Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/133

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oah! To była drobnostka. Od naszego wspólnego znajomego wiem, że idziecie do Saharumpore, więc ruszyłem za wami. Taki czerwony Lama, jak pański, nie należy do niepozornych osobistości. Sprawiłem sobie podręczną apteczkę i w istocie jestem niezłym doktorem. Przez Wielki Bród dostałem się do Akrola i dowiedziałem się o was wszystkiego, wypytując się tu i owdzie. Okoliczny lud wiejski wie o was dobrze, co robicie. Wiedziałem, że stara pani wysłała po was „dooli” (służącego). Mają oni tam dużo wspomnień z odwiedzin pańskiego Lamy. Wiem również, że stare damy nie mogą się wstrzymać od używania medykamentów. Wiadomo panu zaś, że jestem doktorem — słuchał pan tego, co mówiłem? To było dobre, co? Słowo panu daję, Mr. O’Hara, chłopi wiedzą o was wszystko na pięćdziesiąt mil wkoło. Dlatego przyszedłem tutaj. No, a pan co na to?
— Babudżi — rzekł Kim, patrząc na szeroką, chytrze uśmiechniętą twarz przed sobą. — Wiesz, że jestem Sahibem.
— Kochany panie O’Hara...
— I mam nadzieję brać również udział w Wielkiej Grze.
— Na razie jesteś pan podwładnym mi departamentalnym pomocnikiem.
— Więc poco pan plecie, jak papuga? Nie jechałeś pan przecie za mną aż z Simli i nie przebierałeś się za znachora po to tylko, żeby mi powiedzieć parę przyjemnych słówek. Nie jestem przecież dzieckiem. Gadaj pan do mnie po hindusku i do rzeczy. Przyszedłeś tutaj i na dziesięć słów mówisz mi pan zaledwie jedno słowo prawdy. Poco się pan tutaj zjawiłeś? Powiedz mi otwarcie.

—   113   —