dziecko? To bardzo dobrze. Prosimy cię, profesorze. Chodźmy spełnić pożegnalny kielich z... z kobietą morską (wychodzą).




AKT V.
Ustronna część ogrodu doktora Wangla, nad sadzawką, jak w trzecim akcie. Wieczór zapadać zaczyna.

SCENA PIERWSZA.
ARNHOLM, BOLETA, LYNGSTRAND i HILDA z lewéj ukazują się w łodzi przy wybrzeżu. Późniéj BALLESTED.

HILDA. Oto tu można swobodnie na ląd wyskoczyć.
ARNHOLM. Nie, nie rób tego.
LYNGSTRAND. Ależ ja nie mogę skakać.
HILDA. Czy i pan także nie może?
ARNHOLM. Wolę się bez tego obejść.
BOLETA. Lądujmy przy wschodach kąpielowych (posuwają się daléj łodzią).
BALLESTED (w téj saméj chwili wchodzi ścieżką po prawéj stronie. Niesie nuty i waltornię, kłania się będącym w łodzi, zwraca się ku nim i mówi. Odpowiedzi słychać coraz słabiéj). Co państwo mówią? — Naturalnie, to z powodu angielskiego parowca. Bo tego roku jest tu po raz ostatni. Jeśli chcecie posłuchać muzyki, nie będziecie na nią czekać długo (wołając). Co? (wstrząsa głową). Nic nie słyszę.



SCENA DRUGA.
ELLIDA, z szalem zarzuconym na głowę, wchodzi z Wanglem z lewéj strony. BALLESTED.

WANGEL. Ależ droga Ellido — zaręczam ci, czasu jest aż nadto.
ELLIDA. Nie, niéma, on może nadejść każdéj chwili.
BALLESTED (z drugiéj strony płotu). Dobry wieczór, panie doktorze, dobry wieczór, łaskawa pani.
WANGEL. Ach! to pan. Czy tu dziś wieczór będzie grać muzyka?
BALLESTED. Orkiestra złożona z dętych instrumentów chce się dać słyszeć. Brakuje nam teraz rozrywek. Dziś więc, dziś wieczór grać będziemy, na cześć angielskiego parowca.
ELLIDA. Ach! angielskiego parowca. Czy go już widać?
BALLESTED. Jeszcze nie. Wypłynie z głębi fiordu, z pomiędzy wysp. Zanim go spostrzeżemy, już tu będzie.
ELLIDA. Tak — tak bywa?
WANGEL (do Hildy). Dziś jego ostatnia podróż. Już nigdy tu nie powróci.
BALLESTED. Smutna to myśl panie doktorze. Ale dlatego właśnie chcemy go dziś uczcić. Ach! tak jest, wkrótce skończy się wesołe lato, wkrótce wszystkie wodne drogi będą zatamowane, jak to się mówi w tragiedyach.
ELLIDA. Wszystkie wodne drogi, będą zatamowane — tak.
BALLESTED. Smutno o tém myśléć. Byliśmy przez tygodnie i miesiące wesołemi dziećmi lata, ciężko teraz będzie pogodzić się z czasem ciemności — szczególniéj z początku, bo człowiek może się alki... aklimatyzować, nie prawdaż pani, tak może się aklimatyzować (kłania się i wychodzi na lewo).



SCENA TRZECIA.
WANGEL i ELLIDA.

