Kim/Tom II/Rozdział XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kim |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze IGNIS |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Polska S. A. w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Toruń, Warszawa, Siedlce |
Tłumacz | Wilhelm Mitarski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały Tom II |
Indeks stron |
— Skrzepiło się moje serce na nowo, — rzekł E. 23, korzystając z gwaru na platformie. — Głód i strach otumaniają ludzi, gdyż inaczej byłbym przedtem pomyślał o ocaleniu się w ten sam sposób. Miałem słuszność. Idzie obława na mnie. Ocaliłeś moją głowę.
Grupa pendżabskich policjantów w żółtych spodniach ze spoconym i zgrzanym młodym Anglikiem na czele, rozpychała tłum przy wagonach. Za nim sunęła się chyłkiem, jak kot, mała tłusta osoba, wyglądająca na posługacza adwokackiego.
— Patrz, młody Sahib zagląda w jakiś papier. Mój rysopis jest w jego rękach — rzekł E. 23. — Idą od wagonu do wagonu, jak rybacy ciągnący sieć.
Gdy grupa tych ludzi podeszła do ich wagonu, E. 23 przesuwał spokojną dłonią paciorki swego różańca, podczas gdy Kim podrwiwał sobie z niego, że tak się opchał pigułkami opiumowemi, iż zgubił gdzieś koliste szczypce do ognia, jakich używają „Saddhu”. Lama, zatopiony w rozmyślaniach, zapatrzony był przed siebie, a rolnik, rzuciwszy na nich pośpiesznie okiem, zbierał swoje manatki.
— Tu niema nikogo, prócz paczki świętoszków — rzekł głośno Anglik, poczem poszli dalej, wśród rosnącego niepokoju tłumu, dla którego wszędzie w Indjach pojawienie się policji oznacza jakiś gwałt.
— Cała trudność leży teraz — szepnął E. 23 — w posłaniu telegramu z wiadomością o miejscu, gdzie ukryłem list, po który mnie wysłano. Nie mogę w tym stroju iść do biura telegraficznego.
— Czy nie dość, że uratowałem ci głowę?
— Nie, skoro robota nie doprowadzona została do końca. Tak przecież uczył nas Lekarz chorych Pereł. Ach, ale oto nadchodzi jeszcze jeden Sahib.
Był to wysoki blady nadkomisarz okręgowej policji przy szabli, w hełmie i z błyszczącemi ostrogami. Szedł nadrabiając miną i podkręcając ciemnego wąsa.
— Jacy głupi są ci Sahibowie z policji — rzekł żywo Kim.
E. 23 spojrzał nań z podełba. — To dobrze powiedziane — mruknął zmienionym głosem. Pójdę się napić wody. Zajmij tymczasem miejsce.
— „Tum mut?” Czy pijany? Nie powinieneś się zataczać, jakby cała stacja Delhi do ciebie miała należeć, przyjacielu. — E. 23, nie tracąc kontenansu, odpowiedział stekiem najgorszych obelg, co naturalnie ucieszyło bardzo Kima. Przypomniało mu to doboszów i kominiarzy koszarowych w Umballi z okropnych czasów jego początkowej nauki.
— Mój poczciwy głupcze — ciągnął Anglik — „Nickle-jao”. Wracaj do swego przedziału. — Krok za krokiem podnosząc i obniżając ton głosu, żółty „Saddhu” właził napowrót do wagonu, przeklinając nadkomisarza policji aż w najdalsze jego pokolenia; przekląwszy go Kamieniem Królowej, (na co Kim aż podskoczył z radości) wyrytem na cokole jej pomnika i całym szeregiem bogów zgoła nieznanych.
— Nie rozumiem, co ty pleciesz, — mówił zaczerwieniony gniewnie Anglik — ale to muszą być jakieś obelgi. Wysiadaj-no z wagonu.
E. 23 udając, że nie rozumie, pokazał poważnie bilet kolejowy, który Anglik wyrwał mu niecierpliwie z ręki.
— Oh, Zoolum. Co to za tyranja — mruczał rolnik ze swego kąta. — I to wszystko za niewinny żart. — Nie był zadowolony z wymyślań „Saddhu”.
— Twoje czary działają dziś niedobrze, Świętobliwy.
„Saddhu” poszedł za policjantem, tłumacząc się przed nim. Tłum podróżnych, zajęty swymi tobołkami i dziećmi, nie zauważył tego zajścia. Kim wysunął się za nim z wagonu, gdyż przypomniał sobie nagle, że słyszał raz głos tego rozgniewanego, głupiego Sahiba, dyskutującego na temat różnych słynnych osobistości z pewną starą damą, trzy lata temu w pobliżu Umballi.
— Wszystko się dobrze ułożyło — szepnął „Saddhu”, ściśnięty zewsząd hałaśliwym, niespokojnym tłumem. Jakiś szary chart perski zaplątał się między jego nogi, podczas gdy nad uchem wrzeszczała mu czereda zamkniętych w klatce sokołów do polowania, którą niósł jakiś radżputański łowczy. — Poszedł teraz wysłać depeszę o liście, który ukryłem. Mówiono mi, że jest w Peshawur. Mogłem przypuszczać, że on, jak krokodyl — ciągle jest na innem miejscu. Wybawił mnie teraz z tego kłopotu, ale życie moje tobie zawdzięczam.
— Więc to także jeden z Naszych — pytał Kim, uchylając się przed zatłuszczonym ramieniem jakiegoś poganiacza wielbłądów z Mewar i rozpychając gromadkę rozgadanych matron z plemienia Sikh’ów.
— Bodaj-że jeden z największych. Mamy obaj szczęście. Złożę mu raport z tego, coś zrobił. Jestem teraz bezpieczny pod jego opieką.
Przecisnął się przez tłum oblegający wagony i przysiadł obok ławki stojącej przy drzwiach urzędu telegraficznego.
— Wracaj do wagonu, bo zajmą ci miejsce. Bądź teraz bracie spokojny o sprawę i... o moje życie. Pomogłeś mi odetchnąć, a Sahib Strickland dał mi bezpieczeństwo. Będziemy jeszcze razem w „Grze” pracować. Bądź zdrów!
Kim pośpieszył do wagonu. Był dumny, oszołomiony, lecz trochę poirytowany tem, że nie miał klucza do otaczających go tajemnic.
— Jestem w „Grze” tylko nowicjuszem, to pewne — szeptał, zajmując swoje miejsce w zatłoczonym przedziale. — Ja nie mógłbym zdobyć takiej pewności, jak to Saddhu uczynił. On wiedział, że najciemniej jest pod samą lampą. Nigdy bym nie pomyślał, by pod osłoną przekleństw czynić wyznania... a jak zręczny był ten Sahib! A jednak uratowałem jednemu życie... Gdzież się zawieruszył wieśniak, Świętobliwy?
— Zdjął go strach — odrzekł Lama z lekką ironją. — Widział, jak w mgnieniu oka zamieniłeś Mahrattę w Saddhu, by go wyleczyć. To przeraziło go. A później zobaczył jak Saddhu właśnie wpadał w ręce policji — wszystko za twoją przyczyną. Wówczas pochwycił swego syna i uciekł, gdyż, jak mówił, zamieniłeś spokojnego kupca w krzykacza, który obrzucił Sahiba wstrętnemi wymówkami, obawiał się, że go spotka ten sam los. Gdzież jest Saddhu?
— W policji — odparł Kim — ...ja wszak uratowałem dziecko wieśniaka.
Lama sapał spokojnie.
— Ach, chelo, przyznaj, jak jesteś obałamucony! Uzdrowiłeś dziecko wieśniaka, by zdobyć zasługę. Przy Mahratcie jednak wymawiałeś zaklęcia z taką dumą — obserwowałem cię — i rzucałeś na wszystkie strony spojrzenia, by starego człowieka i głupiego chłopa wprawić w zdumienie, a później natchnąć przerażeniem i podejrzliwością.
Kim z trudem się opanował, mając na względzie podeszły wiek Lamy. Jak każdego młodego chłopaka, rozdrażniło go fałszywe osądzenie; znalazł się jednak w kłopocie, jakby sąd Lamy sprostować. Pociąg wypadł z Delhi i zanurzył się w cieniach nocy.
— Z pewnością — mruknął, — że źle zrobiłem, jeśli cię zmartwiłem.
