Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

można porównać z tem uczuciem zadowolenia miłości własnej. Wzorem wszystkich ludzi ze Wschodu. Kim wiedział, że Babu nie mówi mu komplementów dla byle jakiego powodu.
— Opowiadaj-że swoje, panie Babu — zawołał rozkazująco.
— Och, to drobnostka. Znalazłem się przypadkiem w Simli, gdy nadszedł telegram od naszego wspólnego teraz znajomego, w którym mówił o tem, co mu się udało ukryć, i stary Creighton... — tu spojrzał na słuchającego, jakie na nim zrobi to zuchwalstwo wrażenie.
— Sahib pułkownik, chciałeś pan powiedzieć, — poprawił go wychowanek szkoły w St. Xavier.
— Naturalnie. Otóż, spotkawszy mnie bez żadnego zajęcia, polecił mi jechać do Chitor, żeby odszukać ten bestjalski list. Nie znoszę wprawdzie południa, — z powodu zbyt długiej jazdy koleją, ale za to dostałem ładną sumkę na tę podróż. Ha! Ha! W powrotnej drodze spotkałem naszego wspólnego znajomego w Delhi. Wypoczywa sobie spokojnie i powiada, że do grobowej deski nie rozstanie się z tym kostjumem Saddhu. Doskonale. Wtedy to dowiedziałem się, jak gracko i zgrabnie się pan spisałeś pod naciskiem naglącej konieczności. Powiedziałem wtedy naszemu wspólnemu znajomemu, żeś pan w czepku rodzony, na Jowisza. To było wspaniałe. Przychodzę właśnie po to, żeby to panu powiedzieć.
— Hm.
W okolicznych rowach zaczęły rechotać żaby, a księżyc począł zsuwać się w dół stropu niebios. Jakiś uszczęśliwiony służący wyszedł porozkoszować się trochę nocą i grał na bębenku. Kim zagadnął teraz Babu, mówiąc narzeczem.
— Jakieś pan nas odnalazł?

—   112   —