Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



ROZDZIAŁ XII

— Skrzepiło się moje serce na nowo, — rzekł E. 23, korzystając z gwaru na platformie. — Głód i strach otumaniają ludzi, gdyż inaczej byłbym przedtem pomyślał o ocaleniu się w ten sam sposób. Miałem słuszność. Idzie obława na mnie. Ocaliłeś moją głowę.
Grupa pendżabskich policjantów w żółych spodniach ze spoconym i zgrzanym młodym Anglikiem na czele, rozpychała tłum przy wagonach. Za nim sunęła się chyłkiem, jak kot, mała tłusta osoba, wyglądająca na posługacza adwokackiego.
— Patrz, młody Sahib zagląda w jakiś papier. Mój rysopis jest w jego rękach — rzek E. 23. — Idą od wagonu do wagonu, jak rybacy ciągnący sieć.
Gdy grupa tych ludzi podeszła do ich wagonu, E. 23 przesuwał spokojną dłonią paciorki swego różańca, podczas gdy Kim podrwiwał sobie z niego, że tak się opchał pigułkami opiumowemi, iż zgubił gdzieś koliste szczypce do ognia, jakich używają „Saddhu”. Lama, zatopiony w rozmyślaniach, zapatrzony był przed siebie, a rolnik, rzuciwszy na nich pośpiesznie okiem, zbierał swoje manatki.
— Tu niema nikogo, prócz paczki świętoszków — rzekł głośno Anglik, poczem poszli dalej, wśród rosnącego niepokoju tłumu, dla którego wszędzie w Indjach pojawienie się policji oznacza jakiś gwałt.

—   92   —