— Coś więcej jeszcze uczyniłeś, chelo. Rzuciłeś twój czyn w jezioro świata jak kamień — i tak, jak fale jeziora coraz dalej wówczas się rozchodzą, wiedzieć nie możesz, dokąd dotrą skutki twego czynu.
Ta nieświadomość była zarówno dobrą dla próżności Kima, jak i dla wewnętrznego spokoju Lamy, jeśli pomyśleć, że z Simli nadany został telegram donoszący o przybyciu E. 23 do Delhi, a co ważniejsze, o warunkach, w których znajdował się list, po który E. 23 został wysłany, żeby go... wykraść. Tymczasem nazbyt gorliwy policjant zaaresztował pod zarzutem morderstwa popełnionego w dalekiem południowem państewku, wielce tem oburzonego handlarza bawełny z Ajmir, który uniewinniał się na peronie w Delhi przed Mr. Strickland’em, podczas gdy E. 23 przemykał się bocznemi drogami do zamkniętego środka miasta Delhi. Po dwu godzinach kilka telegramów poszło do zagniewanego ministra południowego państewka, donosząc, że wszelki ślad trochę poturbowanego Mahratty zaginął, i podczas gdy pociąg zatrzymywał się zwolna w Saharunpore, ostatni krąg fali roztaczający się od kamyka, który Kim pomógł cisnąć do wody, uderzył w stopnie meczetu w bardzo odległym mieście Roum — gdzie mocno zaniepokoił pewnego nabożnego jegomościa, pogrążonego w modłach.
Lama oparł swą rosłą postać o wilgotne sztachety, okalające peron, ciesząc się blaskiem słońca i obecnością swego cheli.
— Zostawimy te rzeczy za sobą — rzekł, wskazując na lokomotywę, i połyskujące szyny. — Trzęsienie pociągu — chociaż ta kolej to cudowna rzecz, — rozbiło mi na nic moje stare kości. Odtąd będziemy podróżowali na świeżem powietrzu.
— Chodźmy do Kulu, na dwór tej kobiety — rzekł Kim, krocząc raźnie mimo ciężaru swych tobołków. Wczesnym rankiem droga do Saharunpore jest czysta i pachnąca. Wspomniał o porankach spędzonych w St. Xavier i kontrast obecnej chwili napełnił go jeszcze większem uczuciem zadowolenia.
— Skądże u ciebie ten nowy pośpiech? Ludzie rozsądni nie uganiają się jak kurczęta na słońcu. Ujechaliśmy już setki i setki mil, a mimo to zaledwie przez parę chwil byliśmy sami ze sobą. Jakże ty myślisz, że będziesz się mógł czegoś nauczyć tam, gdzie tylu ludzi będzie się trącało łokciami? A ja, czy będę mógł przy jej gadaninie rozmyślać spokojnie o Drodze Zbawienia?
— Więc chociaż się postarzała, nie jest mniej gadatliwa? — zauważył, uśmiechając się uczeń.
— Ani nie mniej zabobonna. Pamiętam, jak raz mówiłem jej o „Kole Życia”... — tu Lama sięgnął w zanadrze po swój ostatni przez siebie malowany obraz tego symbolu. — Wówczas nie obchodziło ją nic innego prócz djabłów, oblegających małe dzieci. Damy jej okazję do zdobycia sobie zasługi, gdy się nami zajmie... przez chwilę... ale kiedyindziej —... a teraz powoli, powoli. Pójdziemy sobie teraz noga za nogą, wyczekując na „Łańcuch Wszechrzeczy”. Nasze Szukanie jest pewne.
I tak bardzo wolnym krokiem szli wśród wielkich sadów owocowych, pełnych kwiecia — drogą na Aminabad, Sahalgunge, Akrola i małą Phulesa — mając linję gór Sewalik ciągle przed sobą na północy, a za niemi linję śniegów. Po długim słodkim śnie pod gołem niebem Kim zaznał rozkoszy pysznego spaceru przez budzącą się ze snu wioskę — trzymając kubek na jałmużnę, wyciągnięty w milczeniu przed siebie, ale z oczami wyzywająco otwartemi na piękno Życia, wbrew regułom Najdoskonalszego Prawa.
Potem wracał drepcąc boso po miękkim kurzu do swego mistrza, czekającego nań w cieniu drzewa „mango” (drzewo jawajskiego pochodzenia) lub w słabszym cieniu białego drzewa „siris”, gdzie posilali się obaj. W południe po krótkiej rozmowie i małym spacerze usnęli, a zbudziwszy się potem, przekonali się, że świat był świeższy, bo i powietrze było chłodniejsze. Noc zaskoczyła ich na nowem terytorjum — w jakiejś poprzednio upatrzonej wiosce, którą przed trzema godzinami wyśledzili na żyznej równinie, dyskutując zawzięcie po drodze.
Przybywszy na miejsce, opowiedzieli swoją historję, która w ustach Kima brzmiała każdego wieczora inaczej — i zostali w niej przyjęci gościnnie, witani na progu wsi, zgodnie ze zwyczajami uprzejmego Wschodu, przez wójta albo przez kapłana.
Gdy cienie stawały się coraz krótsze, a Lama opierał się ciężej na ramieniu Kima, wówczas wyciągano zawsze obraz Koła Życia, przyciskano go na rogach oczyszczonemi z błota kamieniami i przy pomocy długiej słomki objaśniono je kręg za kręgiem. Tu oto w górze siedzą Bogowie, — którzy zdaniem Lamy byli tylko „majakami” wyobraźni marzycielów. Tu jest nasze Niebo i świat pół-bogów centaurów, walczących w górach. Tu oto klęski wiszące nad wszelkiem stworzeniem, dusze wstępujące i zstępujące po drabinie i wskutek tego nie przeszkadzające sobie wzajemnie. Tu znów są gorące i zimne Piekła i miejsca pobytu dręczonych duchów. Niech więc chela uczy się widząc, jakie to kary czekają za obżarstwo: oto wydęte brzuchy i płonące wnętrzności. Posłusznie, z pochyloną głową i wpatrzeniem w brunatny palec tego, który to objaśniał — uczył się chela, ale gdy doszli do Świata Ludzi, niespokojnego, czczego i próżnego, który jest tuż ponad Piekłami — umysł ucznia był widocznie roztargniony, bo oto na sąsiednim gościńcu toczyło się samo Koło Życia prawdziwe i żywe, jedząc, pijąc, handlując, żeniąc się, kłócąc, całe kipiące życiem. Często brał Lama żywe obrazy z otaczającego życia za przykład do swego tekstu i prosił Kima, aż nazbyt chętnego, aby zwrócił uwagę, jak to ciało ludzkie przybiera tysiące kształtów — pożądanych lub wstrętnych, według mniemania ludzi, ale w istocie nie mających żadnego znaczenia — i jak to tępy, głupi duch ludzki, niewolnik Świni, Węża i Wrony — łaknących pożądliwie jedzenia, bądź pary nowych wołów, kobiet lub łaski i zaszczytów królewskich — zmuszony jest potem wlec się za ciałem po przez wszystkie otchłanie Nieba i Piekła i tak ciągle w kółko. Niekiedy jakaś kobieta lub biedak przyglądający się temu obrządkowi, gdy wielka, żółta karta z obrazem leżała rozwinięta, rzucali na jej brzeg pęk kwiatów lub garść drobnej monety. W przekonaniu tych maluczkich było to wystarczające, by spotkany przez nich Świętobliwy mąż o nich pamiętał w swoich modlitwach.
— Możesz ich leczyć, gdy są chorzy — mówił Lama w odpowiedzi na żartobliwe propozycje Kima. — Możesz ich leczyć, gdy chorzy są na febrę, ale pod żadnym warunkiem nie baw się w gusła i czary. Pamiętaj, co się stało z Mahrattą.
— Więc każdy czyn jest złem? — pytał się Kim, wypoczywając pod wielkiem cienistem drzewem przy jednej z rozgałęzień wielkiego gościńca Doon i przyglądając się mrówkom biegającym po jego ręce.
— Wstrzymywanie się od działania, dobrą jest rzeczą — chyba, że się przez nie zdobywa zasługę.
— Gdy byłem w Bramach Nauki, uczono mnie, że wstrzymywanie się od czynu jest rzeczą, która nie przystoi Sahibowi, a ja jestem przecie Sahibem.
