Kiedy znów będę mały/Dzień pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Kiedy znów będę mały
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
DZIEŃ PIERWSZY.
Nic nie mówię nikomu, że byłem dorosły, udaję, że zawsze byłem chłopcem, i czekam, co z tego będzie. Tak mi dziwnie i śmiesznie. Patrzę i czekam.

Czekam, aż mama mi chleb ukraje, niby że sam nie mogę. Pyta się mama, czy lekcje odrobiłem. Mówię, że tak, ale naprawdę, to nie wiem.
Wszystko jak w bajce o śpiącej królewnie, a nawet gorzej. Bo królewna sto lat spała, ale wszyscy razem z nią spali i razem się obudzili: i kucharze i muchy — cała służba — nawet ogień na kominie. I obudzili się tacy sami. A ja obudziłem się zupełnie inny.
Spojrzałem na zegar, ale zaraz się odwróciłem, żeby się nie zdradzić. Bo może tamten chłopak nie znał się na zegarze?
Ciekawy jestem, jak też będzie w szkole, jakich tam spotkam kolegów. Czy zauważą co, czy będą myśleli, że już dawno chodzę do szkoły. Dziwne, że wiem, do której szkoły mam iść, na którą ulicę. Wiem nawet, że nasza klasa jest na pierwszem piętrze, a siedzę na czwartej ławce koło okna. A koło mnie Gajewski.
Idę — tak maszeruję. Wymachuję rękami. Lekki jestem, wyspany. Zupełnie inaczej, niż kiedy byłem nauczycielem. Rozglądam się na wszystkie strony. Uderzyłem ręką w szyld blaszany. Nie wiem, poco to zrobiłem. Zimno, — aż para idzie z ust. Umyślnie chucham, żeby szło więcej pary. Przychodzi na myśl, że mogę zagwizdać, jak lokomotywa, dmuchać parą i biec, zamiast chodzić. Ale się jakoś wstydzę. No — a właściwie czego? Na to przecież chciałem znów być dzieckiem, żeby mi było wesoło.
Ale odrazu nie można. Trzeba się naprzód wszystkiemu przyjrzeć, dopiero potem.
Idą chłopcy i uczenice, idą i dorośli. Patrzę, kto weselszy. Ci spokojni i ci spokojni. Prawda: na ulicy nie mogą dokazywać. Zresztą jeszcze się nie rozruszali. Ja co innego: pierwszy dzień dopiero zaczynam być dzieckiem, więc mi wesoło.
I jakoś dziwnie. Jakbym się czegoś wstydził.
— To nic. Pierwszego dnia tak być musi. Potem się przyzwyczaję.
Aż zobaczyłem duży wóz. A koń nie może uradzić. Widocznie źle podkuty, bo mu się nogi ślizgają. Paru chłopców stoi i patrzy. I ja przystanąłem.
— Ruszy z miejsca, czy nie?
Rozcieram uszy, tupię, bo nogi marzną; już chcę, żeby ruszył, żeby się skończyło. A szkoda mi odejść, dopóki nie zobaczę. Zawsze to ciekawe: bo może się koń przewróci, — i jak sobie woźnica poradzi? — Gdybym był duży, przeszedłbym obok obojętnie, pewniebym wcale nie zauważył. A że jestem chłopakiem, więc mnie to ciekawi.
Patrzę, jak dorośli tylko nas odsuwają z drogi, bo im przeszkadzamy. Czego się tak spieszą?
No, nic. Wóz ruszył nareszcie, i przychodzę do szkoły. Wieszam palto i do swojej klasy. A tam już mówią, że Wisła stanęła.
— Dziś w nocy.
Tamten mówi, że nieprawda. Kłócą się. Właściwie nie kłócą się, ale spierają.
Jeden mówi:
— Patrzcie go. Pierwszy mróz, i już mu Wisła stanęła. Kra to może płynie.
— Właśnie, że nie płynie.
— Eee, głowę zawracasz.
Jeszcze się paru przyłączyło. — Dorosły napewno powiedziałby, że się kłócą. Bo racja; ten mówi: «głupi jesteś», tamten mówi: «frajerze». — Od Wisły przeszli na śnieg: Czy będzie, czy nie? — A to, że dym z komina idzie w górę, więc nie będzie śniegu. A to, że po wróblach można poznać, czy będzie śnieg. Któryś tam mówi, że widział barometr. — I znowu:
— Głupi jesteś.
— Ty zato mądry.
— Kłamiesz.
— Może ty kłamiesz?
Nie wszyscy biorą udział w kłótni. Bo inni stoją, sami nic nie mówią, tylko słuchają.
Ja się też przysłuchuję i przypominam sobie, że i dorośli w cukierni też kłócą się często — nie o śnieg, ale o politykę. Zupełnie tak samo. Nawet mówią tak samo:
— Załóż się pan, że prezydent nie przyjmie dymisji.
A tu:
— Załóż się, że śniegu nie będzie.
Nie mówią: «głupi — kłamiesz» — spierają się delikatniej, ale też jest hałas.
Ale tak stoję sobie, a wpada Kowalski:
— Te, słuchaj, napisałeś przykłady? Pożycz mi, to sobie przepiszę. Wczoraj goście byli u nas. A może pani będzie sprawdzała.
Ja nic: rozkładam teczkę i patrzę, co się tam dzieje w zeszycie. Jakby to było nie moje, a tego jakiegoś chłopca, który wczoraj za mnie lekcje odrabiał.
A tymczasem jest dzwonek. On nie czeka, aż sam pozwolę, tylko łapie i leci na swoją ławkę. A mnie przychodzi do głowy, że jeżeli przepisze tak samo, pani może pozna i pomyśli, że to ja ściągnąłem. Jeszcze mnie do kąta postawi.
Śmieszne mi się wydało, że będę stał w kącie. A Wiśniewski się pyta:
— Czego się śmiejesz?
— Coś mi się przypomniało, — mówię i dalej się śmieję.
A on:
— Warjat. Śmieje się, sam nie wie, z czego.
Ja mówię:
— Warjat — nie warjat. Może wiem, z czego się śmieję, tylko ci nie chcę powiedzieć.
A on:
— Ho-ho, jaki ty tajemniczy.
I odszedł obrażony.
Dziwię się, że wiem, jak oni się nazywają: przecież ich pierwszy raz widzę, i oni mnie także. Zupełnie jak we śnie.
Tymczasem wchodzi pani, a Kowalski zeszytu nie oddał. Wołam cicho: «Kowalski — Kowalski», ale nie słyszy, albo udaje. A pani mówi:
— Czego się kręcisz? Siedź spokojnie.
Myślę sobie: «no, zarobiłem pierwszą uwagę w szkole od nauczycielki».
A siedzę niespokojnie, bo nie mam zeszytu. Schowałem się za tego, co przedemną i czekam, co będzie.
Boję się. Nieprzyjemnie się bać. Gdybym był dorosły, nie bałbym się. Niktby odemnie nie przepisywał przykładów. A że jestem uczniem i kolega poprosił, nie mogłem przecież odmówić. Bo zarazby powiedział, że nieużyty, samolub. Powiedziałby: «chytry», że chcę, żeby pani tylko mnie chwaliła, że dobrze napisałem przykłady.
Chyba będę najlepiej się uczył, bo raz już szkołę kończyłem. Trochę zapomniałem, ale co innego sobie przypominać, a co innego uczyć się wszystkiego na nowo.
Pani tłumaczy gramatykę, a ja dawno już umiem. Pani każe nam pisać, ja raz-dwa napisałem. I siedzę. Pani zauważyła, że nic nie robię, i pyta się:
— A ty dlaczego nie piszesz?
Mówię:
— Już napisałem, proszę pani.
— Pokaż-no, coś ty tam napisał, — mówi pani, ale tak, jakby zniecierpliwiona.
Ja też nie lubiłem, jeżeli zadałem na całą godzinę, a napisali prędzej. Bo nauczyciel zada i chce mieć spokój do dzwonka, a oni się spieszą, a potem zaczynają rozmawiać.
Więc idę do pani i pokazuję.
— Owszem, dobrze, ale jeden błąd zrobiłeś.
— Gdzie? — pytam się niby ździwiony.
Naumyślnie zrobiłem błąd, żeby się pani nie domyśliła, że już raz szkołę skończyłem.
Pani mówi:
— Poszukaj sam, gdzie jest błąd. Gdybyś się tak nie spieszył, mogłeś zupełnie dobrze napisać.
Wracam na miejsce i niby szukam. Udaję, że jestem zajęty. Będę musiał powoli lekcje odrabiać, ale tylko z początku. Potem, kiedy już będę najlepszym uczniem w klasie, nauczyciele się przyzwyczają, że jestem zdolny.
No, ale nudzić mi się zaczyna. A pani się pyta:
— Znalazłeś swój błąd?
Mówię:
— Znalazłem.
— To pokaż.
Pani mówi: «tak». I jest dzwonek.
Jak już jest dzwonek, zaczyna się przerwa. Niby pauza. Dyżurny wygania z klasy i okna otwiera.
Co ja też będę robił? Dziwne mi się wydało, że mam z chłopakami się gonić. Ale próbuję, jak inni.
Przyjemnie, wesoło.
O, przyjemnie.
Jakże dawno już nie biegałem.
Kiedy byłem młody, mogłem nie gonić się, ale biec do tramwaju, albo na dworzec. Czasem dokazywałem z dziećmi u znajomych. Niby chcę złapać, one uciekają. No, tak: kiedy byłem młody. — Potem już do tramwaju się nie spieszyłem. Co tam, — uciekł mi tramwaj, na drugi poczekam. A jak na żarty gonię dziecko, to tylko kilka kroków, a potem tupię na miejscu, żeby postraszyć. A ono ucieka i dopiero się ogląda zdaleka. Albo biegnie naokoło i robi wielkie koło, a ja się kręcę na miejscu i udaję, że się puszczę w pogoń. — Ono myśli, że jakbym chciał, tobym złapał, bo jestem dorosły. — A ja nie mogę. Bo siłę mam, ale mi serce zaraz mocno bić zaczyna i tchu brak. — Tak, i po schodach już wolno wchodziłem, a jak było wysoko, odpocząłem po drodze.
