Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ciołach przez całe swoje życie, A jak umie gotować... — zakończył, klepiąc się po brzuchu.
Naznoszono im placków, słodyczy, drobiu na zimno duszonego z ryżem i śliwkami — i to w takich ilościach, że Kim dźwigając to wszystko, podobny był do objuczonego muła.
— Jestem już stara i do niczego — mówiła dama. — Nikt mnie nie kocha i nie szanuje, ale mało kogo można ze mną porównać, gdy wzywam bogów i siedzę przy garnkach w kuchni. Przyjdźcie znów, ludzie dobrej woli. Przyjdźcie, Świętobliwy i uczniu. Pokój znajdziecie zawsze przygotowany i serdeczne przyjęcie również... Uważaj, żeby kobiety nie lgnęły zbyt jawnie do twego cheli. Znam ja kobiety z Kulu. Miej się na baczności, chelo, bo on ci ucieknie, jak tylko poczuje swoje Góry... Pobłogosław memu domowi, o Świętobliwy, i przebacz swej słudze jej głupstwa.
Otarła swe stare czerwone oczy brzegiem welonu i zaszlochała na chwilę.
— To tylko kobieca gadatliwość — rzekł w końcu Lama. — Ale to tylko z kobiecej słabości. Dałem jej receptę. Ta kobieta wpleciona jest w Koło Życia i oddana zupełnie ułudzie i pozorom, ale niemniej, chelo, jest cnotliwa, łagodna, gościnna i ma dobre i gorące serce. Któż mógłby powiedzieć, że tem nie zdobywa się zasług?
— Z pewnością nie ja, — odrzekł Kim, dźwigając naładowany tobół z prowjantami na swych ramionach. — Wyobraziłem ją sobie raz, zamknąwszy oczy — jakby ona wyglądała, gdyby była inną, zupełnie wyzwoloną od Koła Życia — bez pragnień, bez gadania — jako zakonnicę.
— No i cóż, ty chochliku? — zapytał go Lama, śmiejąc się prawie na głos.

—   124   —