— Przyjacielu Całego Świata — odpowiedział Lama, patrząc Kimowi prosto w oczy. — Jestem starcem, który lubi pozory, jak dziecko. Dla tych, co przestrzegają Drogi Zbawienia, obojętna jest, czy coś jest czarne czy białe, Hindusem czy Bhotiyal. Jesteśmy wszyscy duchami, które szukają wyzwolenia. Obojętną więc rzeczą będzie, czego cię tam uczono wśród Sahibów, gdy bowiem dojdziemy do mojej Rzeki — odpadnie od ciebie wszelkie złudzenie — przy moim boku. Hej, jakże me kości tęsknią za tą Rzeką, i dokuczają mi, jak wtedy, gdyśmy siedzieli w pociągu. Ale czuwa nad niemi mój duch, a nasze Szukanie jest pewne.
— Dziękuję, rozumiem. A czy wolno mi cię o coś zapytać?
Lama skinął poważnie głową.
— Przez trzy lata jadłem twój chleb — jak ci samemu o tem wiadomo. Powiedz mi, Świętobliwy, skąd...
— „Wielkie bogactwo nagromadzone jest w Bhotiyal” — odparł Lama, posługując się znanem przysłowiem. — Mój własny tytuł, który w oczach mych jest również iluzją, uważany jest za wysoką godność. Mam prawo żądać, czego mi potrzeba i nie potrzebuję zdawać przed nikim rachunków — z moich wydatków. To jest sprawa klasztoru. Tak — wysokie, czarne siedzenia, i nowicjusze — wszyscy w jednym szeregu i jednakowo są cenieni.
Potem zaczął opowiadać, rysując palcem na piasku, o olbrzymich, wspaniałych ceremonjach obrządku, panującego w tych katedrach, strzeżonych dokoła przez wały ochronne z górskich lodowców; o procesjach i tańcach djabelskich; o przemianach mnichów i mniszek we świnie; o miastach świętych, zawieszonych na wysokości pięćdziesięciu tysięcy stóp w powietrzu; o intrygach między klasztorami; o dziwnych odgłosach górskich i o tajemniczych fatamorgana, igrających na suchych polach śniegowych, a nawet o mieście Lhassa i o samym Dalai—Lamie, którego widział naocznie i złożył mu hołd.
Każdy z minionych, długich, rozkosznie spędzonych dni wznosił teraz za Kimem barjerę, odcinającą go od jego rasy i ojczystego języka. Powrócił na nowo do myśli i rojeń w narzeczu i naśladował mechanicznie ceremonje, obserwowane przez Lamę przy jedzeniu i piciu. Umysł starca zwracał się teraz coraz częściej ku klasztorowi, a oczy jego w stronę nigdy nietopniejących śniegów. Myśl o Rzece nie mąciła mu teraz w niczem rozkoszy życia. Od czasu do czasu jednak przyglądał się długo jakiemuś krzakowi lub gałęzi, oczekując, jak mówił, czy ziemia się nie otworzy i nie wyśle mu swego błogosławieństwa; ale cieszył się, że jest ze swoim uczniem w rozkosznym umiarkowanym klimacie wiatru, wiejącego od strony gór. Nie był to Ceylon, ani Buddh-Gaya, ani Bombaj, ni żadna z tych trawą zarośniętych ruin, między które zabłądził przed dwoma laty. Mówił teraz o tych miejscowościach, jak uczeń wyleczony z próżności, jak przystało na tego, który szuka w pokorze ducha Prawdy, jako stary, mądry, umiarkowany człowiek, oświecony wewnętrznem światłem poznania. Opowiadał o tem powoli, osobno, w miarę jak przypominały mu je zjawiska napotykane po drodze, mówił o tych wszystkich swoich wędrówkach naprzełaj przez Hindostan, aż Kim, który kochał go dotąd bez żadnego powodu, zaczął go teraz kochać z dziesiątków uzasadnionych racji. Cieszyli się więc sobą w błogiem zadowoleniu, powstrzymując się, zgodnie z wymogami Reguły, od złych słów, pożądliwych pragnień, nie objadając się nigdy, nie sypiając na wysokich, miękkich posłaniach, nie używając nazbyt kosztownych strojów. Jedli tylko wtedy, gdy byli głodni, a ludziska znosili im jadło. Byli panami i władcami okolic Aminabad, Sahaingunge, Akroli przy Wielkim Brodzie, i małej Phulesa, gdzie Kim błogosławił jakąś obłąkaną niewiastę.
Nowiny jednak rozchodzą się szybko po Indjach i niebawem przedarł się do nich po przez łanami zbóż pokryty kraj siwobrody służący, niosący kosz z owocami i skrzynką kabulskich winogron i złocistych pomarańcz, — chudy, wysuszony Ooryas — błagając ich, by zaszczycili swą obecnością jego panią, która była niepocieszona, że Lama zaniedbywał jej dom od tak długiego czasu.
— Teraz przypominam ją sobie — rzekł Lama, jakby słuchając zaproszenia od zgoła nowej dla siebie osoby. — To cnotliwa kobieta, choć strasznie niepowściągliwa w języku.
Kim siedział właśnie na brzegu koryta do karmienia krów, opowiadając historyjki dzieciom jakiegoś wiejskiego kowala.
— Ona chce tylko prosić o drugiego syna dla swojej córki. Wcale jej nie zapomniałem — rzekł. — Trzeba jej dać sposobność do zaskarbienia sobie zasługi. Powiedz słudze, że przyjedziemy do niej.
Przebywszy w ciągu dwu dni jedenaście mil naprzełaj przez pola, dostali się do majątku starej damy i zostali przyjęci z całą pompą i honorami. Stara dama bowiem miała w wysokiej estymie piękne tradycje gościnności i nakłaniała do nich swego zięcia, który był zupełnie zawojowany przez fraucymer i okupywał swój spokój zadłużając się ciągle u lichwiarzy. Wiek nie osłabił bynajmniej jej języka ani pamięci i dama z dyskretnie odchylonego okna na piętrze, w obecności niemal tuzina służących zasypała Kima komplementami, które każdego Europejczyka wprawiłyby w przykre zakłopotanie.
— Z ciebie, jak widzę, zawsze jest ten sam bezczelny płód żebraczy z „parao” — wołała piskliwym głosem. — Nie zapomniałam ja ciebie. Umyjcie się i siadajcie do jedzenia. Ojciec syna mojej córki wyszedł na chwilę z domu, a my, biedne niewiasty, jesteśmy nieme i do niczego.
Dla przekonania ich o prawdziwości swych słów, poruszyła swemi wrzaskami całą służbę, aż podano jadło i napoje.
Potem, gdy nadszedł wieczór, pełen rozkosznej woni dymów, — rozściełający się na pola miedziano-bronzowemi i turkusowemi kolorami — podobało jej się dać rozkaz, by wyniesiono na zaśmiecony dziedziniec jej lektykę, przy której zapalono smolne łuczywa i wtedy, siedząc za niezbyt silnie przysłoniętemi firankami palankinu, zaczęła z nimi gwarzyć.
— Gdyby Świętobliwy był przyszedł sam do mnie, byłabym go przyjęła zupełnie inaczej, ale z tym małym łajdusem któżby sobie zadawał wiele trudu?
— Maharanne — rzekł Kim, wybierając zawsze najobszerniejszy z tytułów — czy moja w tem wina, że nikt inny tylko Sahib — taki Sahib z policji — nazwał Maharanne, której twarz...
— Pst... cicho bądź. To było w czasie pielgrzymki. Gdy się jest w podróży... znasz to przysłowie?
— Że nazwał Maharanne „Poskramiaczką Serc” i „Rozdawczynią Rozkoszy”?
— Ty i to pamiętasz. To prawda, powiedział tak istotnie. Ale tak było rzeczywiście, gdy byłam młoda i piękna — odpowiedziała chichocąc, jak papuga nad kawałkiem cukru. — Opowiadaj że mi teraz o waszych włóczęgach, — o wszystkiem, co się tylko da słuchać, bez obrazy mego wstydu. Powiedz-no, ile dziewcząt, ile wdów masz na swojem sumieniu? Idziecie z Benares? Byłabym tam pojechała znów tego roku, ale moja córka... to jest my obie, mamy tylko dwóch synów — Phi! Takie to są skutki mieszkania na tych płaskich nizinach. Mężczyźni w Kulu są teraz podobni do słoni. Ale ja chciałam prosić twego Świętobliwego — stań-no tu z boku, ty urwiszu — o jakiś lek na okropne kłucie z wiatrami, którego się nabawił w czasie ostatniego zbioru śliwek starszy syn mojej córki. Czary, które mi dał przed dwoma laty, były bardzo silne.