A teraz.
Pędzę, aż mi powietrze szumi i w twarz bije. Spociłem się, ale nic. Przyjemnie, wesoło.
Aż podskoczyłem z radości i zawołałem:
— Aleee, przyjemnie być dzieckiem!
Zaraz się przestraszyłem i rozejrzałem, czy kto nie słyszał; bo mógł pomyśleć, że jeśli tak się cieszę, więc może nie zawsze byłem dzieckiem.
Pędzę, że mi wszystko miga przed oczami. Męczę się, to prawda. Ale wystarczy przystanąć na chwilę, westchnąć parę razy — i znów mogę, już odpocząłem — dalej!
— Dobrze się stało, że znów sobie latam, a nie tak — cłap — cłap — krok za krokiem.
O, dobry krasnoludku, jakże ci jestem wdzięczny.
Bo dla nas bieg jest, jak konna jazda, galopem, «z wichrem w zawody». Nic się nie wie, nie myśli, nie pamięta, nawet nie widzi — tylko się czuje życie, pełne życie. Czuje się, że jest powietrze we mnie i wokoło.
Gonię, uciekam — wszystko jedno. Predzej.
Upadłem. Stłukłem kolano. Zabolało. I dzwonek.
Szkoda. Żeby jeszcze troszeczkę. Żeby jeszcze minutkę.
Kto prędzej: ty, czy ja?
Już nie boli noga. Znów wiatr bije w oczy, w twarz, w płuca. Znów pędzę bez opamiętania, żeby być pierwszy. Cudem wymijam chłopców, zdobywam przeszkody. Próg — ręka za poręcz i w górę po schodach. Nie oglądam się, ale czuję, że został zdaleka. Zwyciężam.
I z całego rozmachu w wąskim korytarzu — bęc na kierownika. — Mało się nie przewrócił.
Widziałem, że kierownik stoi, ale się już nie zdążyłem zatrzymać. Zupełnie jak maszynista, szofer czy motorniczy. W tej chwili zrozumiałem, że niesłusznie ich oskarżają. Przygoda, nieszczęście, ale nie — wina. — Może naprawdę wyszedłem z wprawy? — Boże mój, — tyle lat, tyle lat.
Mogłem się wcisnąć między chłopaków, bo wszyscy lecieli. Ale ja dopiero pierwszy dzień jestem znowu uczniem.
Więc stanąłem, jak głupi. Nawet nie powiedziałem: «przepraszam».
A kierownik złapał mnie za kołnierz i trząchnął, aż głowa mi zalatała. Ale zły taki, że nie wiem.
— Jak się nazywasz, urwisie?
Ja w strachu. Serce mi tłucze, słowa nie mogę wymówić. Wie on, że nienaumyślnie, więc powinien przebaczyć. Ale znów tak z rozmachu pchnąć kierownika. Mógł się przecie przewrócić, uderzyć. — Chcę coś przemówić, ale drżę cały, i język mi skołowaciał. — A pan znów mną trząchnął i krzyczy:
— Odpowiesz ty mi wreszcie, czy nie? Pytam się, jak twoje nazwisko?
A tu naokoło taka się kupa zebrała. I patrzą. A mnie wstyd, że zbiegowisko. Akurat pani przechodziła, zapędziła do klasy. Zostałem sam. Spuściłem głowę, jak zbrodniarz.
— Chodź do kancelarji.
Powiadam cicho:
— Pan kierownik pozwoli, że się usprawiedliwię.
A kierownik:
— Co tam mi będziesz dużo opowiadał. Jak się pytałem o nazwisko, czemu nie odpowiedziałeś odrazu?
Ja:
— Bo się wstydziłem, że wszyscy stoją i patrzą.
— A latać, jak nieprzytomny, to się nie wstydzisz? Przyjdź jutro z matką.
Zacząłem płakać. Łzy same lecą. Jak groch. A w nosie odrazu mokro.
Pan kierownik popatrzał, żal mu się widać zrobiło:
— No, widzisz, — powiada, — nie dobrze za dużo dokazywać, bo się potem płacze.
Gdybym teraz przeprosił, widzę, żeby przebaczył. Ale się wstydzę prosić. Już chcę powiedzieć: «niech mnie pan inaczej ukarze, bo poco mamę martwić». Cóż kiedy nie mogę, i łzy przeszkadzają.
— No, idź do klasy, bo się lekcja zaczęła.
Ukłoniłem się. Idę: znów się wszyscy patrzą. I pani się patrzy. A Marylski mnie ztyłu trąca:
— No co?
Ja nic, a on znów:
— Co ci powiedział?
Zły jestem. Czego się czepia, co to go obchodzi?
Pani mówi:
— Marylski, proszę nie rozmawiać.
Pani widać też chciała, żeby mi dał spokój. Pani widzi, że mam zmartwienie, więc przez całą godzinę nic się nie pytała.
A ja siedzę i myślę. Dużo mam do myślenia. Siedzę, nie słucham, nie wiem, o czem mówią. A to akurat arytmetyka. Oni podchodzą do tablicy, piszą, wycierają. Pani wzięła kredę, mówi coś, objaśnia. Ja gorzej, niż głuchy. Bo nie słyszę i nie widzę także. I nawet nie udaję, że wiem. Pani mogła odrazu poznać, że nie uważam. Musi być dobra, bo inna na złośćby wyrwała. Teraz już rozumiem, że u dzieci, jak się coś jedno nie uda, to się zaraz nawali i to i to i to. Odrazu człowiek traci wiarę w siebie. A powinno być tak, że jak jeden skrzyczy, drugi powinien pochwalić, zachęcić, pocieszyć. I czy trzeba krzyczeć? Bo ja wiem: może trzeba, może nie.
A jak ja robiłem, kiedy byłem nauczycielem? Rozmaicie bywało. — No, tak: nagle wpadłem na kierownika, i on nagle za kark mnie złapał. Co mógł zrobić innego? Rozłościł się, potem się uspokoił. — Czy przebaczył?
Powiedział:
— Idź do klasy.
I nie wiem, czy mam jutro przyjść z mamą, czy nie?
I tak sobie myślę:
— Zaledwie kilka godzin jestem dzieckiem, i jak wiele przeżyłem. Dwa razy najadłem się strachu: raz, że mi zeszyt zabrał, — było nieprzyjemnie; drugi raz — z panem kierownikiem. I jeszcze się nie skończyło — i sam nie wiem, co robić.
Najadłem się wstydu, kiedy mnie, jak złodzieja jakiego, za kołnierz trzymali. Przecież dorosłego nikt nie łapie, nie trzęsie, kiedy nienaumyślnie potrąci. Prawda, że dorośli ostrożnie chodzą, ale się zdarza.
No i dzieciom wolno przecież biegać. A jeśli wolno, kto powinien być ostrożniejszy: czy ja, mały chłopak, czy doświadczony pedagog?
Dziwne, że mi to do głowy nigdy nie przychodziło, kiedy byłem duży.
Zaledwie kilka godzin jestem dzieckiem, i już pierwsze łzy. Bo niedługo, ale płakałem. I teraz nawet, choć mam oczy suche, ale w sercu mam tyle żalu.
I jeszcze nie koniec. Przecież się przewróciłem. Opuściłem pończochę, patrzę: skóra na kolanie starta — nie krew, ale boli. Nie boli nawet, ale dolega. Wprzód nie czułem, ale teraz, kiedy siedzę spokojnie i mam zmartwienie...
Dopiero dwie godziny jestem uczniem, już mi pani zwróciła uwagę, żebym się nie kręcił i siedział spokojnie. A coby było, gdyby wiedziała, że dałem przepisać przykłady? Coby było, gdyby teraz pani powiedziała:
— Powtórz.
Nie uważam. No, nie uważam. A w klasie nietylko trzeba siedzieć spokojnie, ale trzeba słuchać, wiedzieć, co się dzieje.
Więc i oszust, i nieprzytomny, i nieuważny, a wszystko tylko dlatego, że znów jestem dzieckiem. — A jeżeli tak, może lepiej było zostać dorosłym?
I żal mi się zrobiło konia, który nie mógł uradzić wozu, bo był źle podkuty, a wóz był ciężki, i nogi mu się na lodzie ślizgały.
Pomyślałem chwilę o koniu i wracam do swego:
— Czy mi lepiej było, kiedy byłem duży? — Może kierownik przebaczy, po korytarzu będę już chodził ostrożnie. Może naprawdę w nocy śnieg spadnie? A tak mi tęskno do śniegu, jakby mi był bratem rodzonym.
Akurat patrzę przez okno, i chmura zasłoniła słońce. Nie pamiętam, czy oni się wkońcu założyli, że śnieg będzie padał. I pomyślałem, że w Ameryce ludzie dorośli też lubią się o wszystko zakładać.
Może naprawdę dzieci nie tak bardzo się różnią od dorosłych, tylko inaczej żyją i inne mają prawa?
A za oknem chmura jeszcze większa, — czarna. I przyszło mi do głowy:
— Dziecko, to tak, jak wiosna. Albo słońce, pogoda i już bardzo wesoło i pięknie. Albo nagle burza, błyśnie, zagrzmi i piorun uderzy. — A dorosły — jakby we mgle. Smutna mgła go otacza. Ani dużych radości, ani dużych smutków. Szaro i poważnie. — Bo przecież pamiętam. Nasza radość i smutek pędzi, jak wicher, a ich się tylko snuje. — Przecież pamiętam.
Podobało mi się to porównanie. Tak, gdybym nawet mógł znów się zamienić, wolałbym jeszcze sprobować.
