Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nej monety. W przekonaniu tych maluczkich było to wystarczające, by spotkany przez nich Świętobliwy mąż o nich pamiętał w swoich modlitwach.
— Możesz ich leczyć, gdy są chorzy — mówił Lama w odpowiedzi na żartobliwe propozycje Kima. — Możesz ich leczyć, gdy chorzy są na febrę, ale pod żadnym warunkiem nie baw się w gusła i czary. Pamiętaj, co się stało z Mahrattą.
— Więc każdy czyn jest złem? — pytał się Kim, wypoczywając pod wielkiem cienistem drzewem przy jednej z rozgałęzień wielkiego gościńca Doon i przyglądając się mrówkom biegającym po jego ręce.
— Wstrzymywanie się od działania, dobrą jest rzeczą — chyba, że się przez nie zdobywa zasługę.
— Gdy byłem w Bramach Nauki, uczono mnie, że wstrzymywanie się od czynu jest rzeczą, która nie przystoi Sahibowi, a ja jestem przecie Sahibem.
— Przyjacielu Całego Świata — odpowiedział Lama, patrząc Kimowi prosto w oczy. — Jestem starcem, który lubi pozory, jak dziecko. Dla tych, co przestrzegają Drogi Zbawienia, obojętna jest, czy coś jest czarne czy białe, Hindusem czy Bhotiyal. Jesteśmy wszyscy duchami, które szukają wyzwolenia. Obojętną więc rzeczą będzie, czego cię tam uczono wśród Sahibów, gdy bowiem dojdziemy do mojej Rzeki — odpadnie od ciebie wszelkie złudzenie — przy moim boku. Hej, jakże me kości tęsknią za tą Rzeką, i dokuczają mi, jak wtedy, gdyśmy siedzieli w pociągu. Ale czuwa nad niemi mój duch, a nasze Szukanie jest pewne.
— Dziękuję, rozumiem. A czy wolno mi cię o coś zapytać.
Lama skinął poważnie głową.

—   100   —