— Słysz, Świętobliwy! — rzekł Kim z szelmowskim zadowoleniem, patrząc na zasmuconą fizjognomię Lamy.
— To prawda. Dałem jej przeciw wiatrom.
— Ale gdzież tam. To było na zęby... na zęby... na zęby — poprawiła go stara dama.
— „Wylecz ich, jeśli są chorzy“ — przedrzeźniał Kim teraz słowa Lamy — „ale nie baw się nigdy w gusła i czary. Pamiętaj, co się stało w Mahrattą...“
— To było przed dwoma laty. Zmęczyła mnie wtedy tak bardzo swojem ciągłem naleganiem, — rzekł usprawiedliwiając się Lama. — Bierz z tego przykład, chelo — i patrz, jak nawet ci, co żyją według Prawa, dają się nieraz zwieść z prawej drogi przez próżne niewiasty. Przez całe trzy dni, gdy dziecko było wtedy chore, nie dawała mi spokoju.
— Arre! A z kimże miałam o tem mówić? Matka chłopca nie zna się na tem, a ojciec — noce były wtedy chłodne — mówił: „Módl się do bogów” — a potem odwracał się do ściany i chrapał.
— Dałem jej to gusło. Cóż stary człowiek może zrobić więcej?
— „Wstrzymywanie się od czynu jest dobrą rzeczą, — chyba, że się zdobywa zasługę...”
— Ach, chelo, jeżeli ciebie nie mam przy sobie, to co mam robić?
— W każdym razie te mleczne ząbki dostał malec zaraz potem, — ciągnęła dalej stara dama. — Ale wszyscy kapłani są jednacy.
Kim kaszlnął silnie. Jakkolwiek był młody, gniewało go jej niegrzeczne gadanie. „Nie wolno mędrca nudzić nie wporę, bo się ściąga nieszczęście” powiada przysłowie.
— Mam tu takiego „mynah” (znachora) — mówiła dama, stukając palcem ubranym w pierścionki, — który mieszka tam za stajniami, który nadaje sobie taki sam ton, jaki mają kapłani domowi. Może ja zapominam, com winna moim gościom, ale gdybyście go widzieli, wywijającego pięściami po swym brzuchu, który ma podobny do nieco już dojrzałej dyni i wołającego: „Tutaj są boleści”, — to wybaczylibyście mój śmiech. Jużem się prawie zdecydowała brać to lekarstwo, które ten „hakim” (uczony lekarz) sprzedaje. Wprawdzie jest ono tanie, ale i tak musi on na tem dobrze zarabiać, skoro się wypasł jak buhaj samego Shiwy. Wprawdzie on nie odmawia lekarstwa, ale bałam się dawać je dziecku, bo te jego flaszeczki, w których trzyma swoje leki, mają taki niesamowity kolor.
Lama wstał i pod pozorem jakiegoś religijnego monologu, odszedł do przygotowanego dla siebie pokoju.
— Być może, że się obraził — rzekł Kim.
— Nie. On tylko był zmęczony. Zapomniałam o tem, choć jestem przecież babką. (Któż lepiej od babki potrafi doglądać wnucząt. Matki są przecież zdatne tylko do rodzenia). Gdy zobaczy jutro jak wyrósł syn mojej córki, to się nie będzie wzbraniał dać mi jakichś czarów. A potem będzie mógł także powiedzieć mi, co warte te medykamenty tego nowego „hakim’a”.
— Cóż to za jeden, ten „hakim”?
— Taki włóczęga, jak i ty, ale przytem bardzo wstrzemięźliwy Bengalczyk z Dacca — ma być majster od medycyny. Wyleczył mnie ze ściskania w dołku, jakie miałam zawsze po obiedzie, dawszy mi pigułkę, która działała jak sam djabeł. Wędruje teraz, sprzedając różne mikstury. Ma nawet przy sobie papiery drukowane po angielsku, w których jest napisane, co on zrobił dla garbatych mężczyzn i słabowitych kobiet. Był tutaj przez cztery dni, ale gdy się dowiedział, że macie przyjść („hakimowie” i kapłani są dla siebie wszędzie jak węże i tygrysy) zdaje mi się, że poszedł sobie precz.
Urwała, by nabrać tchu po tej długiej djatrybie, gdy stary jej sługa, siedzący bez ruchu tuż przy jednej z pochodni, mruknął pod nosem: — Ten dom jest podobny do zagrody dla bydła, w której grasują różni szarlatanowie, — kapłani... Mówiłem pani przecież tyle razy: niech pani nie pozwoli malcowi tak się objadać śliwkami... ale gdzie tam — ktoby tam kiedy doszedł do ładu z którą babką. — Poczem, zmieniając ton na pełen uszanowania, dodał: — Proszę jaśnie pani, Hakim nie poszedł, ale śpi po kolacji w tych pokojach, co są za gołębnikami.
Słysząc to, Kim wyprężył się jak jamnik na polowaniu. Uśmiechnęła mu się sposobność zdemaskowania tego uczonego w Kalkucie Bengalczyka, tego wymownego handlarza medykamentów z Dacca. Znał dobrze te śmieszne, w skażonej angielszczyźnie koncypowane ogłoszenia, drukowane na tylnich stronach miejscowych gazet. Chłopcy w St. Xavier przywozili je nieraz pokryjomu i bawili się niemi, kpiąc z nich przy ich odczytywaniu; zwłaszcza zabawne były w nich podziękowania wdzięcznych pacjentów, wyjaśniające naiwnie naturę ich dolegliwości. Sługa, Ooryas, zadowolony, że można będzie poszczuć wzajem na siebie dwu pasożytów, odszedł szybko w stronę gołębnika.
— Tak — rzekł pogardliwie Kim. — Cały ich handel polega na sprzedawaniu nieco zafarbowanej wody i wielkiej bezczelności. A ich ofiary, to zrujnowani na zdrowiu królowie i żarłoczni Bengalczycy. Ale największe ich zyski pochodzą z pomagania... żeby się dzieci nie mogły urodzić.
Stara dama roześmiała się. — Nie bądź-no zazdrosny. Więc uważasz, że gusła i czary lepsze są od medykamentów, co? Ja temu nigdy nie przeczyłam. Postaraj się koniecznie, żeby twój Świętobliwy dał mi jutro jaki dobry amulet.
— Tylko ignoranci mogą przeczyć — dał się słyszeć nagle gruby, z trudem dobywający się głos z ciemności, poczem jakaś ciemna figura zbliżyła się i usiadła przy nich na ziemi. — Tylko ignoranci mogą przeczyć, że czary są bez wartości. Ale również trzeba być ignorantem, żeby nie uznawać pożytku medykamentów.
— Udało się szczurowi znaleźć kawałeczek szafranu i zdaje mu się, że jest już doktorem — odciął się Kim.
— Syn kapłana pamięta, jak się nazywała jego niańka i imiona trzech bogów, i dlatego zdaje mu się, że potrafi niebezpiecznie przeklinać. — Poczem dodał: — Ale ja, ja uczę alfabetu i nauczyłem się wszystkiego od Sahibów.
— Sahibowie nigdy się nie starzeją. Jeszcze wtedy, gdy są już starymi dziadkami, tańczą i bawią się, jak dzieci. To twarde plemię — piszczała cieniutko dama zza firanek lektyki.
— Mam także w mojej apteczce środki na uśmierzanie złości i irytacji; doskonale spreparowaną „sina”, zrobioną w czasie pełni księżyca; a potem różne żółte proszki, tak jest — „arplan” z Chin, który potrafi odmłodzić mężczyznę ku zdumieniu całego jego fraucymeru; szafran z Kaszmiru. Tak. Wielu ludzi, co już nie żyją...
— O, bardzo temu wierzę — rzekł Kim.
— ...pamiętało, co warte są moje lekarstwa. Ja swoich pacjentów nie leczę samym tylko atramentem, którym pisane są „czary“, ale daję im skuteczne i pewne środki, zwalczające zawsze chorobę.
— To prawda, że one bardzo mocno działają — wtrąciła stara dama.
— Byłem niedawno nawet na posadzie rządowej. Mam stopień naukowy, który otrzymałem w jednym z wielkich zakładów naukowych w Kalkucie, — gdzie spodziewam się, że syn tego domu będzie też kiedyś studjować.