I tak mi się cicho, przyjemnie zrobiło. Tak cicho, jak kiedy się wyjdzie w pole wieczorem, a wietrzyk łagodnie głaszcze po twarzy, jakby kto ręką dotykał. A na niebie gwiazdy. I wszystko śpi. I tylko zapach pola i lasu.
Pręciutko mi ta godzina zleciała. Jeśli będę jeszcze nauczycielem, nigdy nie będę wyrywał ucznia, który ma zmartwienie. Niech myśli, niech się uspokoi, niech sobie odpocznie.
Aż drygnąłem cały, kiedy zadzwonili.
I zaraz zaczęli się czepiać:
— Dlaczego płakałeś? Co kierownik mówił?
Dorośli mówią, żeby się nie bić. Myślą, że się dla przyjemności bijemy. Owszem, są silni awanturnicy, którzy szukają zaczepki ze słabszym. Unikamy ich, ustępujemy, omijamy. Ale to ich więcej rozzuchwala. Kiedy przebierze się miarka, musimy wreszcie dać nauczkę. Na szczęście, niema ich wielu. Są oni trucizną, przekleństwem naszem. I śmieszne, że dorośli oskarżają wszystkich właśnie przez nich. — Dorośli nie wiedzą, co to jest wtrącalski albo smoła, który najłagodniejszego potrafi do wściekłości, do rozpaczy doprowadzić.
No — mam zmartwienie. Przecież każdy sam się domyśla, co kierownik mógł mi powiedzieć, jak go mało nie obaliłem. Poco się pytać:
— Co? jak?
I żeby jeden. Nie. Od jednego się odczepiłeś, drugi podchodzi — i od początku. — Przecież widzą, że nie chcę mówić. — Nie znam się z nim, prawie z nim nie rozmawiam nigdy — i ten też:
— Wpadłeś na kierownika. Kazał ci pewnie przyjść z matką?
Nie pozwolą człowiekowi być smutnym. Tak długo będą leźli, aż ze smutnego zrobi się zły.
Pierwszemu odpowiadam spokojnie. Drugiemu zniecierpliwiony:
— Odejdź.
Trzeciemu:
— Odczep się.
Czwartego odpycham.
Teraz podchodzi Wiśniewski. Już rano nazwał mnie tajemniczym i warjatem. A teraz chce, żebym mu opowiadał.
— No co? Czego płakałeś? Bardzo cię zrugał? Trzeba było powiedzieć, że pchnęli.
— Jak chcesz, to sam sobie kłam, — mówię.
I zaraz pożałowałem.
— Ooo, jaki prawdomówny. Patrzcie chłopcy, prawdziwca znalazłem.
Chcę odejść, a on zatrzymuje.
— Poczekaj, czego się tak spieszysz?
Nie puszcza, — idzie obok i poszturguje.
Wziąłem i odepchnąłem. A on jeszcze więcej:
— Tylko się znowu tak nie pchaj, bo to nie twoja szkoła. Myśli, że jak go pani pochwaliła, że zrobił jeden błąd, to mu się już wolno rozbijać.
W pierwszej chwili nawet nie wiedziałem, co wygaduje. Potem dopiero zrozumiałem.
Już podchodzę do drzwi, a on nie puszcza:
— Małe dzidzi — mówi. — Spłakał się dzidziuś. Popłakała się panieneczka.
I brudną łapą chce mnie po twarzy.
Już się zamachnąłem. A on silny, ten Wiśniewski. Ale taki już byłem zły, że wszystko jedno: co będzie, to będzie. Jakby się bójka zaczęła, i onby też dostał.
A teraz pytam się, coby powiedział kierownik, gdyby przypadkiem przechodził i zobaczył. Rozumie się, ja winien. Przecież już raz zwojowałem, — teraz znów. Już mnie będzie pamiętał. Niech się potem coś stanie, zaraz będzie mnie podejrzewał.
Bom łobuz:
— Już ja ciebie znam. Już ty nie pierwszy raz.
Kiedy byłem nauczycielem, przecież tak samo mówiłem.
Ale na szczęście pani wchodzi do klasy, żeby sprawdzić, czy wyszli.
— Wyjdźcie, chłopcy. Idźcie sobie polatać.
A on, ten bezwstydny, jeszcze się skarży:
— Proszę pani, chciałem wyjść, a on mnie nie puszcza.
Takie poczułem do niego obrzydzenie, że tylko splunąć.
— No, idźcie już, idźcie.
Przymrużył jedno oko, tak jakoś usta wykrzywił i jak błazen, szeroko rozstawiając nogi, wyszedł, a ja za nim.
Na podwórko już nie wychodzę, tylko czekam, żeby się pauza skończyła.
Podchodzi Mundek. Popatrzał chwilę — i cicho:
— Nie chcesz wyjść się pobawić?
Mówię:
— Nie.
Znów postał, popatrzał, czy chcę z nim rozmawiać.
Ten, co innego; mówię mu: tak i tak.
— Nie wiem, czy mi przebaczył.
Pomyślał chwilę:
— Musisz się przepytać. W złości tak powiedział. Wejdź do kancelarji — pewnie zapomniał.
I były rysunki.
Pani mówi, żeby każdy rysował, co chce: liść jaki, albo zimowy krajobraz, albo co chce.
Biorę ołówek: coby tu narysować?
A nigdy się nie uczyłem. Jak byłem duży, też nie bardzo umiałem. Wogóle za moich czasów niedobre były szkoły. Surowo było i nudno. Nic nie pozwalali. Tak było obco, zimno i duszno, że kiedy się później śniła, zawsze się spocony budziłem i zawsze szczęśliwy, że sen, a nie prawda.
— Nie zacząłeś jeszcze? — pyta się pani.
— Myślę, jak zacząć.
A pani od rysunków ma jasne włosy i miły uśmiech. Spojrzała mi w oczy i powiada:
— No, myśl sobie, może co ładnego wymyślisz.
I sam nie wiem dlaczego, ale powiedziałem:
— Narysuję szkołę, jaka była dawniej.
— A ty skąd wiesz, jaka była?
— Ojciec mi opowiadał.
Musiałem skłamać przecież.
— Dobrze — mówi pani, — to będzie bardzo ciekawe.
Myślę:
— Uda się, czy nie uda? — Przecież chłopaki też nie wielcy malarze.
Rysuję niezgrabnie — ale nic — najwyżej będą się śmieli. Niech się śmieją.
Są obrazy, które się składają z trzech: jeden we środku, a dwa po bokach. Każdy inny, ale stanowią całość. Nazywa się tryptyk taki obraz.
Podzieliłem stronicę na trzy części. Na środku narysowałem pauzę. Jak chłopcy się gonią, a jeden coś zbroił, bo nauczyciel rwie go za ucho, a on się wyrywa i płacze. A ten go trzyma za ucho i taką jakby szpicrutą wali po plecach. Chłopak nogę podniósł w górę, zupełnie jakby wisiał w powietrzu. A inni patrzą; głowy pospuszczali, nic nie mówią, bo się boją.
To było we środku.
Na prawo narysowałem klasę: jak nauczyciel daje linją łapy. Tylko jeden lizuch z pierwszej ławki się śmieje, a innym żal.
A na lewo dają już prawdziwe rózgi. — Chłopiec leży na ławce, woźny trzyma za nogi. A nauczyciel kaligrafji z brodą, podniósł rękę do góry i rózgę. — Taki mroczny, jakby więzienny obraz. Takie ciemne tło dałem.
Na górze napisałem: «Tryptyk — dawna szkoła».
Jak miałem osiem lat, ja do tej szkoły chodziłem. To była moja pierwsza szkoła początkowa — nazywała się — przygotowawcza.
Pamiętam, jeden chłopiec dostał wtedy rózgi. Nauczyciel kaligrafji go bił. Tylko nie wiem, czy nauczyciel nazywał się Koch, a uczeń Nowacki, czy uczeń Koch, nauczyciel Nowacki.
Strasznie się wtedy bałem. Tak mi się jakby zdawało, że jak jemu skończą, to mogą mnie złapać. I wstydziłem się okropnie, bo go bili na goło. Wszystko mu poodpinali. I przy całej klasie, zamiast kaligrafji.
Brzydziłem się potem chłopca i nauczyciela. A potem, jak się tylko ktoś gniewał, albo krzyknął, zaraz czekałem, że będą bili.
Ten Koch, czy Nowacki nie był porządny. Kiedy był porządkowy, zamiast gąbkę zamoczyć pod studnią, wziął i na nią narobił. A potem jeszcze się chwalił, rozpowiedział wszystkim.
Nauczyciel wchodzi, każe tablicę wytrzeć, bo było namazane. Nikt nie chce. Więc się rozzłościł i sam bierze gąbkę. I nie wiem, czy się zaczęli śmiać, czy jak, dość, że powiedzieli. — I zato dostał rózgi.
Byłem wtedy zupełnie mały i niedługo do tej szkoły chodziłem. A widzę wyraźnie, jakby wczoraj dopiero. I czuję tak samo wszystko. I rysuję, aż mi ołówek lata. Aż się dziwię.
Główki uczniów wychodzą małe, ale staram się, żeby każda była inna, żeby znać było grymas na twarzach. I żeby każdy był inny: jeden oparty, jeden przystanął. Siebie też narysowałem, ale nie w pierwszym rzędzie.
Rysuję, a uszy palą; tak gorąco, jakbym się gonił.
Rysowałem w natchnieniu.
Byłem już raz dorosły, więc wiem, co się nazywa natchnienie. Mickiewicz napisał w natchnieniu improwizację. Prorocy kazali w natchnieniu.
Natchnienie — to kiedy trudna robota nagle robi się łatwa. I ogromnie przyjemnie wtedy rysować, czy pisać, albo tylko wycinać, czy majstrować. Wszystko się wtedy udaje, i nawet nie wie się, jak to się robi. Jakby samo, jakby ktoś za mnie robił, a ja tylko patrzę. A kiedy skończę, dziwię się, jakby była nie moja robota. I jestem zmęczony, ale zadowolony, że mi się dobrze udało.