ELLIDA (spogląda na fiord). Ach! to okropne oczekiwanie! Ten ciężki czas, przed powzięciem postanowienia!
WANGEL. Więc trwasz w chęci rozmówienia się z nim?
ELLIDA. Muszę się z nim rozmówić sama, bo tylko wówczas dobrowolny wybór uczynić mogę.
WANGEL. Ty nie masz wyboru, Ellido, nie możesz wybierać, nie dałem ci tego prawa.
ELLIDA. Do wyboru nie możesz mi przeszkodzić, ani ty, ani téż nikt inny. Możesz mi tyko zabronić iść za nim, gdybym tego chciała, możesz mnie gwałtem zatrzymać — wbrew mojéj woli — tak, to możesz, ale nie możesz temu przeszkodzić, abym w głębi mojéj istoty uczyniła wybór i wybrała nie ciebie, gdyby tak być musiało.
WANGEL. Masz słuszność, temu przeszkodzić nie mogę.
ELLIDA. A przytém, cóż tutaj mogłoby dać mi siłę oporu? Nic, mnie tu nic nie wiąże, nic nie powstrzymuje. Nie zakorzeniłam się w twoim domu. Dzieci do mnie nie należą — mam na myśli ich serca. Nigdym ich nie posiadała. Gdy odjadę — jeśli odjadę — albo dziś w nocy z nim, albo jutro do Skiöldvik, nie będę miała żadnego klucza do zdania, żadnych rozkazów nie zostawię, względem czegokolwiek bądź. Absolutnie nie zakorzeniłam się w twoim domu. Byłam tu od pierwszéj chwili zupełnie obca i bez obowiązków.
WANGEL. Samaś tego chciała.
ELLIDA. Nie, bynajmniéj, anim chciała, ani nie chciała, tylko po prostu pozostawiłam wszystko tak, jak było w dniu, kiedym tu przybyła. To ty sam — a nie kto inny, tak rzeczy urządził.
WANGEL. Sądziłem, że tak będzie dla ciebie najlepiéj.
ELLIDA. Ach! ja wiem o tém, ale widzisz, każda rzecz ma swoje następstwa, bo teraz nic mnie tu nie zatrzymuje, nic nie wiąże, nic nie przychodzi mi w pomoc. Brak mi tych drobnych powszednich nici, które powinny były tkwić wspólnie w głębi naszéj istoty.
WANGEL. Widzę to dobrze, Ellido i dlatego od jutra wrócę ci swobodę. Będziesz mogła nadal żyć wedle swéj woli.
ELLIDA. I ty to nazywasz życiem! Nie, moje właściwe życie wykolejone zostało, gdym się zgodziła zostać twoją (łamie ręce pełna niepokoju). A teraz — téj nocy — za jakie pół godziny, przyjdzie ten, któremu się przeniewierzyłam — ten, dla którego powinnam była być tak stałą, jak on był dla mnie. On przychodzi i nakazuje mi, po raz ostatni — rozpocząć nowe życie, życie prawdy — życie które mnie przeraża i pociąga, a którego się wyprzeć nie mogę — przynajmniéj z własnéj woli.
WANGEL. Właśnie dlatego trzeba, ażeby twój mąż i zarazem lekarz, skrępował twą wolę i działał za ciebie.
ELLIDA. Tak, ja to rozumiem. Wierz mi, są chwile, gdzie zdaje mi się, że w tobie byłby mój ratunek, moje bezpieczeństwo, gdybym mogła do ciebie się zwrócić, i spróbować oprzeć się téj przerażającéj i pociągającéj potędze. Ale tego także nie mogę. Nie, nie mogę.
WANGEL. Chodź, Ellido, przejdźmy się trochę.
ELLIDA. Chciałabym, tylko nie śmiem, bo on powiedział, żeby tu na niego czekać.
WANGEL, Chodź, chodź, masz jeszcze dosyć czasu.
ELLIDA. Tak sądzisz?
WANGEL. Masz dość czasu, powiadam,
ELLIDA. Więc chodźmy (wychodzą w głębi na prawo).



SCENA CZWARTA.
ARNHOLM i BOLETA wchodzą bliżéj z prawéj strony, brzegiem sadzawki.

