Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przez trzy lata jadłem twój chleb — jak ci samemu o tem wiadomo. Powiedz mi, Świętobliwy, skąd...
— „Wielkie bogactwo nagromadzone jest w Bhotiyal” — odparł Lama, posługując się znanem przysłowiem. — Mój własny tytuł, który w oczach mych jest również iluzją, uważany jest za wysoką godność. Mam prawo żądać, czego mi potrzeba i nie potrzebuję zdawać przed nikim rachunków — z moich wydatków. To jest sprawa klasztoru. Tak — wysokie, czarne siedzenia, i nowicjusze — wszyscy w jednym szeregu i jednakowo są cenieni.
Potem zaczął opowiadać, rysując palcem na piasku, o olbrzymich, wspaniałych ceremonjach obrządku, panującego w tych katedrach, strzeżonych dokoła przez wały ochronne z górskich lodowców; o procesjach i tańcach djabelskich; o przemianach mnichów i mniszek we świnie; o miastach świętych, zawieszonych na wysokości pięćdziesięciu tysięcy stóp w powietrzu; o intrygach między klasztorami; o dziwnych odgłosach górskich i o tajemniczych fatamorgana, igrających na suchych polach śniegowych, a nawet o mieście Lhassa i o samym Dalai—Lamie, którego widział naocznie i złożył mu hołd.
Każdy z minionych, długich, rozkosznie spędzonych dni wznosił teraz za Kimem barjerę, odcinającą go od jego rasy i ojczystego języka. Powrócił na nowo do myśli i rojeń w narzeczu i naśladował mechanicznie ceremonje, obserwowane przez Lamę przy jedzeniu i piciu. Umysł starca zwracał się teraz coraz częściej ku klasztorowi, a oczy jego w stronę nigdy nietopniejących śniegów. Myśl o Rzece nie mąciła mu teraz w niczem rozkoszy życia. Od czasu do czasu jednak przyglądał się długo jakiemuś krzakowi lub gałęzi, oczekując, jak

—   101   —