I jak mam natchnienie, nie wiem wcale, co się wokoło mnie dzieje.
Zdaje mi się, że dzieci często robią w natchnieniu, tylko im przeszkadzają.
Naprzykład, opowiadasz coś, albo czytasz, albo piszesz. I wychodzi dobrze. Albo odrazu zrozumiałeś zadanie. Nawet może być jakiś błąd, ale to nie błąd, albo bardzo mały. A tu ci nagle przerwą, każą poprawić, powtórzyć, coś jeszcze dodadzą, objaśnią. I odrazu wszystko przepadło. Zły jesteś, i już ci się nie chce, i już się nie uda.
Natchnienie — to jakby rozmowa człowieka z Bogiem. I nikt nie ma prawa się wtrącać. Bo wtedy muszę być sam, żeby nie widzieć, nie słyszeć.
Teraz tak właśnie było. Pani stoi za mną, patrzy jak rysuję, a ja nic, tylko poprawiam. Tylko jedną kreseczkę, jedną kropeczkę dodam, i coraz lepiej wychodzi.
Pani musiała długo stać, tylko nie wiedziałem.
Dopiero patrzę zdaleka i znów coś dodaję, ale coraz ostrożniej. Bo można zepsuć, jeżeli za wiele poprawiać. — I jestem zmęczony. I nagle poczułem. — Podnoszę głowę, a pani się uśmiecha i rękę mi przyłożyła do policzka.
Nie lubię, kiedy mnie kto głaszcze, albo dotyka. Ale teraz pani ręka była chłodna i miękka. — I uśmiechnąłem się.
A pani się pyta:
— Skąd wiesz, że to tryptyk?
— Wiem. Widziałem na obrazku, na pocztówce, w kościele.
Plączę się i jeszcze się bardziej zaczerwieniłem. I dopiero pani się pyta:
— Czy można?
Podaję zeszyt i mówię:
— Proszę.
A pani patrzy na dawne rysunki i na ten ostatni. A Wiśniewski wyskoczył ze swojej ławki i także nos wsadza i mówi:
— Tryptyk.
Bałem się, że pani zacznie pokazywać i chwalić, że dobrze. Przecież powinna zrozumieć, że w takiej gromadzie zawsze się znajdzie zazdrosny, albo błazen, i potem będzie dokuczał, wyśmiewał. I pani to rozumiała, bo Wiśniewskiemu kazała iść na miejsce, a mnie tylko powiedziała:
— No, odpocznij sobie teraz.
Zamknęła zeszyt i położyła ostrożnie przedemną na ławce.
Ostrożnie i równo.
Zaraz pomyślałem, że gdybym znów był nauczycielem, tobym nie rzucał zeszytów na ławkę, nie przekreślał grubą linją, aż atrament się rozpryskuje, jeżeli co źle napisane. Kładłbym tak samo ostrożnie i równo, jak pani.
Niedługo odpoczywałem, bo się lekcja skończyła. I mam iść do kancelarji. Ale kierownik stoi przy drzwiach, więc się zatrzymałem. I pani stanęła. Ja z boku czekam i nie wiem, co mówić. A znów podchodzi woźny.
Już dwa razy zacząłem: «Proszę pana», ale wiem, że kierownik nie słyszy, bo cicho powiedziałem. Jest strasznie nieprzyjemnie, jeżeli się musi powiedzieć, a wstydzi się mówić.
Oni rozmawiają o jakichś tam swoich sprawach, a ja nie wiem, nie słyszę. Ale kierownik zwraca się do mnie:
— Idź do szóstego oddziału i zobacz, czy tam jest globus. Tylko prędko, piorunem.
I dopiero spojrzał na mnie i przypomniał sobie, bo mówi:
— A nie wpadnij po drodze na kogo.
Pobiegłem do szóstego oddziału, a chłopcy:
— Wyjeżdżaj. Poco tu wlazłeś?
— Czy tu jest globus?
— Czego ci się zachciało?
I wypycha mnie. A ja się spieszę, a on pcha. Odszarpnąłem się i mówię:
— Pan kierownik się pyta. — A drugi nie słyszał i wrzeszczy:
— Jeszcze tu jesteś? Wynoś się, szczeniaku, pókiś cały.
Już sam nie wiem, co robić. Krzyczę znów:
— Pan kierownik...
— Co pan kierownik?
— Pyta się, czy tu jest globus?
— Niema tu nic, — słyszysz?
Uderzył ręką po głowie i drzwi zamknął przed nosem.
Wracam, ale naprawdę to nie wiem.
Mówię:
— Oni powiadają, że niema.
Na szczęście akurat jeden uczeń niesie już globus. Gniewa się, że znów połamią. Ani sposób rozmówić się z kierownikiem, a nie chcę odkładać. Więc w takiej rozpaczy pociągnąłem panią za rękaw. Nie pociągnąłem, ale lekko ruszyłem i mówię cicho:
— Proszę pani.
A pani odrazu usłyszała. Odeszła ze mną parę kroków, nachyliła się:
— Czego chcesz?
Ja już zupełnie cicho:
— Niech pani poprosi kierownika, żeby nie wołał mamy.
Tak cicho powiedziałem, jak do ucha. — Bo niewygodnie być małym. Ciągle trzeba głowę zadzierać do góry. Wszystko dzieje się gdzieś wysoko, nad tobą. Czuje się człowiek jakby mniej ważny, poniżony, słaby jakiś i zagubiony. Może dlatego lubimy stać przy dorosłych, kiedy oni siedzą: wtedy możemy widzieć ich oczy.
— Za co kierownik wezwał twoją mamę?
Nie wiem dlaczego, ale się wstydzę powiedzieć. Przykro głupstwo takie opowiadać. Spuściłem głowę, a pani jeszcze więcej się nachyliła.
— Przecież jak nie wiem, nie mogę poprosić. Muszę wiedzieć. Bardzo zwojowałeś?
Mówię:
— Nie.
Bo sam nie wiem, czy to ważne.
— No, powiedz.
Może dlatego niechętnie opowiadamy dorosłym, że zawsze się spieszą, jak z nimi mówimy. Zawsze się zdaje, że ich nie obchodzi, że tak coś tylko powiedzą, byle zbyć, byle się prędzej odczepić. No, pewnie: oni mają swoje ważne sprawy, a my swoje. I my też staramy się, żeby krótko powiedzieć, żeby im głowy nie zawracać. Że niby nasza sprawa nieważna, i niech tylko powiedzą: tak, czy nie.
— Bo jak leciałem przez korytarz, wpadłem na kierownika.
— Uderzyłeś?
— Nie, tylko się ręką oparłem o brzucho.
— O brzuch, — poprawiła pani.
I uśmiechnęła się.
I w sekundę było już załatwione. Pomyślałem: «dziękuję» i idę do klasy. Nawet się nie ukłoniłem. To pewnie było niegrzecznie. Mniejsza z tem. Aby już siedzieć na ławce, że się to wszystko skończyło.
A na ostatniej godzinie czytał pan o Eskimosach. Że pół roku trwa u nich zima, a domy budują ze śniegu. Te budki nazywają się: «igloo». — Można w nich palić ogień, ale musi być zimno, bo się roztopi.
Kiedy byłem dorosły, też wiedziałem o Eskimosach, może nawet więcej. Ale mnie nie obchodzili. Nie myślałem nawet, czy są naprawdę. Teraz zupełnie inaczej. Żal mi ich.
Niby mam oczy otwarte, patrzę na pana, a widzę pola lodowe — nic, tylko lód i śnieg. Ani jednego krzaczka, ani jednej krzewiny. Ani sosny, ani trawy. Nic, tylko lód i śnieg. Potem przychodzi noc. Wiatr, ciemność, tylko czasem zorza. Czuję w sobie mróz i tęsknotę. Biedni Eskimosi. Zimne mają życie. Bo u nas najbiedniejszy wygrzeje się chociaż w słońcu.
Tak było cicho, kiedy pan czytał. Ktoś ztyłu raz jeden coś szepnął, cichutko — pan nawet nie spojrzał na niego, że rozmawia. Ale myśmy się zaraz odwrócili. Jeżeli był głupiec, którego i to nie zajęło, nie odważyłby się przeszkodzić. Niechby sprobował, miałby się zpyszna.
Wszyscy wpatrzeni w pana, znieruchomieli, a oczami rzadko mrugają. Napewno widzą, jak ja, — pola wiecznego lodu.
Szkoda, że przed rysunkami nie było geografji. Byłbym lepiej narysował. Byłbym prawdziwiej narysował oczy chłopców. Chociaż wtedy inaczej patrzyli, kiedy dawano rózgi. Teraz w oczach mają rozmarzenie, a wtedy — zgrozę.
Wyjmuję zeszyt rysunkowy, oglądam swój tryptyk i już przestaję uważać. Zmęczyło mnie współczucie dla biednych Eskimosów.
Dobrze, że znów jestem mały. I dobrze, że nie jestem Eskimosem, albo Chińczykiem. Ile to dzieci męczy się na świecie. Cyganięta, Chińczycy, murzyni. Dziwnie jest świat zbudowany. Bo dlaczego urodził się murzynem, i zawsze: mały, potem dorosły i starzec. Bierze i umiera. Musi umrzeć.
A tu nagle hałas taki w klasie. Co to? Wszyscy mówią. Dopiero domyśliłem się, o czem pan czytał, kiedy nie słuchałem, kiedy przestałem uważać. — Musiał pan czytać, jak polują na foki, na morsy.
Każdy zadaje pytanie. Jeden to chce wiedzieć, drugi tamto. Aż wybiegają z ławek. A pan mówi, żeby usiedli, że jest krzyk i nic pan nie powie, dopóki się nie uspokoją. A nie mogą się uspokoić, bo każdy chce wiedzieć, wszystko chcą wiedzieć dokładnie.