BOLETA (pokazując odchodzących). Widzi pan.
ARNHOLM (cicho). Cicho! Niech sobie idą.
BOLETA. Czy pan rozumie, co w tych ostatnich dniach zaszło między niemi?
ARNHOLM. Zauważyłaś to?
BOLETA. Czym zauważyła?
ARNHOLM. Czy co nadzwyczajnego?
BOLETA. Wiele rzeczy nadzwyczajnych. A pan?
ARNHOLM. Ja sam nie wiem.
BOLETA. Zauważył pan niezawodnie, tylko nie chcesz mi tego powiedziéć.
ARNHOLM. Zdaje mi się, że macosze posłuży ta wycieczka.
BOLETA. Tak pan sądzi?
ARNHOLM. Sądzę, że byłoby dobrze dla obydwóch stron, gdyby od czasu do czasu wyjeżdżała z domu.
BOLETA. Gdy jutro wyjedzie do Skiöldvik, niezawodnie nigdy tu już nie powróci!
ARNHOLM. Z czego to wnosisz, droga Boleto?
BOLETA. Jestem o tém przekonana. Zobaczy pan, że nie powróci, przynajmniéj dopóki Hilda i ja będziemy w domu.
ARNHOLM. I Hilda także?
BOLETA. No z Hildą możeby się to jeszcze ułagodziło, bo to prawie dziecko, a nawet zdaje mi się, że w głębi duszy uwielbia ona Ellidę, ale ze mną jest trochę inaczéj. Widzi pan, macocha niewiele co starsza odemnie...
ARNHOLM. Droga Boleto, może niedługo pozostaniesz w domu...
BOLETA (z żywością). Co pan mówi? Może dotknąłeś z ojcem tego przedmiotu?
ARNHOLM. Tak jest, mówiłem o tém.
BOLETA. I cóż on powiedział?
ARNHOLM. Hm! w téj chwili ojciec jest tak bardzo zajęty innemi rzeczami.
BOLETA. Przewidywałam to z góry.
ARNHOLM. Tyle tylko z niego wydobyłem, że na jego pomoc rachować nie możesz.
BOLETA. Nie.
ARNHOLM. Mówił ze mną szczegółowo o swojém położeniu, tłómaczył, że niepodobna mu tego uczynić.
BOLETA (z wyrzutem). I pan miałeś serce, tak ze mnie zażartować?
ARNHOLM. Nigdybym tego nie zrobił, droga Boleto. Od ciebie saméj zależy opuścić dom, lub w nim pozostać.
BOLETA. Co pan mówi? Jakże to odemnie zależy?
ARNHOLM. Czy chcesz poznać świat szerszy, uczyć się, czego ci się zachce, miéć to wszystko, za czém tęsknisz w domu? Wieść życie inne, w przyjemniejszych warunkach? Cóż mówisz na to, Boleto?
BOLETA (składając ręce). Wielki Boże! Ależ to niemożliwe, skoro ojciec nie może i nie chce, to... Przecież nie mam na świecie nikogo, do kogobym się zwrócić mogła.
ARNHOLM. Czyżbyś się nie zgodziła przyjąć maleńką pomoc od twego starego nauczyciela?
BOLETA. Od pana, pan chciałbyś...
ARNHOLM. Stanąć przy tobie? — Z całego serca radą i czynem, możesz na tém polegać. No cóż? Zgadzasz się?
BOLETA. Czy ja się zgadzam! Wyjechać stąd, zobaczyć trochę świata, uczyć się gruntownie. Mieć to wszystko, co wydawało mi się cudowném, ale niedościgłém.
ARNHOLM. Tak, to wszystko miéć możesz, jeśli tylko zechcesz.
BOLETA. I pan chce mi dopomódz do osiągnięcia tego niewypowiedzianego szczęścia! Ach! Boże! Ale czyż mogę przyjąć taką ofiarę od osoby obcéj?
ARNHOLM. Odemnie przyjąć ją możesz, odemnie możesz przyjąć wszystko.
BOLETA (chwytając jego ręce). Tak! wierzę, iż mogę. Chociaż nie wiem dlaczego (wybuchając). Mam ochotę płakać i śmiać się z radości, ze szczęścia. Więc na prawdę żyć będę! Zaczynałam się już lękać, że się tu zmarnieje na zawsze.
ARNHOLM. Tego nie możesz się lękać. Powiedz mi jednak szczerze, czy cię tutaj nic nie wiąże!
BOLETA. Mnie? Nic wcale.
ARNHOLM. Nic zupełnie?
BOLETA. Nic. To jest, ojciec wiąże mnie pod pewnym względem. Hilda także przecież...
ARNHOLM. Ojca musisz prędzéj, lub późniéj opuścić. Hilda także znajdzie w życiu własną drogę. Jest to tylko kwestya czasu — nic więcéj. Prócz tego, nic cię tu nie zatrzymuje, żadna skłonność, żadne uczucie?
BOLETA. Żadne. Jeżeli o to idzie, mogę wyjechać w jakąkolwiek świata stronę.
ARNHOLM. Kiedy tak, droga Boleto, to wyjedziesz ze mną.
BOLETA (klaszcząc w ręce). Wielki Boże! Co za szczęście!
ARNHOLM. Spodziewam się, że masz we mnie zupełne zaufanie?
BOLETA. O, mam.
ARNHOLM. Śmiało więc siebie i swoję przyszłość oddajesz w moje ręce? Nieprawdaż Boleto?
BOLETA. Naturalnie. Dla czegóżby nie. Czy możesz pan o tém wątpić? Pan — mój stary nauczyciel. Chciałam powiedzieć, mój dawny nauczyciel.
ARNHOLM. Czy tylko z tego powodu? To rzecz mniejszéj wagi. Jesteś tedy zupełnie swobodną, Boleto, nie związaną niczém. A więc zapytuję cię, czy chcesz powierzyć mi się na całe życie?
BOLETA (przestraszona cofając się) Co pan mówi?
ARNHOLM. Tak, na całe życie, Boleto? Czy chcesz zostać moją żoną?
BOLETA (do siebie). Nie, nie, to niemożebne, zupełnie niemożebne.
ARNHOLM. Czy to doprawdy dla ciebie niemożebne?
BOLETA. Pan tego nie mówi na prawdę (spogląda na niego). Więc to miałeś na myśli, obiecując tyle dla mnie zrobić?
ARNHOLM. Posłuchaj mnie, Boleto. Jak widzę, zadziwiłem cię bardzo.
BOLETA. Jakżeżby coś podobnego z pana strony zdziwić mnie nie miało?
ARNHOLM. Masz słuszność. Nie wiedziałaś, nie mogłaś wiedzieć, że dla ciebie przyjechałem tutaj.
BOLETA. Pan przyjechał dla mnie?
