Strona:Rudyard Kipling - Kim T2.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

za szaloną lekkomyślność z pańskiej strony, że pan nie myśli użyć takiego środka. — A pułkownik Creighton wiesz co na to? Wyśmiał mnie. Oni tak zawsze z tą swoją szelmowską angielską pychą. Takie konspirowanie powinno być zabronione. To wszystko jest tylko zgnilizna.
Kim ciągnął zwolna dym z nargila i zaczął się zastanawiać nad całą sprawą, o ile mógł się w niej zorjentować, rozumiał ją, mając umysł bystry i pojętny.
— Więc będziesz pan śledził tych cudzoziemców?
— Gdzież tam. Wyjdę na ich spotkanie. Mają oni przybyć do Simli, by stamtąd wysłać swoje trofea myśliwskie, zdobyte w górach, do Kalkutty. Oni lubią sport, ci dżentelmenowie, a nasz rząd przyznał im nawet różne ułatwienia w podróży. Naturalnie, że my zawsze tak postępujemy. W tem przecież cała nasza angielska duma.
— Więc dlaczego właściwie tak się ich obawiać?
— Na Jowisza, to nie są czarni. Ja umiem sobie dać zawsze radę z czarnymi, ale to są Rosjanie, ludzie zupełnie pozbawieni skrupułów. Ja... ja nie chciałbym spotkać się z nimi bez świadków.
— Czy myślisz pan, że cię zabiją?
— Och, to głupstwo. Jestem wychowany na Herbercie Spencerze i wierzę, że taka drobnostka, jak spotkanie się ze śmiercią, która, jak panu wiadomo, należy do mojego losu, nie przeraża mnie. Ale... ale oni mogą mnie obić.
— Dlaczego?
Hurree Babu strzepnął palcami z irytacją. — Rzecz prosta, że wypadnie mi przyłączyć się do ich wyprawy w roli nadliczbowej bądź jako

—   117   —