— Czy Eskimosi nie jedzą chleba? Dlaczego nie pojadą, gdzie cieplej? Czy nie można im wybudować domów z cegły? Czy mors silniejszy od lwa? Czy Eskimos może zmarznąć na śmierć, jak zabłądzi? Czy wilki są? Czy umieją czytać? Czy niema między nimi ludożerców? Czy lubią białych? Czy mają króla? Skąd mają gwoździe na sanki?
Jeden opowiada, jak dziadek jego zabłądził w zimie w polu. Drugi o wilkach. Każdy krzyczy, żeby inni byli cicho, bo sam chce coś ważnego powiedzieć, albo się zapytać.
Jeśli człowieka mało coś obchodzi, może zaczekać. A ich Eskimosi bardzo obchodzą. Sami przed chwilą jakby mieszkali het, pod biegunem, więc teraz chcą wiedzieć, jak żyją ci bliscy ich, znajomi, krewni, którzy zostali i jest im tam źle, — i pragną im pomóc.
Kiedy dawniej posyłali na Syberję więźniów politycznych, jak kto stamtąd powrócił, też różne matki, siostry i narzeczone pytały się, jakie tam życie, co robią, czy i kiedy przyjadą. Bo z listu niewiele się można dowiedzieć.
Tak samo z książki. — Nauczyciel powinien jeszcze raz sam opowiedzieć wszystko, co wie, o fokach, śniegu, reniferach, o zorzy północnej. A nawet powtórzyć. Bo ze wzruszenia nie wszystko słyszeli.
Dla nauczyciela — to czwarta lekcja, czwarta godzina pracy w szkole, a dla klasy — wieści z dalekiego lądu od drogich im osób. Zmęczony jest nauczyciel i my także, tylko inaczej. I oto rodzi się zniecierpliwienie. On ma dosyć, my pragniemy jeszcze.
Już pan — prawie się gniewa. Grozi, że za karę nigdy nic nie przeczyta.
— Nigdy!
Uciszyło się na chwilę, chociaż nie wierzą. Gdyby powiedział: tydzień, ale — nigdy. — A jakiś głupi zaczyna błaznować.
— Eee, pan nie będzie taki zły, — mówi. — Oni głupie, że hałasują, ale to dobre chłopaki.
Niby się wstawia, a odrazu widać, że chce pana zniecierpliwić, żeby była awantura, żeby pan zaczął krzyczeć. Wszędzie się jeden taki znajdzie. Albo go nic nie obchodzi, więc nawet nie lubi, jak lekcja ciekawa, bo musi być cicho, bo wszyscy słuchają. Albo na złość będzie przeszkadzał, bo mu się akurat w tej chwili to nie podoba.
Już nauczyciel patrzy, kogo wyrzucić za drzwi, już spojrzał na zegar, bo chce, żeby się skończyło. I robi się nieprzyjemnie. A nauczycielowi samemu szkoda nawet, bo wie, że słuchali. Więc się powstrzymał, niby się uśmiechnął i mówi:
— No, ty tam, co tak rezonujesz, powtórz, o czem czytałem.
I zaczyna się zwyczajna lekcja, kiedy nauczyciel się pyta, a klasa stęka, bąka, źle odpowiada. I pan myśli, że nie umiemy, żeśmy głupie dzieciaki.
Jakem był duży, im bardziej mnie coś obchodziło, tem lepiej mogłem mówić. A u dzieci jest może inaczej. Jeżeli coś bardzo obchodzi, właśnie dlatego trudno opowiedzieć, choćby nawet wiedziały. Jakby się wstydziły, że powiedzą nie tak, jak trzeba. Bo przykro, że w szkole trzeba mówić naukowo, na stopień, pochwałę, albo naganę, a nie jak się czuje naprawdę.
Nudno skończyła się lekcja, dopiero na pauzie mówiliśmy o Eskimosach naprawdę. — Jeden to lepiej pamięta, drugi inne. I kłócą się:
— Pan tak czytał.
— Nieprawda.
— To możeś wrony łapał, kiedy czytali.
— Sam wrony łapałeś.
Wzywają świadków.
— Nieprawda, że pan czytał, że okna robią z lodu?
— Nieprawda, że foka to ryba?
— No, dobrze, zapytamy się pana.
Pewnie ze wszystkimi jest tak, jak ze mną. Zamyślił się w jakiemś miejscu, potem już nie mógł dogonić. Więc każdy co innego pamięta. I dopiero cała klasa wie naprawdę wszystko. A potem bawią się w Eskimosów, gdzieś na schodach, czy na podwórku opowiedzą takim, którzy nie byli, z głowy dołożą, żeby było ciekawiej.
A do domu wracałem z Mundkiem.
Ulica mi się teraz wydaje bardzo ciekawa. Wszystko ciekawe. I tramwaje, i pies, i przechodzący żołnierz, i sklepy, i szyldy nad sklepami. Wszystko znów nowe, nieznane, jakby świeżo pomalowane. Nieznane nie jest, bo znam tramwaj, ale chcę wiedzieć, czy ma numer parzysty, czy nie.
— Zgadujmy, czy pierwszy tramwaj będzie parzysty, czy nie, czy mniejszy niż sto, czy większy.
Już gotowa zabawa.
Żołnierz, więc trzeba spojrzeć, czy ma naszywkę czy nie, z piechoty, czy artylerji.
Mechanik coś majstruje w skrzynce telefonu, robotnicy czyszczą kanał miejski. — Zatrzyma się zaraz człowiek, bo może będzie ciekawe.
O wszystkiem nowe myśli przychodzą do głowy.
I psów się dużo widziało. Ale ten nos liznął językiem — i znów:
— Psy nie potrzebują chustek do nosa, bo językiem nos przelizują; a ludzie tylko pociągają nosem. I bierze ochota sprobować.
Sięgam do nosa językiem, a Mundek radzi:
— Nachyl nos palcem.
Ja mówię:
— Palcem to nie sztuka.
A on:
— No, spróbuj.
Przechodzi obok kobieta i mówi:
— Głupie dzieciaki, jęzory powywalali.
Myśmy się zawstydzili, bośmy zapomnieli zupełnie, że ludzie chodzą i patrzą.
Gdyby ta pani wiedziała, o czem rozmawiamy, toby się nie dziwiła, bo to była próba, jak bardzo ludziom chustki do nosa potrzebne, czy psy mają wiele dłuższe języki i jak sobie radzi człowiek bez nosa. — Chcieliśmy sprawdzić, a jak kto nie słyszał rozmowy, zdaje mu się, że głupie.
Kiedy jeszcze byłem dorosły, spieszyłem się raz na pociąg. A tu wiatr z kurzem prosto w oczy. Nie wiem, czy walizkę trzymać, czy kapelusz, czy oczy zasłonić. Zły jestem i spieszę się, żeby nie spóźnić, bo bilet trzeba kupić, a może tłok przy kasie.
A tu chłopaki tyłem lecą — trzech było. Śmieją się, że wiatr ich pcha. Też coś tam między sobą mówili. A jeden mi prosto pod nogi. Chciałem się usunąć, a on o walizkę zawadził. Rugnąłem go, że warjuje, że ludziom przeszkadza. No, tak, ale i ja mu przeszkodziłem. Kto go tam wie, w co się bawili, co sobie myśleli. Może był akurat balonem, okrętem, żaglowcem, a ja ze swoją walizą byłem mu rafą podwodną. Dla mnie wicher — przykrość, dla niego uciecha. — Przeszkadzają sobie dorośli i dzieci: ci tym, a ci tym.
Kiedy pierwszy raz byłem mały, lubiłem z zamkniętemi oczami chodzić po ulicy. Mówię: «dziesięć kroków przejdę z zamkniętemi oczami». Jak ulica pusta, zamknę oczy na dwadzieścia kroków i żeby nie wiem co, nie otworzę. Idę z początku zamaszyście, a już potem wolniej, ostrożniej. Niezawsze się udawało. Raz wpadłem do rynsztoka. Wtedy jeszcze w rynsztokach woda płynęła, teraz jest już kanalizacja, kanały, rury są w ziemi. Więc wpadłem w rynsztok, nogę wywichnąłem — z tydzień mnie bolała. W domu nic nie mówiłem, bo co mówić, kiedy nie zrozumieją? Powiedzą, że po ulicy trzeba chodzić z otwartemi oczami. Przecież to każdy wie, ale raz dla odmiany można sprobować.
Drugi raz łbem wyrżnąłem o latarnię, — guza nabiłem, a dobrze, że czapka trochę ochroniła. Bo niech się tylko da jeden krok krzywo, cały kierunek się zmienia, i albo w latarnię, albo w przechodnia. — Gdy się wpadnie na kogo, jeden tylko odsunie i nic, albo coś wesołego powie. A czasem jak zwierz się obruszy.
— Ślepy jesteś, nie widzisz?
I spojrzy złowrogo, jakby chciał pożreć.
Raz byłem już dużym chłopakiem — z piętnaście lat miałem. Idę, a dwie dziewczynki goniły się — bokiem jakoś leciały — i prosto na mnie. Zapóźno było wyminąć, więc nachyliłem się, rozstawiłem ręce — i bokiem obie naraz mi wpadły. Spojrzały wystraszone. Jedna miała oczy niebieskie, a druga — czarne, — roześmiane oczy. Chwilkę je zatrzymałem, żeby złapać równowagę i wyminąć. Jedna krzyknęła: «oj», a druga powiedziała: «przepraszam». Ja powiedziałem: «proszę bardzo». I obie mi wyfrunęły. Uciekły i odwróciły i śmieją się, — a jedna na jakąś panią wleciała. A ta pchnęła ją, że aż się zatoczyła. Tak ordynarnie.
Przecież dzieci potrzebne są na świecie i właśnie takie, jak są.
Mówię:
— Mundek, chcesz się ścigać z tramwajem?
Staliśmy akurat koło przystanku.
On mówi:
— Dobrze. Kto prędzej: tramwaj, czy my. — Do rogu.
— Do rogu.