ARNHOLM. Tak jest, Boleto. Na wiosnę, odebrałem list od twego ojca, a w tym liście był ustęp, z którego wniosłem — hm — żeś swego dawnego nauczyciela wspominała z uczuciem więcéj niż przyjazném.
BOLETA. Jakże ojciec mógł to napisać!
ARNHOLM. On zupełnie co innego chciał powiedzieć, ale ja zżyłem się z tą myślą, że tutaj młoda dziewczyna tęskniła za mną. Nie przerywaj mi, droga Boleto — kiedy kto tak jak ja, przejdzie lata młodości, to taka wiara, czy takie wyobrażenie, głęboko ryje się w sercu. We mnie zbudziła się wdzięczność i skłonność ku tobie. Czułem, że muszę tu przyjechać, zobaczyć cię, powiedziéć, że podzielam uczucie, jakie wyobrażałem sobie, że masz dla mnie.
BOLETA. Ale skoro pan wie teraz, że tak nie było, że tu zaszła pomyłka...
ARNHOLM. Nic nie pomoże, Boleto. Twój obraz, który noszą w duszy, będzie miał zawsze barwy, kształty i nastrój wywołane pomyłką. Może tego nie rozumiesz, jednakże tak jest.
BOLETA. Nigdy mi przez głowę nie przeszło, by mogło stać się coś podobnego.
ARNHOLM. Ale kiedy się pokazało, że to byłoby możliwe? Cóż powiesz na to, Boleto? Czy nie możesz się zdecydować zostać moją żoną?
BOLETA. Mnie się to zdaje zupełnie niepodobném. Pan, który był moim nauczycielem... Nie mogę sobie wyobrazić, bym była z panem w innym stosunku.
ARNHOLM. Skoro jesteś o tém przekonaną... Jednak nasze układy pozostają niezmienne.
BOLETA. Jak to pan rozumie?
ARNHOLM Naturalnie dotrzymam moich obietnic, postaram się, ażebyś stąd wyjechała i poznała świat, żebyś się uczyła tego, czego pragniesz, miała zapewniony spokojny byt. Przyszłość twoją zabezpieczę także, Boleto. Znajdziesz we mnie zawsze wiernego, oddanego ci przyjaciela, na to możesz z pewnością rachować.
BOLETA. O Boże! panie profesorze. Teraz stało się to niemożebném.
ARNHOLM. To także?
BOLETA. Ma się rozumiéć, po tém, coś mi pan wyznał — i odpowiedzi, jaką ci dałam. Teraz nic nie mogę przyjąć od pana — po tém, co się stało.
ARNHOLM. Więc chcesz tu w domu pozostać i swoje życie zmarnować?
BOLETA. Ach! jak o tém straszno pomyśleć.
ARNHOLM. Więc wyrzekasz się zamiaru wyjrzenia na świat, prowadzenia życia, jakie pragniesz. A czy pomyślałaś o tém ogromie wiedzy, którego nie pokosztujesz? Zastanów się dobrze nad tém, Boleto.
BOLETA. Ach! tak. Pan masz wielką słuszność.
ARNHOLM. A przytém, gdybyś straciła ojca, została samą, bezradną na świecie, albo też była zmuszoną oddać się mężowi — któregobyś także nie kochała.
BOLETA. Tak, to wszystko prawda, co mi pan mówi. Jednak pomimo... A może téż...
ARNHOLM (szybko). Cóż?
BOLETA (patrzy na niego niepewna). Może téż, nie byłoby to zupełném niepodobieństwem...
ARNHOLM. Co, Boleto?
BOLETA. By się to zrobić mogło — możebym zgodziła się na to, co mi pan proponował.
ARNHOLM. Może chcesz przynajmniéj sprawić mi tę radość i pozwolisz przyjść ci z pomocą, jako wiernemu przyjacielowi.
BOLETA. Nie, nie, nigdy. To niepodobna. Już lepiéj weź mnie pan.
ARNHOLM. Boleto! Chciałabyś?
BOLETA. Tak — zdaje mi się, że chcę.
ARNHOLM. Zgodziłabyś się zostać moją żoną?
BOLETA. Tak, jeśli pan jeszcze chce mnie wziąć.
ARNHOLM. Czy ja chcę? (chwyta jéj ręce). O dzięki! dzięki! Boleto. To, coś mówiła, twoje niezdecydowanie — to mnie nie przeraża. Choćbym nie posiadał całego twego serca, potrafię go zdobyć. Boleto! będę cię nosił na rękach.
BOLETA. Ale ja będę mogła rozejrzeć się po świecie, żyć pełném życiem? Obiecałeś mi to pan.
ARNHOLM. I dotrzymam.
BOLETA. I będę mogła uczyć się, czego tylko zechcę?
ARNHOLM. Sam będę twoim nauczycielem, tak samo jak dawniéj, pomyśl o ostatnim roku szkolnym.
BOLETA (zamyślona). Wyobrazić sobie, że się jest swobodną, że będzie można polecieć na obczyznę, nie być zmuszoną kłopotać się przyszłością, ani troskać o marne wydatki.
ARNHOLM. O tém wszystkiém wcale nie będziesz potrzebowała myśléć. A to także ma swój powab. Nieprawdaż?
BOLETA. Prawda, wielka prawda.
ARNHOLM (obejmuje ją). Zobaczysz, jak się urządzimy wygodnie i mile. Jak dobrze, spokojnie, uczciwie będziemy wychodzić jedno z drugiém.
BOLETA. Tak, zaczynam pojmować.... Zdaje mi się... że to będzie dobrze (spogląda na prawo i szybko wyswobadza się z jego objęcia). Ale nie mówmy jeszcze nic.
ARNHOLM. Co ci jest, najdroższa?
BOLETA. Ah! ten biedak (pokazuje kogoś).
ARNHOLM. Twój ojciec?
BOLETA. Nie, ten młody rzeźbiarz nadchodzi z Hildą.
ARNHOLM. Hm, Lyngstrand. Cóż to za jeden?
BOLETA. Wie pan przecież, jak jest chory i osłabiony.
ARNHOLM. Jeśli tylko nie jest to wymarzona choroba?
BOLETA. O, nie, to choroba prawdziwa. Żywot jego nie długi, ale może to i lepiéj dla niego.
ARNHOLM. Czemuż to, najdroższa, ma być dla niego lepiéj?
BOLETA. Bo — bo może nie wyszedłby na prawdziwego artystę. Chodźmy stąd, zanim oni nadejdą.
ARNHOLM. Najchętniéj, droga Boleto (kierują się oboje na lewo). Hilda i Lyngstrand nadchodzą brzegiem sadzawki z prawéj strony).



