Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Och! Moje Góry i śniegi na Górach! — Lama wyjął skrawek cienkiego papieru, który mógł się zmieścić nawet wewnątrz amuletu. — Ale cóż ty możesz wiedzieć o Górach?
— Jesteśmy przecież bardzo blisko — rzekł Kim otwarłszy drzwi i patrzył na długą spokojną linję Himalajów, złocącą się w blaskach porannego słońca. — Nigdy jeszcze nie postała tam moja noga.
Lama odsapnął z powagą.
— Gdybyśmy poszli na Północ, — pytał Kim, wpatrzony we wschodzący krąg słońca, — czy nie uniknęlibyśmy skwaru w czasie południa, idąc przynajmniej przez te niższe wzgórza?... Czy napisałeś już ten przepis na czary, Świętobliwy?
— Wypisałem jej imiona siedmiu pospolitych djabłów, z których żaden niewart jest ziarnka kurzu, wpadającego czasem do oka. Tak to głupie kobiety sprowadzają nas z Drogi.
W tej chwili z poza gołębnika ukazał się Hurree Babu i zaczął myć zęby z ostentacyjną gorliwością. Patrząc na jego tęgą mięsistą figurę na grubych łydkach, o byczym karku, i słuchając jego tubalnego głosu, nie chciało się wierzyć, żeby to miał być ów „bojaźliwy człeczyna”. Kim dał mu ledwo widzialny znak, że rzeczy idą dobrym torem, poczem Hurree Babu, dokończywszy porannej toalety, podszedł do nich i w kwiecistej wymowie zaprezentował się Lamie. Śniadanie spożyli oczywiście osobno, poczem stara dama po przez mniej lub więcej przysłonięte firanki okien, zaczęła z nimi rozmawiać, wracając do żywotnego tematu kolek, jakich się nabawił wnuk jej, objadłszy się zielonemi śliwkami. Lama znał się na lecznictwie jedynie przez sympatję. Wierzył naprzykład, że mikstura z łajna czarnego ko-

—   121   —