— Oczywiście, że tak. Jeżeli bachor naszych sąsiadów mógł w ciągu kilku zaledwie lat uzyskać odznaczenie, to cóż dopiero takie zdolne dziatki, jak nasze.
— Nigdy jeszcze — mówił głos w ciemności — nie widziałem takich dzieci. Urodziły się w szczęśliwej godzinie i powinny żyć długo — ale proszę pamiętać, że od takich boleści żołądka mogłyby dostać cholery, która mogłaby je zmieść jak gołąbki, a powinny żyć długo.
— Hai mai! — zawołała stara dama. — Słuchałabym tego co mówisz, ale niezdrowo jest chwalić dzieci. Tymczasem nikt oprócz mnie nie pomyśli, że „pańskie oko konia tuczy” i niewiadomo, co się tam dzieje na tyłach mojego gospodarstwa. Ludzie są przecie tylko ludźmi... Mój zięć wyniósł się gdzieś z domu, a ja na moje stare lata muszę być „chowkedar” (stróżem) mego domu. Hej! Weźcie-no moją lektykę. Niech sobie „hakim” pogawędzi z młodym księdzem, kto z nich wart więcej. Hej, wy niezdary! Przynieście tytuniu dla gości i... dalej mi dookoła dworu.
Słudzy podźwignęli w górę lektykę, której towarzyszyli ludzie z pochodniami, cała sfora domowych psów. Dwadzieścia wiosek dokoła znało dobrze starą Sahibę, jej słabostki, jej gadatliwość i znaną szczodrość. Dwadzieścia okolicznych wsi oszukiwało ją od niepamiętnych czasów, ale nikt nie ważył się za nic w świecie kraść albo rabować w obrębie jej dworu. Pomimo to urządzała sobie codziennie z wielką paradą tę nocną inspekcję, z takim hałasem, że słychać ja było aż do Mussoorie.
Kim stracił nieco kontenans, jak każdy wróżbiarz, gdy trafi na rywala. Hakim, siedząc w kuczki, zaproponował mu uprzejmie udział w swoim „hookah” (nargilu), z którego Kim zaciągnął się, delektując się wonnym dymem przedniego gatunku ziela. Obecni wyczekiwali, że zacznie się między nim a znachorem zawodowa dysputa, a może, że usłyszą też trochę i filozoficznej swobodnej gawędy.
— Rozprawiać o medycynie przed ignorantami, to to samo, co uczyć pawia, żeby śpiewał — zauważył Hakim.
— Zbytnia grzeczność, — podtrzymał go Kim, — zamienia się często w brak uszanowania.
Było to oczywiście powiedziane, żeby zrobić wrażenie na otoczeniu.
— Hi, ja mam wrzód na jednej nodze — zawołał jakiś kuchcik. — Zobaczcie-no, jak to wygląda.
— Wynoś mi się stąd precz — odrzekł Hakim. — Czy macie zwyczaj tutaj zanudzać waszych gości? Nazłaziliście się tu jak stado bawołów.
— Gdyby się pani o tem dowiedziała... — dorzucił Kim.
— Aj, aj. Wynośmy się stąd. Wynajęli się tylko dla naszej pani i dopiero, gdy wyleczą z tych przeklętych kolek młodego panicza, to wtedy zlitują się może nad nami, biedakami...
— Pani utrzymywała twoją żonę, gdy siedziałeś w kozie za rozbicie głowy lichwiarzowi. Kto to tam wygaduje coś na nią? — zawołał siwobrody służący, pokręcając groźnego wąsa w świetle księżyca. — Ja tu pilnuję honoru tego domu. Wynoście się! — wołał rozpędzając służących.
W tejże chwili Hakim szepnął do Kima cichutko: — Jak się pan miewasz, panie O’Hara? Cieszę się bardzo, żeśmy się znów spotkali.
Kim ścisnął silniej mundsztuk nargila. Kiedykolwiek indziej w podróży spotkanie Hurree Babu nie byłoby go zadziwiło do tego stopnia jak tutaj, w tym zacisznym dworze. Gniewało go też, że się dał wywieść w pole.
— Aha. Powiedziałem panu przecież w Lucknow — resurgam — że zjawię się kiedyś przed panem, a mimo to pan mnie nie pozna. No, o cośmy się to wtedy założyli, co?
Żuł zwolna szczyptę ziela indyjskiego, sapiąc przytem ciężko.
— Ale po kiego licha pan tu przylazł, Babudżi?
— Oh, That is the question — jak powiedział Szekspir. Przychodzę powinszować panu tej bajecznie udanej maskarady w Delhi. Oh, powiadam panu, że byliśmy z pana wszyscy dumni. Doskonale i zręcznie to było zrobione. Nasz wspólny teraz znajomy jest moim starym przyjacielem. Był on już nieraz w takich ciężkich tarapatach i jeszcze nieraz mu się to wydarzy. Opowiedział mi o wszystkiem, ja zaś Mr. Lurganowi, który przezemnie winszuje panu z całego serca. Cały nasz Departament bawił się tem.
Poraz pierwszy w życiu Kim dał się unieść uczuciu próżności słysząc, że chwalili go równi mu koledzy w Departamencie, za dobrze udaną robotę. Mało na tym świecie jest uciech, któreby można porównać z tem uczuciem zadowolenia miłości własnej. Wzorem wszystkich ludzi ze Wschodu. Kim wiedział, że Babu nie mówi mu komplementów dla byle jakiego powodu.
— Opowiadaj-że swoje, panie Babu — zawołał rozkazująco.
— Och, to drobnostka. Znalazłem się przypadkiem w Simli, gdy nadszedł telegram od naszego wspólnego teraz znajomego, w którym mówił o tem, co mu się udało ukryć, i stary Creighton... — tu spojrzał na słuchającego, jakie na nim zrobi to zuchwalstwo wrażenie.
— Sahib pułkownik, chciałeś pan powiedzieć, — poprawił go wychowanek szkoły w St. Xavier.
— Naturalnie. Otóż, spotkawszy mnie bez żadnego zajęcia, polecił mi jechać do Chitor, żeby odszukać ten bestjalski list. Nie znoszę wprawdzie południa, — z powodu zbyt długiej jazdy koleją, ale za to dostałem ładną sumkę na tę podróż. Ha! Ha! W powrotnej drodze spotkałem naszego wspólnego znajomego w Delhi. Wypoczywa sobie spokojnie i powiada, że do grobowej deski nie rozstanie się z tym kostjumem Saddhu. Doskonale. Wtedy to dowiedziałem się, jak gracko i zgrabnie się pan spisałeś pod naciskiem naglącej konieczności. Powiedziałem wtedy naszemu wspólnemu znajomemu, żeś pan w czepku rodzony, na Jowisza. To było wspaniałe. Przychodzę właśnie po to, żeby to panu powiedzieć.
— Hm.
W okolicznych rowach zaczęły rechotać żaby, a księżyc począł zsuwać się w dół stropu niebios. Jakiś uszczęśliwiony służący wyszedł porozkoszować się trochę nocą i grał na bębenku. Kim zagadnął teraz Babu, mówiąc narzeczem.
— Jakieś pan nas odnalazł?
— Oah! To była drobnostka. Od naszego wspólnego znajomego wiem, że idziecie do Saharumpore, więc ruszyłem za wami. Taki czerwony Lama, jak pański, nie należy do niepozornych osobistości. Sprawiłem sobie podręczną apteczkę i w istocie jestem niezłym doktorem. Przez Wielki Bród dostałem się do Akrola i dowiedziałem się o was wszystkiego, wypytując się tu i owdzie. Okoliczny lud wiejski wie o was dobrze, co robicie. Wiedziałem, że stara pani wysłała po was „dooli” (służącego). Mają oni tam dużo wspomnień z odwiedzin pańskiego Lamy. Wiem również, że stare damy nie mogą się wstrzymać od używania medykamentów. Wiadomo panu zaś, że jestem doktorem — słuchał pan tego, co mówiłem? To było dobre, co? Słowo panu daję, Mr. O’Hara, chłopi wiedzą o was wszystko na pięćdziesiąt mil wkoło. Dlatego przyszedłem tutaj. No, a pan co na to?
— Babudżi — rzekł Kim, patrząc na szeroką, chytrze uśmiechniętą twarz przed sobą. — Wiesz, że jestem Sahibem.
— Kochany panie O’Hara...
— I mam nadzieję brać również udział w Wielkiej Grze.
— Na razie jesteś pan podwładnym mi departamentalnym pomocnikiem.