SCENA PIĄTA.
HILDA i LYNGSTRAND.

HILDA. Hola! hola! Czy państwo na nas nie chcą zaczekać?
ARNHOLM. My z Boletą, wolimy iść naprzód (wychodzą na lewo).
LYNGSTRAND (śmieje się po cichu). Jakże tu teraz rozkosznie. Wszyscy chodzą parami. Widzę tylko ludzi idących we dwoje.
HILDA (patrząc mu w oczy). Mogę przysiądz, że on teraz o nią się stara.
LYNGSTRAND. Czyś pani coś zauważyła?
HILDA. Rzecz wcale nie trudna, skoro się ma oczy.
LYNGSTRAND. Ale panna Boleta się nie zgodzi, jestem tego pewny.
HILDA. Nie, bo mniema, że on się strasznie zestarzał i sądzi, że wkrótce będzie łysym.
LYNGSTRAND Nietylko dlatego. Onaby go i tak nie chciała.
HILDA. Skąd pan to może wiedziéć?
LYNGSTRAND. Bo jest ktoś inny, o którym obiecała myśléć.
HILDA. Myśléć tylko?
LYNGSTRAND. Tak w czasie nieobecności.
HILDA. To może pan jest tym, o którym ma myśléć?
LYNGSTRAND. Być może.
HILDA. I obiecała to panu?
LYNGSTRAND. Tak jest, obiecała, tylko proszę jéj nie mówić, że pani o tém wie.
HILDA. Niech Bóg broni, będę milczéć jak grób.
LYNGSTRAND. Zdaje mi się, że to bardzo ładnie z jéj strony.
HILDA. Pewnie pan się z nią zaręczy za powrotem? A potém się pobierzecie?
LYNGSTRAND. Nie, to nie byłoby stosowném, bo w pierwszym roku nie będę mógł jeszcze myśléć o małżeństwie, a kiedybym się wreszcie wybił, ona byłaby dla mnie za starą.
HILDA. A pomimo to, żądasz pan, by zawsze o panu myślała?
LYNGSTRAND. Bo to będzie pożyteczném dla mnie, dla mnie jako artysty, rozumie pani, a dla niéj to przyjdzie łatwo, skoro nie ma innego celu w życiu. Zawsze to ładnie z jéj strony.
HILDA. Więc panu się zdaje, że łatwiéj ci będzie pracować nad dziełami sztuki, gdy Boleta będzie o panu myśléć, siedząc tu w domu?
LYNGSTRAND. Tak, wyobrażam to sobie. Widzi pani, wiedziéć, że gdzieś na świecie jest młoda, słodka i cicha kobieta, która o nas myśli i marzy — to musi — nie wiem dobrze, jakby to powiedziéć.
HILDA. Zapewne chce pan powiedziéć, że to musi podniecać.
LYNGSTRAND. Podniecać! ach tak, to rzecz podniecająca (spogląda na nią przez chwilę). Pani jest tak mądrą, panno Hildo, jest pani niezwykle mądrą. Gdy powrócę, będzie pani w tych latach, co teraz siostra, może téż będzie pani wyglądać tak, jak ona teraz, a może nawet miéć będziesz te same uczucia. Może wówczas będzie pani jakby nią, spłyniecie się w jednę postać.
HILDA. I pan mógłbyś?
LYNGSTRAND. Sam nie wiem. Tak mi się zdaje, ale na teraźniejsze lato wolę, żebyś pani była taką, jaką jesteś, zupełnie taką.
HILDA. Taką się panu podobam.
LYNGSTRAND. O tak! niezmiernie!
HILDA. Hm! powiedz mi pan jako artysta — czy się panu podoba, że noszę jasne letnie suknie?
LYNGSTRAND. Bardzo!
HILDA. Więc sądzi pan, że mi do twarzy w jasnych kolorach?
LYNGSTRAND. Według mego smaku, bardzo do twarzy.
HILDA. Powiedz mi pan jeszcze — jako artysta — jakby mi było w czarnym kolorze?
LYNGSTRAND. W czarnym?
HILDA. Tak, zupełnie w czerni. Czy sądzi pan, żeby mi było dobrze?
LYNGSTRAND. Kolor czarny nie jest w lecie właściwy, ale zdaje mi się, żeby w nim pani było doskonale, przy twéj powierzchowności.
HILDA (patrząc przed siebie). W czerni, aż po szyję. Do tego czarny kołnierzyk, czarne rękawiczki, a z tyłu długi czarny welon.
LYNGSTRAND. Gdybyś się pani w ten sposób ubrała, to chciałbym być malarzem i zrobiłbym twój obraz, jako młodéj wdowy w żałobie.
HILDA. Albo téż, jako młodą narzeczoną w żałobie.
LYNGSTRAND. Tak, toby jeszcze lepiéj do pani pasowało. Ale pani nie będzie chciała ubierać się w ten sposób?
HILDA. Sama nie wiem, to byłoby takie podniecające.
LYNGSTRAND. Podniecające!
HILDA. Tak, podniecające (wskazuje coś nagle na lewo). Patrz pan tam.
LYNGSTRAND (oglądając się). Wielki parowiec angielski. Bliziutko już w przystani.



