Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w których jest napisane, co on zrobił dla garbatych mężczyzn i słabowitych kobiet. Był tutaj przez cztery dni, ale gdy się dowiedział, że macie przyjść („hakimowie” i kapłani są dla siebie wszędzie jak węże i tygrysy) zdaje mi się, że poszedł sobie precz.
Urwała, by nabrać tchu po tej długiej djatrybie, gdy stary jej sługa, siedzący bez ruchu tuż przy jednej z pochodni, mruknął pod nosem: — Ten dom jest podobny do zagrody dla bydła, w której grasują różni szarlatanowie, — kapłani... Mówiłem pani przecież tyle razy: niech pani nie pozwoli malcowi tak się objadać śliwkami... ale gdzie tam — ktoby tam kiedy doszedł do ładu z którą babką. — Poczem, zmieniając ton na pełen uszanowania, dodał: — Proszę jaśnie pani, Hakim nie poszedł, ale śpi po kolacji w tych pokojach, co są za gołębnikami.
Słysząc to, Kim wyprężył się jak jamnik na polowaniu. Uśmiechnęła mu się sposobność zdemaskowania tego uczonego w Kalkucie Bengalczyka, tego wymownego handlarza medykamentów z Dacca. Znał dobrze te śmieszne, w skażonej angielszczyźnie koncypowane ogłoszenia, drukowane na tylnich stronach miejscowych gazet. Chłopcy w St. Xavier przywozili je nieraz pokryjomu i bawili się niemi, kpiąc z nich przy ich odczytywaniu; zwłaszcza zabawne były w nich podziękowania wdzięcznych pacjentów, wyjaśniające naiwnie naturę ich dolegliwości. Sługa, Ooryas, zadowolony, że można będzie poszczuć wzajem na siebie dwu pasożytów, odszedł szybko w stronę gołębnika.
— Tak — rzekł pogardliwie Kim. — Cały ich handel polega na sprzedawaniu nieco zafarbowanej wody i wielkiej bezczelności. A ich ofiary, to

—   107   —