— Więc poco pan plecie, jak papuga? Nie jechałeś pan przecie za mną aż z Simli i nie przebierałeś się za znachora po to tylko, żeby mi powiedzieć parę przyjemnych słówek. Nie jestem przecież dzieckiem. Gadaj pan do mnie po hindusku i do rzeczy. Przyszedłeś tutaj i na dziesięć słów mówisz mi pan zaledwie jedno słowo prawdy. Poco się pan tutaj zjawiłeś? Powiedz mi otwarcie.
— Zdumiewający z pana człowiek, jak na Europejczyka, Mr. O’Hara. Będzie z pana kiedyś niezła pociecha, w swoim czasie.
— Ależ ja muszę wiedzieć, o co chodzi, — rzekł śmiejąc się Kim. — Jeżeli o Grę, no to mogę pomagać. Skądże mam wiedzieć co robić, jeżeli pan pleciesz ciągle w kółko.
Hurree Babu sięgnął po nargil i ciągnął, dopóki w nim nie zabulgotało.
— Będę więc mówił po naszemu. Przysuń-no się pan bliżej, Mr. O’Hara... Idzie właśnie o rodowód tego białego ogiera.
— Ciągle jeszcze to samo? Przecie to dawno już było skończone.
— Wielka Gra kończy się dla każdego z nas dopiero ze śmiercią. Nigdy przedtem. Proszę mnie słuchać do końca. Było pięciu królów, którzy przygotowali się do nagłej wojny, przed trzema laty, gdy panu Mahbub Ali dał ten rodowód białego ogiera. Wskutek tych wiadomości, zanim jeszcze zdążyli się do niej przygotować, wysłano przeciw nim naszą armję.
— Prawda, jedenaście tysięcy wojska z armatami. Pamiętam tę noc.
— Ale wojny nie prowadzono do końca. Taki już zwyczaj naszego rządu, który po pewnym czasie odwołał wojsko, uwierzywszy, że Królowie przerazili się i dadzą pokój, a trzymać wojsko stale w Górach, to zbyt kosztowne. Radżowie: Hilás i Benár, którzy mają sami armaty — zobowiązali się za opłatą pilnować wszystkich przesmyków od strony Północy. Przysięgli, że boją się i że będą z nami w przyjaźni. — Przerwał na chwilę, potem znów wpadł w angielszczyznę. — Oczywiście mówię to panu nieoficjalnie, panie O’Hara, lecz żeby panu wyjaśnić całe polityczne podłoże Sprawy. Oficjalnie, niewolno mi krytykować działalności kogokolwiek z przełożonych. Więc do rzeczy. Zawarto układ z państewkami Hilás i Benár, na mocy którego za tyle a tyle rupij miesięcznie miano pilnować przejść górskich na czas, gdy wojska nasze zostaną stamtąd wycofane. Rząd zrobił to tylko z obawy przed większemi wydatkami. W tym czasie, — było to po naszem pierwszem spotkaniu — ja, który sprzedawałem herbatę w Leh, zostałem mianowany urzędnikiem rachunkowym w armji. Gdy wojsko nasze cofnięto, zostałem, żeby płacić kulisom, którzy zajęci byli przy budowie nowych dróg w Górach. Należało to do układu zawartego z tymi dwoma radżami.
— No i cóż dalej?
— Powiadam panu, że zimno było tam wtedy szelmowskie tej jesieni, — ciągnął konfidencjonalnie Babu. — Bałem się ciągle, że ci górale Benára utną mi gardło której nocy, zapłaceni za to. Mój służący „sepoy” (strzelec indyjski) śmiał się ze mnie do rozpuku. Na Jowisza! Taki już ze mnie tchórz. Proszę jednak nie zwracać na to uwagi. Mówię to tak sobie, pobocznie... Posyłałem więc stamtąd od czasu do czasu raporty, że obaj ci radżowie byli na żołdzie pewnego państwa z Północy (Rosja), a Mahbub Ali, którego wysłano jeszcze dalej na północ, potwierdził to w zupełności. Wszystko to nie przydało się na nic. Odmroziłem sobie tylko nogi i jeden z dużych palców odpadł mi. Doniosłem, że drogi, za których robotę płaciłem kulisom, służyły tylko dla cudzoziemców i naszych wrogów.
— Dla kogo?
— Dla Rosjan. Moi kulisowie kpili z tego całkiem otwarcie. Potem odwołano mnie, żebym ustnie zdał sprawę z tego, co widziałem. Mahbub przyjechał ze mną także. Uważaj pan, co dalej nastąpiło. Przez wąwozy tego roku, gdy śniegi w górach stopniały — tu drgnął na całem ciele — przybyli dwaj cudzoziemcy, pod pozorem, że będą strzelać gemzy. Mieli ze sobą strzelby, ale przytem takie przyrządy miernicze i kompasy.
— Oho. To już zaczyna być jaśniejsze...
— Radżowie Hilás i Benár przyjęli ich bardzo gościnnie. Tamci dwaj zaczęli im robić wielkie obietnice. Mówili jako wysłannicy pewnego wielkiego Kaisar’a (cara), w którego imieniu przynieśli podarunki. Mówili, że chodzą po górach, dolinach i widzą, że tu naprzykład możnaby urządzić blokhaus, tam znowu zbudować fort. W innem miejscu możnaby trzymać w szachu całą armję, mając w ręku tę oto drogę właśnie, jedną z tych, za których robotę ja sam płaciłem kulisom. — Rząd wie o tem wszystkiem i nic. Natomiast trzej inni radżowie, z którymi rząd nie zawarł dobrze płatnego układu za strzeżenie przesmyków — donieśli naszemu rządowi o złej woli tych radżów z Benár i Hilás. Gdy wszystko zło stało się już — widzi pan, — i gdy ci dwaj cudzoziemcy z przyrządami mierniczemi i kompasami wmówili w pięciu królów tak, że ci uwierzyli, przyrzekło się im, że pewnego dnia wielka armja z Północy spadnie na wąwozy i przesmyki... Pan nie wiesz, co to za głupcy są ci wszyscy górale... Wtedy dopiero dają mi rozkaz: „Hurree Babu jedź na Północ i przekonaj się, co robią ci cudzoziemcy”. Powiadam tedy Sahibowi Creighton: „To niema żadnego sensu, takie szukanie namacalnych dowodów. Zamiast tego, czemu u licha nie dasz pan nieoficjalnego zlecenia jakiemuś dzielnemu człekowi, żeby naprzykład otruł tych obu drabów? Daruje pan to wyrażenie, ale uważam to za szaloną lekkomyślność z pańskiej strony, że pan nie myśli użyć takiego środka. — A pułkownik Creighton wiesz co na to? Wyśmiał mnie. Oni tak zawsze z tą swoją szelmowską angielską pychą. Takie konspirowanie powinno być zabronione. To wszystko jest tylko zgnilizna.
Kim ciągnął zwolna dym z nargila i zaczął się zastanawiać nad całą sprawą, o ile mógł się w niej zorjentować, rozumiał ją, mając umysł bystry i pojętny.
— Więc będziesz pan śledził tych cudzoziemców?
— Gdzież tam. Wyjdę na ich spotkanie. Mają oni przybyć do Simli, by stamtąd wysłać swoje trofea myśliwskie, zdobyte w górach, do Kalkutty. Oni lubią sport, ci dżentelmenowie, a nasz rząd przyznał im nawet różne ułatwienia w podróży. Naturalnie, że my zawsze tak postępujemy. W tem przecież cała nasza angielska duma.
— Więc dlaczego właściwie tak się ich obawiać?
— Na Jowisza, to nie są czarni. Ja umiem sobie dać zawsze radę z czarnymi, ale to są Rosjanie, ludzie zupełnie pozbawieni skrupułów. Ja... ja nie chciałbym spotkać się z nimi bez świadków.
— Czy myślisz pan, że cię zabiją?
— Och, to głupstwo. Jestem wychowany na Herbercie Spencerze i wierzę, że taka drobnostka, jak spotkanie się ze śmiercią, która, jak panu wiadomo, należy do mojego losu, nie przeraża mnie. Ale... ale oni mogą mnie obić.
— Dlaczego?