SCENA SZÓSTA.
Poprzedni, WANGEL i ELLIDA ukazują się z prawéj strony nad sadzawką.

WANGEL. Zaręczam ci, że się mylisz droga, Ellido (spostrzegając tamtych). Co? oboje tutaj. Nieprawdaż, panie Lyngstrand, że go jeszcze nie widać?
LYNGSTRAND. Wielkiego parowca?
WANGEL. No tak.
LYNGSTRAND (wskazując). Już tu jest, panie doktorze.
ELLIDA. Ach! wiedziałam o tém dobrze.
WANGEL. Przybył już.
LYNGSTRAND. Przypłynął jak złodziéj w nocy, można to powiedziéć. Nikt nic nie słyszał.
WANGEL. Odprowadź pan Hildę na wybrzeże. Chciałaby słyszéć muzykę. Śpieszcie się.
LYNGSTRAND. Właśnie chcieliśmy iść, panie doktorze.
WANGEL. My tam może także przyjdziemy niedługo.
HILDA (szepcze Lyngstrandowi). Ci także chodzą parami (wychodzą na lewo przez ogród).
Wczasie następnéj sceny, słychać z nad fiordu muzykę dętych instrumentów.



SCENA SIÓDMA.
ELLIDA, WANGEL potém obcy człowiek.

ELLIDA. On tu jest... ja to czuję.
WANGEL. Odejdź lepiéj, Ellido, ja sam się z nim rozmówię.
ELLIDA. Ach! to niepodobna, mówię ci, że niepodobna (z okrzykiem). Widzisz go?
OBCY (przychodzi z lewéj strony i zostaje na ścieżce po za ogrodzeniem). Dobry wieczór! Otóż jestem znowu, Ellido.
ELLIDA. Tak, tak — teraz nadeszła godzina.
OBCY. Czyś do drogi gotowa, czy nie?
WANGEL. Widzisz pan przecież, że nie.
OBCY. Nie pytam o podróżny ubiór i tym podobne rzeczy. Nie pytam także o zapakowane kufry. Wszystko, co potrzebne w drodze, mam na statku. Postarałem się także o kajutę (do Ellidy). Pytam cię więc, czyś gotowa iść ze mną, ale iść z własnéj nieprzymuszonéj woli.
ELLIDA (błagalnie). Nie pytaj mnie. Nie wódź w ten sposób na pokuszenie.

(Słychać w oddali dzwonek na statku).
OBCY. Po raz pierwszy dzwonią na statku. Musisz teraz powiedziéć, tak lub nie.

