Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dobało jej się dać rozkaz, by wyniesiono na zaśmiecony dziedziniec jej lektykę, przy której zapalono smolne łuczywa i wtedy, siedząc za niezbyt silnie przysłoniętemi firankami palankinu, zaczęła z nimi gwarzyć.
— Gdyby Świętobliwy był przyszedł sam do mnie, byłabym go przyjęła zupełnie inaczej, ale z tym małym łajdusem któżby sobie zadawał wiele trudu?
— Maharanne — rzekł Kim, wybierając zawsze najobszerniejszy z tytułów — czy moja w tem wina, że nikt inny tylko Sahib — taki Sahib z policji — nazwał Maharanne, której twarz...
— Pst... cicho bądź. To było w czasie pielgrzymki. Gdy się jest w podróży... znasz to przysłowie?
— Że nazwał Maharanne „Poskramiaczką Serc” i „Rozdawczynią Rozkoszy”?
— Ty i to pamiętasz. To prawda, powiedział tak istotnie. Ale tak było rzeczywiście, gdy byłam młoda i piękna — odpowiedziała chichocąc, jak papuga nad kawałkiem cukru. — Opowiadaj że mi teraz o waszych włóczęgach, — o wszystkiem, co się tylko da słuchać, bez obrazy mego wstydu. Powiedz-no, ile dziewcząt, ile wdów masz na swojem sumieniu? Idziecie z Benares? Byłabym tam pojechała znów tego roku, ale moja córka... to jest my obie, mamy tylko dwóch synów — Phi! Takie to są skutki mieszkania na tych płaskich nizinach. Mężczyźni w Kulu są teraz podobni do słoni. Ale ja chciałam prosić twego Świętobliwego — stań-no tu z boku, ty urwiszu — o jakiś lek na okropne kłucie z wiatrami, którego się nabawił w czasie ostatniego zbioru śliwek starszy syn mojej córki. Czary, które mi dał przed dwoma laty, były bardzo silne.

—   104   —