Hurree Babu strzepnął palcami z irytacją. — Rzecz prosta, że wypadnie mi przyłączyć się do ich wyprawy w roli nadliczbowej bądź jako tłumacz, bądź jako przygodnie napotkany głodny imbecyl lub coś w tym rodzaju. Sądzę, że wówczas uda mi się coś z nich wyłowić. To dla mnie jest tak łatwe, jak udawanie Mister doktora przed starą Sahibą. Tylko... tylko, widzi pan, Mister O’Hara, ja jestem na nieszczęście Azjata, co jest klęską pod pewnemi względami. A przytem jestem Bengalczyk... to znaczy człowiek lękliwy.
— Bóg stworzył tak samo zająca, jak Bengalczyka. Czegóż się wstydzić? — zauważył, cytując znane przysłowie, Kim.
— Ja sądzę, że ta lękliwość pozostała nam jako resztka z procesu ewolucyjnego z okresu Pierwszych Konieczności, ale fakt faktem, że istnieje ona w nas nadal ze wszystkiemi swemi cui bono. Jestem więc, och, wstrętnie bojaźliwy z natury. Pamiętam, jak raz chciano mi uciąć głowę w drodze do Lhassy. (Nie, nie dostałem się tam nigdy). Siedziałem wtedy i krzyczałem, Mister O’Hara, przypuszczając, że czekają mnie chińskie tortury. Nie sądzę, żeby ci dwaj dżentelmenowie chcieli mnie torturować, ale wolałbym na wszelki wypadek zabezpieczyć się w możliwą styczność z europejską asystencją. — Zakaszlał i wypluł resztki żutego ziela indyjskiego. — Jest to z mej strony zupełnie nieoficjalna propozycja, na którą pan może odpowiedzieć: „Nie, panie Babu.” Ale jeżeli pan nie ma naglącego „engagement” z pańskim staruszkiem — może potrafi go pan nakłonić, a może mnie uda się przekonać siebie do jego fantazji. — W każdym razie radbym pana mieć z sobą w pomocniczym stosunku, póki nie odnajdę tych polujących kawek. Mam o panu wielkie wyobrażenie od czasu spotkania z moim przyjacielem w Delhi. A przytem wciągnąłbym pańskie nazwisko do oficjalnego raportu po finalnem załatwieniu całej sprawy. Będzie to wielkie odznaczenie dla pana. Oto jest właściwy powód mego przybycia.
— Hm. Koniec opowiadania wydaje mi się prawdziwy, ale co do pierwszej części...
— Tego o Pięciu Królach? Och. W tem również tyle samo jest prawdy. A nawet nieco więcej, niż pan przypuszcza, — rzekł poważnie Hurree. — Cóż, pójdzie pan, co? Ja udaję się stąd prosto do Doon. Pastwiska są tam teraz ślicznie zazielenione. Mam iść na Mussoovie — „poczciwe stare Mussoovie” — jak je nazywają panie i panowie. Potem przez Rampur do Chini. To jedyna droga, przez którą będą mogli pójść. Nie lubię czekać na zimnie, ale będziemy musieli to zrobić, żeby ich spotkać. Potem będę musiał pójść z nimi do Simli. Jeden z tych Rosjan, widzi pan, jest Francuzem, ja zaś znam się na tem doskonale. Mam znajomych w Chandernagore.
— On zapewne chętnie zechce zobaczyć znów swoje Góry — rzekł Kim w zamyśleniu. — Wszystko co mówił w tych ostatnich dniach, dotyczyło tego prawie ciągle. Gdybyśmy poszli tam razem...
— Och. W drodze możemy się całkiem nie znać, jeżeli Lama będzie sobie tego życzył. Mogę iść o cztery, pięć mil przed wami. Hurree’mu nie śpieszy się wcale. Pośpiech to już europejski nonsens, cha! cha! — a pan pójdziesz sobie za mną. Mamy przed sobą masę czasu. Oni tam będą sobie mierzyć, badać i rysować, rzecz prosta. Ja mogę ruszyć w drogę jutro, a pan pojutrze, jeśli pan chce. Cóż. Ma pan czas do namysłu do jutra. Na Jowisza, przecież to już dnieje. — Ziewnął potężnie na cały głos i bez słowa pożegnania potoczył się do swego pokoju. Kim spał tej nocy krótko, a jego myśli błądziły po całym Hindostanie.
— Słusznie tę Grę nazwano wielką. W Quetta byłem przez cztery dni kuchcikiem, czekając na żonę człowieka, któremu ukradłem książkę. I to należało już wtedy do Wielkiej Gry. Z Południa, Bóg wie skąd — zjawił się Mahratta i z narażeniem życia brał udział w Wielkiej Grze. Teraz mam pójść tam na Północ także dla Wielkiej Gry. Naprawdę, latać jak czółenko tkacza po przez calutki Hindostan. A ten mój los i moją radość zawdzięczam Lamie. Ale również i Mahbubowi... i, pułkownikowi Creighton, głównie jednak memu Świętobliwemu. Ma rację — wielki i cudny jest ten świat — a ja jestem Kim — Kim — Kim. Sam jeden — w jednej osobie — w środku tego wszystkiego. Zobaczę jednak tych cudzoziemców z ich przyrządami...
— O czem to gadaliście wczorajszej nocy — zapytał go rano Lama, odmówiwszy swoje modlitwy.
— Przyszedł tam taki wędrowny handlarz medykamentów, który się wiesza przy Sahibie. Pobiłem go moimi dowodami i modlitwami, przekonawszy się, że nasze czary są skuteczniejsze niż jego farbowane płyny.
— Niestety! Te moje czary! Czy ta cnotliwa niewiasta domaga się coraz nowych?
— Bardzo stanowczo nawet.
— No to muszę jej je napisać, bo inaczej ogłuszy mnie swoją paplaniną, — rzekł, szukając w swym piórniku.
— Na równinach — zauważył Kim, — spotyka się zadużo ludzi. W górach podobno ma ich być o wiele mniej.
— Och! Moje Góry i śniegi na Górach! — Lama wyjął skrawek cienkiego papieru, który mógł się zmieścić nawet wewnątrz amuletu. — Ale cóż ty możesz wiedzieć o Górach?
— Jesteśmy przecież bardzo blisko — rzekł Kim otwarłszy drzwi i patrzył na długą spokojną linję Himalajów, złocącą się w blaskach porannego słońca. — Nigdy jeszcze nie postała tam moja noga.
Lama odsapnął z powagą.
— Gdybyśmy poszli na Północ, — pytał Kim, wpatrzony we wschodzący krąg słońca, — czy nie uniknęlibyśmy skwaru w czasie południa, idąc przynajmniej przez te niższe wzgórza?... Czy napisałeś już ten przepis na czary, Świętobliwy?
— Wypisałem jej imiona siedmiu pospolitych djabłów, z których żaden niewart jest ziarnka kurzu, wpadającego czasem do oka. Tak to głupie kobiety sprowadzają nas z Drogi.
W tej chwili z poza gołębnika ukazał się Hurree Babu i zaczął myć zęby z ostentacyjną gorliwością. Patrząc na jego tęgą mięsistą figurę na grubych łydkach, o byczym karku, i słuchając jego tubalnego głosu, nie chciało się wierzyć, żeby to miał być ów „bojaźliwy człeczyna”. Kim dał mu ledwo widzialny znak, że rzeczy idą dobrym torem, poczem Hurree Babu, dokończywszy porannej toalety, podszedł do nich i w kwiecistej wymowie zaprezentował się Lamie. Śniadanie spożyli oczywiście osobno, poczem stara dama po przez mniej lub więcej przysłonięte firanki okien, zaczęła z nimi rozmawiać, wracając do żywotnego tematu kolek, jakich się nabawił wnuk jej, objadłszy się zielonemi śliwkami. Lama znał się na lecznictwie jedynie przez sympatję. Wierzył naprzykład, że mikstura z łajna czarnego konia, zmieszana z siarką i noszona w skórze z węża, miała być skutecznym środkiem przeciw cholerze. Symbolizm jednak interesował go bardziej, niż wiedza. Hurree Babu krytykował te poglądy z czarującą uprzejmością, tak, że Lama począł nazywać go grzecznym doktorem. Hurree Babu odrzekł, że uważał się tylko za niedoświadczonego poszukiwacza misterjów. Koniec końcem dziękował bogom, że znalazł się przecież raz w życiu wobec prawdziwego mistrza. On sam uczył się u Sahibów, którzy nie żałują wydatków na naukę, gdy się przypomni, co za wspaniałe gmachy postawili dla niej w Kalkucie. On pierwszy był jednak gotów przyznać, że poza wiedzą ziemską istnieje jeszcze inna, a tę zdobywa się przez długie i samotne rozmyślanie. Kim patrzył na niego z zazdrością. Ten Hurree Babu, którego on znał, — ów tłusty, rozlewny, nerwowy Babu — znikł gdzieś bez śladu, podobnie, jak ów wczorajszy handlarz lekarstwami. Został tylko ugrzeczniony, uprzejmy, uważający, umiarkowany i pełen doświadczenia życiowego, wypróbowany przeciwnościami losu człowiek, chciwy mądrości płynącej z ust Lamy. Stara pani wyznała przed Kimem, że nie mogła pojąć tego wszystkiego. Lubiła recepty na czary, pisane grubo atramentem, który można było zmyć wodą, receptę połknąć i koniec na tem. Tymczasem na co mogli się przydać bogowie? Lubiła mężczyzn i kobiety i chętnie mówiła o nich — o różnych znajomych sobie książątkach udzielnych z przeszłości, o swej własnej młodości i urodzie; o szkodach wyrządzonych przez lamparty i ekscentrycznościach azjatyckiej miłości, o przymusie ubezpieczeniowym i płaceniu podatków, o ceremonjach pogrzebowych, o swoim zięciu, troskach i potomstwie i o zaniku przyzwoitości u starych ludzi. Kim słuchał jej z chciwością swych młodych lat, siedząc zazwyczaj w kuczki, — Lama zaś druzgotał jedną teorją leczenia ciała po drugiej, jakie wytaczał przed nim Hurree Babu.
