Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łeś w kozie za rozbicie głowy lichwiarzowi. Kto to tam wygaduje coś na nią? — zawołał siwobrody służący, pokręcając groźnego wąsa w świetle księżyca. — Ja tu pilnuję honoru tego domu. Wynoście się! — wołał rozpędzając służących.
W tejże chwili Hakim szepnął do Kima cichutko: — Jak się pan miewasz, panie O’Hara? Cieszę się bardzo, żeśmy się znów spotkali.
Kim ścisnął silniej mundsztuk nargila. Kiedykolwiek indziej w podróży spotkanie Hurree Babu nie byłoby go zadziwiło do tego stopnia jak tutaj, w tym zacisznym dworze. Gniewało go też, że się dał wywieść w pole.
— Aha. Powiedziałem panu przecież w Lucknow — resurgam — że zjawię się kiedyś przed panem, a mimo to pan mnie nie pozna. No, o cośmy się to wtedy założyli, co?
Żuł zwolna szczyptę ziela indyjskiego, sapiąc przytem ciężko.
— Ale po kiego licha pan tu przylazł, Babudżi?
— Oh, Thatt is the question — jak powiedział Szekspir. Przychodzę powinszować panu tej bajecznie udanej maskarady w Delhi. Oh, powiadam panu, że byliśmy z pana wszyscy dumni. Doskonale i zręcznie to było zrobione. Nasz wspólny teraz znajomy jest moim starym przyjacielem. Był on już nieraz w takich ciężkich tarapatach i jeszcze nieraz mu się to wydarzy. Opowiedział mi o wszystkiem, ja zaś Mr. Lurganowi, który przezemnie winszuje panu z całego serca. Cały nasz Departament bawił się tem.
Poraz pierwszy w życiu Kim dał się unieść uczuciu próżności słysząc, że chwalili go równi mu koledzy w Departamencie, za dobrze udaną robotę. Mało na tym świecie jest uciech, któreby

—   111   —