Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie mogłem sobie tego dobrze wyobrazić.
— Ani ja. Ale ona ma jeszcze przed sobą wiele, wiele miljonów lat i w każdem życiu powoli, powoli będzie nabierać, mądrości.
— A czy myślisz, że wtedy zapomni, jak się to robi potrawkę z szafranem?
— Masz umysł zajęty głupstwami. Ale to zręczna kobieta. Czuję, że przyszedłem zupełnie teraz do siebie. Gdy dojdziemy do tych małych pagórków, będę się czuć coraz mocniejszy. Hakim miał rację, mówiąc mi dziś rano, że wiatr górski odmładza człowieka o dwadzieścia lat. Pójdziemy w Góry, — w wysokie, wielkie Góry, — hen, gdzie słychać szum wody ze śniegów i szum drzew. Pójdziemy tam na niedługo. Hakim mówił, że nie wiele trzeba na to czasu, by wrócić na niziny, bo nie możemy zbyt długo przebywać w miejscach, które nam sprawiają przyjemność. Ten Hakim jest bardzo uczony, ale nie widać, by był próżny. Opowiadałem mu, wtedy gdy ty gadałeś z Sahibą, — o zawrotach głowy, jakie mam nieraz z nocy, a on powiedział, że mi to przejdzie na chłodnem powietrzu. Naprawdę aż mi dziwno, że nie pomyślałem przedtem o takim prostem lekarstwie.
— Czy mówiłeś mu coś o twojem Szukaniu? — zapytał trochę zazdrośnie Kim. Wolał mieć wpływ na Lamę za pomocą tego, co sam mówił — nie zaś dzięki podstępom Hurree Babu.
— Naturalnie, opowiedziałem mu o moim śnie, i o sposobie, w jaki zdobyłem zasługę, namówiwszy cię do poznania wiedzy.
— Nie mówiłeś mu nic, że byłem Sahibem?
— Poco? Mówiłem ci przecież tyle razy, że obaj jesteśmy duchami, które szukają wyzwolenia. Powiedział mi — i w tem ma zupełną słuszność, —

—   125   —