W południe Babu przerzucił przez ramię swoją skutą skrzynkę z lekarstwami, w jedną rękę ujął swe patentowane paradne trzewiki, w drugą zaś wesoły biało-błękitny parasol i ruszył ku północy w stronę Doon’u, dokąd, jak mówił, wezwany był przez kilku władców małych tamtejszych państewek.
— Pójdziemy dzisiejszego wieczora w chłodniejsze strony, chelo — rzekł Lama. — Ten doktór uprzejmy i uczony w medycynie twierdzi, że ludzie mieszkający na tych niższych wzgórzach są pobożni, szlachetni, oraz że spragnieni są kaznodziei. Hakim twierdzi, że w niedługim czasie możemy się dostać na chłodniejsze powietrze i poczujemy zapach sosen.
— Idziecie więc w góry i to drogą na Kulu? O, wy potrzykroć szczęśliwi! — zawołała stara dama. — Gdybym tak nie dbała o moje gospodarstwo, wzięłabym moją lektykę i... ale to byłoby zbyt bezczelne i moje dobre imię ucierpiałoby na tem. Ho! Ho! Znam ja dobrze tę drogę. Znam każdy jej cal. Traficie wszędzie na uczynność — nie odmawiają tam tego ludziom, którym patrzy dobrze z oczu. Dam rozkaz, żeby was zaopatrzono w prowianty. A może wysłać naprzód służącego? Nie... No to ugotuję wam przynajmniej dobrego jadła na drogę.
— Cóż to za kobieta, ta nasza Sahiba — mówił białobrody Ooryas, gdy głos jej rozległ się donośnie w pokojach, przylegających do kuchni. — Nie zapomina nigdy o przyjaciołach, ani o nieprzyjaciołach przez całe swoje życie, A jak umie gotować... — zakończył, klepiąc się po brzuchu.
Naznoszono im placków, słodyczy, drobiu na zimno duszonego z ryżem i śliwkami — i to w takich ilościach, że Kim dźwigając to wszystko, podobny był do objuczonego muła.
— Jestem już stara i do niczego — mówiła dama. — Nikt mnie nie kocha i nie szanuje, ale mało kogo można ze mną porównać, gdy wzywam bogów i siedzę przy garnkach w kuchni. Przyjdźcie znów, ludzie dobrej woli. Przyjdźcie, Świętobliwy i uczniu. Pokój znajdziecie zawsze przygotowany i serdeczne przyjęcie również... Uważaj, żeby kobiety nie lgnęły zbyt jawnie do twego cheli. Znam ja kobiety z Kulu. Miej się na baczności, chelo, bo on ci ucieknie, jak tylko poczuje swoje Góry... Pobłogosław memu domowi, o Świętobliwy, i przebacz swej słudze jej głupstwa.
Otarła swe stare czerwone oczy brzegiem welonu i zaszlochała na chwilę.
— To tylko kobieca gadatliwość — rzekł w końcu Lama. — Ale to tylko z kobiecej słabości. Dałem jej receptę. Ta kobieta wpleciona jest w Koło Życia i oddana zupełnie ułudzie i pozorom, ale niemniej, chelo, jest cnotliwa, łagodna, gościnna i ma dobre i gorące serce. Któż mógłby powiedzieć, że tem nie zdobywa się zasług?
— Z pewnością nie ja, — odrzekł Kim, dźwigając naładowany tobół z prowjantami na swych ramionach. — Wyobraziłem ją sobie raz, zamknąwszy oczy — jakby ona wyglądała, gdyby była inną, zupełnie wyzwoloną od Koła Życia — bez pragnień, bez gadania — jako zakonnicę.
— No i cóż, ty chochliku? — zapytał go Lama, śmiejąc się prawie na głos.
— Nie mogłem sobie tego dobrze wyobrazić.
— Ani ja. Ale ona ma jeszcze przed sobą wiele, wiele miljonów lat i w każdem życiu powoli, powoli będzie nabierać, mądrości.
— A czy myślisz, że wtedy zapomni, jak się to robi potrawkę z szafranem?
— Masz umysł zajęty głupstwami. Ale to zręczna kobieta. Czuję, że przyszedłem zupełnie teraz do siebie. Gdy dojdziemy do tych małych pagórków, będę się czuć coraz mocniejszy. Hakim miał rację, mówiąc mi dziś rano, że wiatr górski odmładza człowieka o dwadzieścia lat. Pójdziemy w Góry, — w wysokie, wielkie Góry, — hen, gdzie słychać szum wody ze śniegów i szum drzew. Pójdziemy tam na niedługo. Hakim mówił, że nie wiele trzeba na to czasu, by wrócić na niziny, bo nie możemy zbyt długo przebywać w miejscach, które nam sprawiają przyjemność. Ten Hakim jest bardzo uczony, ale nie widać, by był próżny. Opowiadałem mu, wtedy gdy ty gadałeś z Sahibą, — o zawrotach głowy, jakie mam nieraz z nocy, a on powiedział, że mi to przejdzie na chłodnem powietrzu. Naprawdę aż mi dziwno, że nie pomyślałem przedtem o takim prostem lekarstwie.
— Czy mówiłeś mu coś o twojem Szukaniu? — zapytał trochę zazdrośnie Kim. Wolał mieć wpływ na Lamę za pomocą tego, co sam mówił — nie zaś dzięki podstępom Hurree Babu.
— Naturalnie, opowiedziałem mu o moim śnie, i o sposobie, w jaki zdobyłem zasługę, namówiwszy cię do poznania wiedzy.
— Nie mówiłeś mu nic, że byłem Sahibem?
— Poco? Mówiłem ci przecież tyle razy, że obaj jesteśmy duchami, które szukają wyzwolenia. Powiedział mi — i w tem ma zupełną słuszność, — że rzeka Zbawienia wytryśnie, jeśli tego zajdzie potrzeba, tak właśnie, jak mi się to śniło — z pod moich nóg. Znalazłszy drogę, jak widzisz, która mnie uwalnia od Koła Życia, czyż potrzebuję troszczyć się o jakąś tam drogę, wiodącą po przez skrawki rzeczywistej ziemi, — które są tylko ułudą? Nie miałoby to sensu. Mam sny, które powtarzają mi się każdej nocy. Mam Jâtakę, i ciebie, Przyjacielu całego Świata. W twojej przepowiedni miałeś Czerwonego Byka na zielonem polu — nie zapomniałem, jak widzisz — który miał ci przynieść zaszczyty. A któż to wiedział, jeśli nie ja, że twoja przepowiednia się spełni? Oczywiście, że ja byłem narzędziem. Teraz z kolei ty musisz mi znaleść moją Rzekę, z kolei ty będziesz takiem samem narzędziem. Szukanie jest pewne.
Domawiając tych słów, zwrócił swą żółtą, jak kość słoniowa, pogodną i niewzruszoną twarz ku mrugającym nań Górom, a jego cień wydłużał się daleko za nim na piasku.