ELLIDA (załamując ręce). Postanowienie. Postanowienie na całe życie. To, co się raz stanie, nigdy odstać się nie może.
OBCY. Nigdy. Za pół godziny, będzie już za późno.
ELLIDA (spogląda na niego nieśmiało i badawczo). Czemu się tak przy mnie upierasz?
OBCY. Alboż nie czujesz, że należeliśmy jedno do drugiego.
ELLIDA. Czy z powodu owych zaręczyn?
OBCY. Zaręczyny nikogo nie wiążą, ani mężczyzn, ani kobiet. Jeżeli się tak silnie przy tobie upieram, to dlatego, że inaczéj uczynić nie mogę.
ELLIDA (cicho i zająkliwie). Czemuż nie przybyłeś wcześniéj?
WANGEL. Ellido!
ELLIDA (z gwałtownym krzykiem). Ach! to, co kusi i wiąże i pociąga w nieznane. Cała siła morza spoczywa w tém jedném.
OBCY (przechodzi przez płot ogrodowy).
ELLIDA (kryjąc się za Wangla). Co to jest? Czego chcesz?
OBCY. Widzę i słyszę, Ellido. Nareszcie mnie wybierasz.
WANGEL (idąc na przeciw niemu). Moja żona nie może czynić żadnego wyboru. Ja tu jestem, ażeby za nią wybierać i bronić jéj. Jeżeli pan się nie oddali stąd, lub chciałby tu powrócić — wiedz przynajmniéj, na co się narażasz.
ELLIDA. Nie, nie, wszystko, byle nie to.
OBCY. Cóż mi grozi?
WANGEL. Każę cię uwięzić jako przestępcę, zanim dostaniesz się na twój statek, bo jestem dokładnie powiadomiony o morderstwie popełnioném w Skiöldvik.
ELLIDA (do męża). Jak możesz...
OBCY. Byłem na to przygotowany i dlatego (dobywa rewolwer z kieszeni) i dlatego się uzbroiłem.
ELLIDA (rzucając się pomiędzy niego a męża). Nie, nie zabijaj go, zabij mnie.
OBCY. Ani jego, ani ciebie. Nie lękaj się, rewolwer mam tylko dla własnéj obrony. Chcę żyć i umierać wolny.
ELLIDA (z wzrastającym podnieceniem do męża). Słuchaj, muszę ci powiedziéć i powiedziéć w jego obecności. Tak, możesz mnie zatrzymać, masz po temu siły i środki, uczynisz to niezawodnie, ale moje uczucia, moje myśli, moje tęsknoty i gorące pragnienia — tych powstrzymać nie możesz. One się będą wyrywać i leciéć stąd daleko, w tę przyszłość nieznaną, dla któréj byłam stworzoną, a którą ty zamknąłeś przedemną,
WANGEL (z cichym smutkiem). Widzę to dobrze, Ellido, wymykasz mi się coraz więcéj, pragnienie tego co bezbrzeżne i bezgraniczne — co niedoścignione, może wreszcie w noc czarną, pogrąży twój umysł.
ELLIDA. Tak jest, czuję nad moją myślą jakby ciche, czarne rozpostarte skrzydła.
WANGEL. Do tego nie dojdzie. Niéma więc dla ciebie innego ratunku, przynajmniéj ja go nie widzę i dlatego — dlatego tylko — cofam wszystkie nasze umowy. Teraz więc możesz wybierać swoję drogę w swobodzie — w zupełnéj swobodzie.
ELLIDA (przez chwilę spogląda na niego bez słów). Czy to prawda — czy to prawda — coś powiedział! Czyś to powiedział z głębi serca?
WANGEL. Tak, mówię z głębi zbolałego serca.
ELLIDA. I gotów jesteś pozwolić, by się to spełniło?
WANGEL. Gotów jestem i na to, bo mam dla ciebie niewypowiedzianą miłość.
ELLIDA (cicho ze drżeniem). Tak bardzo, tak głęboko mnie kochałeś.
WANGEL. Ukochałem przez lata wspólnego pożycia.
ELLIDA (składając ręce). A ja — ja tego nie umiałam dostrzedz.
WANGEL. Myśli twoje błądziły gdzieindziéj. Teraz jednak jesteś zupełnie oswobodzona odemnie, od wszystkiego, co jest mojém, i wszystkich moich. Teraz więc, twoje życie może wrócić do swéj właściwéj kolei. Teraz masz wolny wybór i możesz go uczynić, na własną odpowiedzialność, Ellido.
ELLIDA (chwyta się za głowę, wpatrzona w Wangla). Wolny wybór i odpowiedzialność. Odpowiedzialność także, w tém leży cała zmiana.

(Słychać znowu dzwonek na okręcie).

OBCY. Słyszysz, Ellido. Dzwonią po raz ostatni. Chodź.
ELLIDA (zwraca się ku niemu, patrzy na niego z postanowieniem i mówi silnym głosem). Nigdy w życiu z tobą nie pójdę, po tém, co się stało.
OBCY. Nie pójdziesz?
ELLIDA (obejmujące Wangla). Ciebie nie porzucę nigdy w życiu, po tém, co się stało.
WANGEL. Ellido! Ellido!
OBCY. A zatem po wszystkiém?
ELLIDA. Po wszystkiém, na zawsze.
OBCY. Widzę to. Tu jest coś silniejszego od mojéj woli.
ELLIDA. Twoja wola odtąd niéma na mnie żadnego wpływu. Jesteś dla mnie jakby topielcem, który się z morza wyłonił i tam powrócił. Już mnie więcéj nie przerażasz i niczém nie nęcisz.
OBCY. Żegnam cię pani Wangel (przechodzi przez płot). Dla mnie także jesteś niczém, zaledwie jedném więcéj rozbiciem w życiu (wychodzi na lewo).