Z początku łatwo, bo tramwaj nie miał rozpędu. Ale potem pędzimy już środkiem ulicy, koło chodnika — gdzie konie, dorożka nam przeszkodziła. Przegraliśmy.
On mówi:
— Ale ja pierwszy.
Ja:
— To nie sztuka, — ty miałeś palto rozpiete.
On:
— A kto ci bronił? I ty mogłeś palto do tyłu podwinąć.
— Ba, zapomniałem. Tyle lat się z tramwajem nie ścigałem, że wyszedłem z wprawy.
— No, dobrze, — mówię, — jeszcze raz; i ja się rozepnę.
Ale już nie chce. Mówi, że drą się buty. A jabym tylko pędził. Cieszę się, że się nie męczę. Bo byłem zasapany i serce mi stukało, ale przystanąłem na chwilę, już wypoczęty. Bo dziecinne zmęczenie nie męczy.
Mówimy, jak się nauczyć wskakiwać do tramwaju. Wcale nie niebezpieczne, tylko trzeba umieć. Trzeba biec za tramwajem, choćby zdaleka. Kiedy się umie, trzeba biec przy tramwaju i ręką dotykać. A potem już sięgać. A dopiero później — ale nie w pełnym biegu, tylko kiedy rusza, wskoczyć i wyskoczyć. — W miesiąc można się nauczyć. I lepiej do przyczepnego, bo jak się nawet przewrócisz, nie wpadniesz pod koła. I trzeba się rozejrzeć, czy ztyłu nie jedzie samochód.
— I dorośli też nogi łamią.
Zaczęliśmy mówić o wypadkach.
Powiadam:
— Za moich czasów nie było samochodów.
Spojrzał ździwiony:
— Jakto nie było?
— No, nie było, — mówię ze złością, że mi się wymknęło.
I zatrzymaliśmy się przy słupie z ogłoszeniami.
W kinie dają: «Katusze miłości».
— Chciałbyś widzieć?
Mundek się skrzywił:
— Tak sobie. Miłosne obrazy są nudne. Albo się całują, albo chodzą po pokojach. Tylko czasem ktoś strzela. Wolę detektywów.
— A chciałbyś być detektywem?
— Ja myślę. Gonić po dachach, przez płoty — z brauningiem.
Przeczytaliśmy ogłoszenie cyrku.
— Najlepiej lubię cyrk.
Stoimy — gwarzymy — idziemy dalej.
— A jutro pięć lekcyj.
Przyroda.
— Żeby nam pani coś więcej o fokach opowiedziała, — o białych niedźwiedziach.
— Chciałbyś być niedźwiedziem?
— Jeszcze jak.
— Ale niedźwiedzie niezgrabne.
— Wcale nie są niezgrabne, tylko się tak zdaje. Ale wolałbym być orłem. Wzbiłbym się na najwyższy szczyt skały, wyżej niż chmury. Stanąłbym samotny i dumny.
Przyjemniej mieć skrzydła, niż fruwać aeroplanem. Zawsze benzyna i może się zepsuć, — potrzebne hangary i nie wszędzie można lądować. Czyścić trzeba, brać rozpęd. A skrzydła, jak nie fruwasz, zwinąłeś, i dobrze.
Gdyby ludzie mieli skrzydła, — ubranie musiałoby być inne. W bluzie byłyby z tyłu otwory i trzymałoby się skrzydła na wierzchu, albo pod marynarką.
Idą sobie dwaj chłopcy — niby nic — rozmawiają. Ci sami, co przed chwilą języki wyciągali, żeby nos polizać, ci sami, co dopiero z tramwajem się ścigali. A teraz mówią o skrzydłach dla ludzkości.
Dorośli myślą, że dzieci tylko dokazywać i pleść trzy po trzy potrafią, a one przepowiadają odległą przyszłość, spierają się o nią i debatują. Dorośli powiedzą, że nigdy ludzie nie będą mieli skrzydeł, a ja byłem dorosły i powiadam, że mogą mieć skrzydła.
Więc mówimy, że przyjemnie byłoby fruwać do szkoły i ze szkoły. Wyfrunę, a jak się zmęczę, przejdę kawałek drogi. Raz skrzydła odpoczywają, raz nogi.
Możnaby się i z okna wychylić i na dachu przysiąść, — do lasu na wycieczkę pofrunąć. Nad miastem lecimy parami, a za miastem każdy w swoją stronę. W lesie możesz iść dokąd chcesz, a zgubiłeś drogę, więc frunąłeś w górę i patrzysz, gdzie miejsce zlotu — i nie możesz zbłądzić.
— Co, Mundek, dobrzeby było?
— Pewnie, że dobrze.
I ludzieby wyćwiczyli wzrok. I mówimy, że ptaki przelotne trafiają do swoich wsi i do swoich gniazd. Ani atlasów, ani kompasów nie mają, a przez morza i góry i rzeki trafiają.
Mądre ptaki, mądrzejsze od człowieka. A człowiek nad wszystkiem panuje, wszystko go słucha.
— Może tak jest dlatego, że najlepiej zabija, a nie, że najlepszy.
Zamyśliliśmy się, a tu nagle chłopak jakiś przechodzi — duży taki łobuz — i czapkę mi z głowy zrzucił. Kijek trzymał i tak za daszek czapkę zgarnął z głowy.
Doskakuję odrazu do niego:
— Czego zaczynasz?
— A ja ci co zrobiłem? — udaje ździwionego.
— Czapkę zrzuciłeś.
— Jaką czapkę?
Śmieje się bezczelnie i w żywe oczy udaje.
— A nie zrzuciłeś może?
— Pewnie, że nie. Patrz, on trzyma twoją czapkę.
A Mundek czapkę podniósł i patrzy, co z tego będzie.
— On trzyma, a ty zrzuciłeś.
— Odlewaj się, smarkaczu. Czapkę mu będę znów zrzucał. Nie mam co do roboty.
— Pewnie, że nie masz, łobuz taki. Spokojnie przejść nie daje.
— Tylko nie łobuz, uważasz, bo możesz dostać.
I szturknął mnie tym patykiem pod brodę. A ja łap za patyk, ten kijek, i złamałem.
On do mnie. Ja stoję.
— Oddaj mi laskę, albo zapłać.
Ale się nachylił. On wyższy, więc podskoczyłem trochę i pięścią go w czoło. Ale mu czapka nie spadła.
Ja w nogi, a Mundek za mną.
Aleśmy szorowali.
— A masz, — myślę — na drugi raz nie czepiaj się, bo i od małego możesz dostać, andrusie.
Z początku zaczął gonić, ale widzi, że nie ma racji, że nie na frajera trafił, — więc daje pokój.
Stanęliśmy — śmiejemy się.
Przed chwilą taki byłem wzburzony, że mi krew oczy zalała. Wszystko na czerwono widziałem. Teraz znów wesoło. Czapkę obkurzam rękawem.
A Mundek mówi:
— Pocoś z nim zaczynał?
— Ja z nim zacząłem, czy on?
— No, tak, ale on większy.
— Większy, więc ma ludzi po świecie roztrącać?
— A jak jutro cię pozna i nawali?
— Nie pozna, — co ma poznać?
Ale Mundek ma słuszność. Teraz będę się musiał pilnować.
Ale czy to słychane, żeby w biały dzień na ludnej ulicy czapki z głowy zrzucać? — Gdyby tak dorosłemu, byłaby cała heca — zbiegowisko — milicjant. A że dzieciakowi, to nic. Wśród dzieci też są awanturnicy, a nie mamy przed nimi żadnej pomocy, ani osłony, — sami radzić musimy.
Stoimy na rogu, a szkoda nam się rozchodzić. Mówiliśmy przecież o czemś ważnem, a ten nam przeszkodził. — Przyjemna była droga: zabawa, rozmowa, przygoda.
Idę teraz sam już powoli i staram się chodzić, żeby stanąć akurat na środek kamienia. Jak się gra w klasy: żeby nie wejść na linję. — Byłoby łatwo, ale przechodniów trzeba wymijać; a odrazu zrobić krok w bok i nie stanąć na linji nie zawsze się uda.
Więc wolno mi tylko dziesięć razy. Jeżeli będzie więcej, to przegram. — Liczę: raz mi się nie udało, — dwa, trzy, cztery razy. — Jeszcze mi wolno — sześć, pięć. — Boję się, ale taki strach w zabawie przyjemny.
Tylko osiem razy stanąłem i wchodzę do bramy. Jeszcze tylko przed sklepem postraszyłem kota. Kot do bramy, ja za nim. Uskoczył w bok i patrzy: śmiesznie podniósł łapkę do góry.
— Wydawałeś z czego? — pyta się mama.
— Nie.
Pocałowałem w rękę — serdecznie. Aż mama na mnie spojrzała i pogłaskała po głowie.
Cieszę się, że kierownik przebaczył i że znów mam matkę.
Dzieciom się zdaje, że dorosłemu matka niepotrzebna, że tylko dziecko może być sierotą. Już tak jest, że im starsi, tem rzadziej mają rodziców. Ale i dorosły ileż ma chwil takich, kiedy zatęskni za matką, za ojcem, gdy mu się zdaje, że tylko rodzice mogliby wysłuchać, zrozumieć, poradzić i pomóc, a jeśli trzeba, — przebaczyć i pożałować. Więc i dorosły czuje się sierotą.
A no, zjadłem obiad: co teraz będę robił?
Więc schodzę na podwórko. — Felek, Michał, Wacek.
— Bawiem się w polowanie?
Michał wystrugał rewolwer, pomalował atramentem na czarno, ponabijał gwoździami. Skądciś takich gwoździ nabrał ze złotemi łebkami, — przecie nie złote były, — mosiężne, błyszczące. Michał nazwał go: «zwycięski rewolwer». Niby że dostał na polu bitwy w nagrodę za waleczność. — Sam generał mu dał za czyn bohaterski. — Niby że po bitwie cały pułk ustawili w szereg. Orkiestra gra, — sztandary — huknęli na wiwat — defilada — a potem generał mówi:
— Ten rewolwer zdobył mój pradziad na Turkach, — i przechodził po mieczu z syna na wnuka. Dwieście lat był w naszym rodzie. A teraz, jako mi życie uratowałeś, niech ci służy.
