Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jakby słuchając zaproszenia od zgoła nowej dla siebie osoby. — To cnotliwa kobieta, choć strasznie niepowściągliwa w języku.
Kim siedział właśnie na brzegu koryta do karmienia krów, opowiadając historyjki dzieciom jakiegoś wiejskiego kowala.
— Ona chce tylko prosić o drugiego syna dla swojej córki. Wcale jej nie zapomniałem — rzekł. — Trzeba jej dać sposobność do zaskarbienia sobie zasługi. Powiedz słudze, że przyjedziemy do niej.
Przebywszy w ciągu dwu dni jedenaście mil naprzełaj przez pola, dostali się do majątku starej damy i zostali przyjęci z całą pompą i honorami. Stara dama bowiem miała w wysokiej estymie piękne tradycje gościnności i nakłaniała do nich swego zięcia, który był zupełnie zawojowany przez fraucymer i okupywał swój spokój zadłużając się ciągle u lichwiarzy. Wiek nie osłabił bynajmniej jej języka ani pamięci i dama z dyskretnie odchylonego okna na piętrze, w obecności niemal tuzina służących zasypała Kima komplementami, które każdego Europejczyka wprawiłyby w przykre zakłopotanie.
— Z ciebie, jak widzę, zawsze jest ten sam bezczelny płód żebraczy z „parao” — wołała piskliwym głosem. — Nie zapomniałam ja ciebie. Umyjcie się i siadajcie do jedzenia. Ojciec syna mojej córki wyszedł na chwilę z domu, a my, biedne niewiasty, jesteśmy nieme i do niczego.
Dla przekonania ich o prawdziwości swych słów, poruszyła swemi wrzaskami całą służbę, aż podano jadło i napoje.
Potem, gdy nadszedł wieczór, pełen rozkosznej woni dymów, — rozściełający się na pola miedziano-bronzowemi i turkusowemi kolorami — po-

—   103   —