SCENA ÓSMA.
WANGEL i ELLIDA.

WANGEL (spogląda na nią przez chwilę). Ellido, twoja dusza jest jak morze, ma odpływy i przypływy. Skądże ta przemiana?
ELLIDA. Czyż nie rozumiesz, że ta przemiana przyjść musiała, gdym swobodnie mogła wybierać?
WANGEL. A nieznane — czy cię już nie kusi?
ELLIDA. Już mnie ani przeraża, ani wabi. Mogłam w nie spojrzéć, mogłam się w nie rzucić, gdybym była chciała. Mogłam je wybrać i dlatego także mogłam je odrzucić.
WANGEL. Zaczynam cię pojmować, pojmuję coraz lepiéj. Myślisz i czujesz obrazami. Tęsknota i pragnienie morza, twój pociąg do niego były wyrazem budzącéj się i wzrastającéj w tobie potrzeby swobody — nic innego.
ELLIDA. Nie wiem, co ci mam powiedziéć, ale byłeś dla mnie najlepszym z lekarzy. Znalazłeś środek właściwy i odważyłeś się go użyć, a to był środek jedyny, który mógł mnie uzdrowić.
WANGEL. Tak, w chwilach ostatecznego niebezpieczeństwa, my lekarze ważymy się, na wiele rzeczy. Więc wracasz do mnie, Ellido?
ELLIDA. Tak jest, najdroższy, najwierniejszy, powracam do ciebie. Teraz mogę to uczynić, bo przychodzę z zupełną swobodą, własnowolnie i na własną odpowiedzialność.
WANGEL (patrzy na nią serdecznie) Ellido! Ellido. I wystawić sobie, że teraz żyć możemy, jedno dla drugiego.
ELLIDA. I miéć wspólne w spomnienia życiowe. Moje są twojemi i twoje mojemi.
WANGEL. Nieprawdaż, najdroższa?
ELLIDA. I żyć będziemy dla dwojga naszych dzieci.
WANGEL. Naszych! powiedziałaś naszych.
ELLIDA. Dla tych, których nie posiadam, ale które chcę zdobyć.
WANGEL. Naszych! (całuje uszczęśliwiony jéj ręce). O dzięki ci, za to słowo.



SCENA DZIEWIĄTA.
Poprzedni, HILDA, BALLESTED, LYNGSTRAND, ARNHOLM i BOLETA wchodzą z lewéj strony ogrodu, a zarazem wiele młodzieży z miasta i z pomiędzy letnich przybyszów ukazują się na ścieżce.

HILDA (pocichu do Lyngstranda). Patrz pan, doprawdy ona i ojciec wyglądają na parę narzeczonych.
BALLESTED (który ją usłyszał). Lato, moja panienko.
ARNHOLM (patrzy na Wangla i Ellidę). Angielski parowiec odpływa.
BOLETA (idzie ku ogrodzeniu). Stąd, można go najlepiéj widzieć.
LYNGSTRAND. Ostatnia jego tegoroczna podróż.
BALLESTED. Wkrótce wszystkie wodne drogi będą zamknięte, jak mówi poeta. Nieprawdaż, że to smutne, pani doktorowo? A jeszcze, tracimy cię na czas jakiś. Słyszałem, że jutro odjeżdża pani do Skiöldvik.
WANGEL. Nie, z tego nic nie będzie, dziś wieczór zrobiliśmy inne postanowienie.
ARNHOLM (patrzy na niego uważnie). Rzeczywiście?
BOLETA (zbliżając się do Wangla). Czy to prawda, ojcze?
HILDA (przybiegając do Ellidy). Więc zostajesz z nami?
ELLIDA. Tak droga Hildo, jeżeli chcesz mnie miéć.
HILDA (pomiędzy płaczem, a śmiechem). Ach! czy ja chcę!
ARNHOLM (do Ellidy). To prawdziwa niespodzianka.
ELLIDA (z uśmiechem). Przypomnij pan sobie to, cośmy wczoraj mówili. Gdy jaka istota stała się mieszkanką ziemi — nie odnajdzie już nigdy drogi do morza, ona by w morzu żyć nie potrafiła.
BALLESTED. To zupełnie tak, jak moja morska kobieta.
ELLIDA. Coś podobnego.
BALLESTED. Z tą różnicą, że kobieta morska umiera na lądzie, a ludzie przeciwnie, ludzie mogą się aklimatyzować.
ELLIDA. Tak mogą, gdy mają swobodę.
WANGEL. I odpowiedzialność, droga Ellido.
ELLIDA (prędko podając mu rękę). To właśnie (wielki parowiec przepływa cicho po fiordzie. Muzyka się przybliża).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henryk Ibsen i tłumacza: Waleria Marrené.