Tak powiada Michał.
Raz mówił, że pod Wiedniem, drugi raz — Cecora, to znów Grunwald. Ale to nieważne. — Teraz, kiedy znów jestem dzieckiem, zdaje mi się, że historja nieważna, co człowiek wie, ale jak ją czuje w sobie. Kiedy byłem nauczycielem, inaczej myślałem.
No, więc Michał będzie myśliwy, Felek — zając, a my z Wackiem — psy.
Nie odrazu postanowiliśmy. Z początku miał być pościg za bandytą, ja chciałem, że wyprawa Eskimosów.
Rzadko bywa, żeby wszyscy jednakowo. Czasem ktoś niebardzo chce się bawić, więc trzeba mu ustąpić dla zachęty. W Eskimosów nie chcą, bo niema śniegu, a w bandytów Michał nie pozwala.
— Jakeśmy się wtedy bawili, toście mi rękaw oberwali.
Nie oberwali, tylko był słabo przyszyty, więc się nitka przetarła. Bo Michał był niebezpiecznym bandytą, nieśliśmy go do piwnicy na stracenie. Wyrywał się i mógł uciec, więc nie mogliśmy zwracać uwagi na rękaw.
Zabawa w zająca jest spokojniejsza — to prawda, i jeśli się uda, też może być bardzo ciekawa.
Najważniejsze w zabawie, z kim się bawić. Są dzikusy, że z góry wiadomo, że się skończy jakim wypadkiem. Taki na nic nie zważa, byle na swojem postawić, że wygrał. Z takim niebardzo przyjemnie, bo się trzeba pilnować. Bierze się do zabawy, bo inaczej przeszkadza, ale mu się stawia warunki. — Nieprzyjemna też jest zabawa z kłótliwym. Byle co, zacznie się kłócić, albo się obrazi. Chłopcy mniej się obrażają, ale dziewczynki często. — W najciekawszem miejscu o byle co się przyczepi:
— No, to nie gram.
Mogą wszyscy mówić, że nie ma słuszności, a on swoje. Jeżeli można, to mu się ustąpi, żeby nie psuć wszystkiego, ale to strasznie gniewa.
Dorośli nie rozumieją. Powiedzą:
— Idźcie się bawić. Dlaczego się z nim nie bawicie? Dosyć się już bawiliście.
I źli są, że nie słuchamy.
No, bo jakże się bawić z niezdarą, co się zaraz przewróci, popłacze i pójdzie na skargę. Albo z głupim, co nic nie rozumie i w najważniejszem miejscu zepsuje?
Jakże przerwać nagle zabawę i niewiadomo, jakby się skończyła.
Zabawa musi być dobrze zmontowana, a się niezawsze uda, więc jeżeli się uda, chciałoby się skorzystać.
A no, bawimy się w polowanie.
Zając pokręcił się po podwórzu, ale psy z obu stron zachodzą. Więc daje susa do sieni. Ja za nim. Stoję i węszę, czy poleciał na górę po schodach, czy do piwnicy. — Zdaje mi się, że w piwnicy chroboce. Skradam się, a tu ciemno.
Zając prawie zawsze pędzi do piwnicy, bo w ciemności łatwiej przycupnąć i wywinąć się. I jeżeli chciał spokojnej zabawy, też do piwnicy lepiej. Bo zawsze troszkę strach, przytem trzeba uważać, żeby na kogo nie naskoczyć.
W zeszłym roku Olek z rozmachu zrzucił ze schodów matkę Józka z koszykiem węgla. — Byłem wtedy dorosły i pamiętam nawet, jak się oburzałem, że chłopcy zawiele sobie pozwalają, a stróż zamało miotłą goni z podwórza. Rozpuszczone toto, i lokatorzy spokoju nie mają. Szczęście, że kobieta nic sobie nie zrobiła, tylko skórę na nodze zdrapała; ale mogło być gorzej.
Myśmy mieli wielkie współczucie dla każdego dorosłego guza, albo siniaka, a jak się dziecku co stanie, mówimy:
— Dobrze ci tak, na drugi raz nie wojuj.
Jakby dziecko mniej czuło, miało inną skórę, niż oni.
I dobrze, jeśli tylko wyśmieją, chociaż i to też gniewa. Bo masz ból i przestraszyłeś się, a oni żartują. — Bywa gorzej: wykrzyczą. Wiedzą, że nieumyślnie, bo ktoby sam chciał się kaleczyć, a wygląda, jakby właśnie im na złość rozbiję się, czy skaleczę.
Teraz już rozumiem, że jeśli jestem psem myśliwskim, a w piwnicy ukrył się zając, a jeszcze mignie w ciemności, — nie mogę schodzić noga za nogą, muszę — szust — szust — po trzy stopnie, choćbym miał się poślizgnąć i zwalić na łeb, albo mi drzazga z poręczy wlezie pod skórę. Ryzykuję wtedy, a właściwie nie zastanawiam się wcale, bo go chcę złapać. A bo raz pies z tego pędu wyrżnie w lesie o drzewo i głowę roztrzaska. A pies ma cztery łapy, a ja dwie.
Jestem psem i szczekam i skomlę, że ślad straciłem. Gdy byłem dorosły, miałem gruby głos i nie mogłem już ani szczekać, ani piać, jak kogut, ani gdakać, jak kura. Teraz znów odzyskałem świeży głos dziecięcy i poszczekuję, jak dawniej.
Stoję tak, stoję — przywarowałem i do piwnicy. A Wacek za mną. A tu nam zając nad głowami wali z przygórka na podwórze.
Szczeknąłem z tego zawodu, co mnie spotkał, i za nim.
Wymówiliśmy, że na ulicę nie wolno, ale na podwórku ciasno, więc parę razy okrążył, a tu już i psy i myśliwy zboku zachodzi. No, i zając w bramę.
— Nie wolno!
Ale gadaj z zającem, kiedy broni życia, dokąd i co mu wolno. Przecie życia broni. I jeśli chcemy się bawić, my to rozumiemy.
Zawsze się przed zabawą wymawia, co wolno, ale trudno się trzymać przepisów w niebezpieczeństwie.
Jeżeli jesteśmy zmęczeni, albo nie bardzo się chce bawić, albo zrobi już coś takiego, czego zupełnie nie wolno, — wtedy przerywa się zabawę i zaczyna kłótnia. Nie kłótnia, ale tylko tak, żeby trochę wypocząć, albo coś zmienić w zabawie, jakieś ulepszenie wprowadzić. Jednego się wyrzuci z zabawy, drugiego przyjmie, albo pies zostaje zającem, albo nie tak, nie tu. Albo ktoś inną teraz wymyśli.
I dlatego właśnie przyjemniej się bawić samemu, bez dorosłych. Dorosły z góry mówi, jak ma być, sam wybiera, kto czem ma być, i popędza, jakby mu czasu było szkoda. A przecież nie zna chłopców dokładnie.
Dobrze dla odpoczynku trochę się poswarzyć.
Zejdą się w kupkę i radzą. Czasem spokojnie, a czasem w złości.
Jeżeli się stanie, że się uderzył, albo mu co pęknie (z ubrania), całą winę składa się na tego, kto inaczej robił, niż była umowa.
— Przez ciebie.
On się broni, że nie, ale czuje winę. I my wiemy, że przykro przyznać się do winy, chyba, że zanadto sobie pozwala, albo że kto już się zanadto czepia.
— No, dosyć.
— Więc się bawimy, czy nie?
— No, dobrze, już dobrze. Więc zaczynamy.
— Przestańcie się kłócić.
— Kto nie chce, może sobie odejść.
Więc zając do bramy i na ulicę, a my za nim. On na drugą stronę i my na drugą. Nam łatwiej, bo jak jeden zwolni biegu, drugi zboku zachodzi i postraszy. My równą drogą, a on zygzakami musi nakładać. Ale wybraliśmy dobrze, bo zając starszy o jakie dwa lata, silniejszy i prędzej biegnie. Złapiemy go — wkońcu, ale cała sztuka, jak długo się będzie bronił.
No, i złapaliśmy aż na trzeciem piętrze. Zmordowany był, ledwo dyszał. Żywcem go złapaliśmy, bo już się nawet nie bronił, — sam się poddał.
I usiedliśmy na schodku i rozmawiamy. My też byliśmy zmęczeni, bo po schodach w górę. Tylko tak w sobie powiedzieliśmy, że żeby nie wiem co, już się nam nie wymknie, że go mieć musimy.
Mógł się jeszcze chyba skryć do mieszkania, do nory. Ale nie w tej sieni mieszka.
A on mówi:
— Jakbym chciał, tobyście mnie nie złapali.
My mówimy, że przecie nie mógł już uciec.
On mówi:
— Jakbym chciał, tobym mógł.
— To i my mogliśmy prędzej złapać, tylkośmy nie chcieli zmordować się na całego. — I ciebie nam było żal.
— A żal. — Jakeście mi ani na chwilę nie dali odpocząć. Nawet prawdziwy pies tak nie goni.
— Więc pocoś leciał na ulicę, kiedy było wymówione?
— A co? Bo gdzie miałem uciekać?
— No, to mogłeś się poddać.
— Mądryś. Trzeba było strzelać. Jakbyś zranił, tobyś mnie miał. Rewolwer trzyma, a nie strzela.
Prawda: Michał powinien był strzelać, a on też gonił. Zapomniał, że jest myśliwym, a nie psem. To był błąd. — Gdyby strzelał, byłby się Felek przewrócił, jak już był bardzo zmęczony, byłby się z honorem poddał. Michał jest rozdrażniony.
— Pod Cecorą dostał rewolwer od samego króla, a w zająca strzelić nie potrafi. — Bohater.
Michałowi przykro się zrobiło.
— Jak się będziesz wyśmiewał, już ci nic nie powiem.
Wacek zląkł się, że się pokłóci, więc mówi:
— Pamiętasz, jakeśmy się bawili w tygrysy, coś z cyrku uciekł, a ja byłem pogromca?
Zaczęliśmy mówić o tresowanych zwierzętach, co kto widział. O lwach, co skaczą przez ogniste obręcze, o słoniu, co jechał na rowerze, o małpach i psach.
O psach ciekawie mówić, bo każdy sam widział, a o innych zwierzętach więcej się słyszało i czytało.
Wujek Felka ma psa, który służy, aportuje, udaje nieżywego i nie daje się ruszyć. A tu jeden żołnierz na urlop przyjechał i miał psa uczonego. Na podwórku różne z nim sztuki wyrabiał. Bagnet pokazywał chłopakom i o karabinach maszynowych i bombach opowiadał.
— Żeby była wojna, tobym zaraz poszedł na ochotnika.
— Zapytaj się, czy by cię przyjęli.
Za mały.
Westchnienie.
Mówiliśmy o wodołazach, że mają płetwy, jak kaczki, i tonących ratują. — I o topielcach. I już się ciemno zrobiło. — I straszno mówić.
— Pan czytał w szkole o Eskimosach.
Rozmawiamy o Eskimosach i o szkole.
Jakby dobrze było, żeby prawdziwi podróżnicy, wynalazcy i wojskowi — opowiadali w szkołach co robią, i co widzieli.
— Raz pani opowiadała o swojej wycieczce w Tatrach. Jaka była burza, pioruny. Zupełnie inaczej mówi się, jeżeli widzieć, a inaczej z książek. Mniej ciekawie.
— No tak, opowiadają podróżnicy, ale dorosłym. Dzieciakom tam będą mówić tacy sławni ludzie. Nie warto.
Przycichliśmy. A stróż zapala światło na schodach. Zobaczył nas i pędzi:
— Co wy tu po ciemku robicie? Marsz do domu.
I tak się podejrzliwie rozgląda, że niby tu pewnie robiliśmy, czego nie wolno. Pewnie myślał, że papierosy palimy, bo leżała zapałka, to naprzód na nią, a potem na nas pokolei.
Może nam się tylko zdaje, ale nieufność jest bardzo nieprzyjemna. I jeszcze mają zwyczaj załatwiania różnych spraw przy okazji. Jeżeli nie widzą, to nic, a jak zobaczą, to zawsze:
— Zapnij guzik, dlaczego masz buty zabłocone, czy odrobiłeś lekcje, pokaż uszy, obetnij paznokcie.
I to nas uczy potrochu unikać, kryć się — nawet, jeżeli nic złego nie zrobiliśmy. A kiedy przypadkiem spojrzą, czekamy zaraz na jakąś uwagę. Może dlatego nie lubimy lizuchów. Może on nawet nie lizuch, tylko się zanadto kręci między dorosłymi, nie boi się ich wzroku, więc jest jakby w zmowie.
Kiedy byłem nauczycielem, robiłem tak samo. Zdawało mi się, że tak dobrze, że wszystko widzę i na każdy drobiazg zwracam uwagę. A teraz nie: dziecko powinno być swobodne, kiedy się na nie patrzę. A jeśli chcę coś powiedzieć, to nie, że mi się przypadkiem nawinęła, ale że naprawdę chcę mu coś powiedzieć.
No, siedzimy na schodach po ciemku. — A jak mamy siedzieć, jeżeli światło nie zapalone? — Rozmawialiśmy sobie. — A powiemy, że rozmawiamy, napewno nam odpowiedzą:
— O czem wy tam możecie rozmawiać? Pewnie o głupstwach jakich?
Juści, nie o mądrem. Tak sobie. A czy dorośli zawsze tylko mądrze rozmawiają? Dlaczego zaraz lekceważenie?
Dorosłym się zdaje, że dobrze nas znają. Co tam w dziecku może być ciekawego? Mało żyło, mało wie, mało rozumie. — Bo każdy zapomni, jaki był dzieckiem i myśli, że teraz dopiero najmądrzejszy.
— Marsz do domu. Ruszajcie.
Porozchodziliśmy się niechętnie, powoli, krok za krokiem. Żeby nie myślał, że się go boimy. Bo jakbyśmy naprawdę chcieli zostać i robić, co zabronione, toby nas nie upilnował. Nie tu, to gdzieindziej, nie teraz, to potem.
W domu jeszcze kolacji nie było, więc zacząłem się bawić z Irenką.
Bo mam małą siostrę. Tak, i matkę, i ojca, i małą Irenkę.
Bawimy się, że ja zamykam oczy, zatykam uszy i odwracam się do ściany, a ona chowa lalkę, a ja szukam. A jak znajdę, niby nie chcę oddać, tylko trzymam wysoko nad głową. A ona ciągnie za rękę i piszczy:
— Oddaj lalkę, oddaj, oddaj.
Musi powiedzieć: «oddaj lalkę» — piętnaście albo dwadzieścia razy, bo to jest okup. Jeżeli odrazu znalazłem, to mniej, a jak się długo męczyłem, zanim znalazłem, więcej.
Więc raz lalkę schowała pod poduszkę; odrazu znalazłem. Dziesięć razy krzyczała:
— Dawaj lalkę.
Drugi raz schowała do kieszeni palta. Trzeci raz za szafę. Czwarty pod łóżkiem. A jak schowała do garnka, długo szukałem, i musiała krzyczeć trzydzieści razy:
— Dawaj lalkę.
I znów. To nie głupia sobie, dziecinna zabawa. Wykryć tajemnicę, znaleźć ukryte, pokazać, że się nie da schować, by znaleźć nie można. Im trudniej zdobyć, tem milsze zwycięstwo. Czy prawda dorosłych, odkrycie, wynalazek, poznanie, — czy lalka w garnku, albo pod poduszką. Cała przyroda — to Irenka ukrywająca lalkę, a w mozole poszukująca ludzkość — to ja, mały chłopak. — Tam zająca goniłem szybkością nóg i sprawnością biegu, tu chwytam lalkę domyślnością, czujnością, uporem.
Cóż innego w życiu robimy, co czyni ludzkość cała? — Zające gonimy i szukamy lalek.
Już nawet zmęczony jestem tym długim dniem, w którym tyle przeżyłem.
Zjadłem kolację, chcę się do łóżka położyć najprędzej.
— Coś taki spokojny? — pyta się ojciec. — W szkole nabroiłeś?
— Nie, — mówię — głowa mnie boli.
— Może dać ci cytryny? — mówi mama.
Umyłem tylko ręce i twarz, prędko się rozebrałem, leżę z zamkniętemi oczami.
Skończył się pierwszy dzień, kiedy znów jestem mały. Ileż było wszystkiego w tym jednym dniu. Tylko część zapisałem, co mi akurat podsunęło wspomnienie, co dłużej trwało. Jeśli biją w człowieka wrażenia, jak wiosenna ulewa, czy może spamiętać i opisać wszystkie deszczu krople? Czy dadzą się zliczyć rozkołysane fale wezbranej rzeki?
Byłem Eskimosem i psem, ścigałem i uciekałem przed pościgiem, zwycięzca i niewinna ofiara przypadku, artysta i filozof — życie mi gra, jak kapela. I rozumiem, dlaczego dziecko może być dojrzałym muzykiem, a gdy się wpatrzymy uważniej w rysunki i mowę jego, gdy wreszcie zaufa sobie i przemówi, a my przenikniemy jego odmienną a dostojną wartość, — znajdziemy w niem mistrza uczuć, poetę, malarza — artystę. — To będzie. — Aleśmy jeszcze nie dorośli. — Zbyt głęboko tkwimy w materjalnem życiu.
Odbyłem dziś podróż do kraju śniegu wiecznego, zaczarowany w psa błyskałem kłami — i jeszcze — i jeszcze — i jeszcze.
Gdy się bawiłem z Irenką, lalka nie była lalką, ale ofiarą zbrodni, ukrytym trupem, który obowiązkiem moim było wytropić. Gdy znalazłem, wziąłem ostrożnie, jak zmarłą.
Lalka była topielcem, a ja rybakiem. Kołysząc się, szedłem przez pokój. Rękami poruszałem, jak siecią.
Lalka była bandytą: gdzie też się ukrywa? Idę przez pokój ostrożnie, skradam się, żeby nie przywitał mnie śmiertelnym strzałem.
Nie w kieszeni palta, ani pod poduszką leżała, ale w kniei, w lochu podziemnym, w trzęsawisku, na dnie morza. Chwytałem ją brutalnie, potrząsając.
Nie mówiłem Irence, bo mała, więc i tak nie zrozumie. Była to już moja własna zabawa.
Zapomniałem dodać, że akurat mama weszła i mówi:
— Oddaj jej lalkę. Czego się z nią drażnisz?
— My się tak bawimy, — powiadam.
— Ty się może bawisz, a ona się złości: na schodach słychać jej krzyki.
Przepuściłem także, jak w piwnicy w kącie pokazało mi się coś białego, jak człowiek bez głowy w całunie. I kiedy biegłem z piwnicy, to przez krótką chwilę nie zająca goniłem, ale uciekałem przed widmem. Chwilę trwało, ale jak w piersi tłukło, a przed oczami mignęły trzy czarne pioruny.
Nie napisałem, jak mi się na lekcji pić chciało. A pan wyjść nie pozwolił.
— Niedługo będzie dzwonek, to się napijesz.
Miał słuszność. Ale jestem dzieckiem, inny teraz mam zegar, inaczej czas mierzę, inny mój kalendarz. Dzień mój jest wiecznością, która się dzieli na krótkie sekundy i długie stulecia. Nie dziesięć minut pić mi się chciało.
— Kiedy już będzie dzwonek? — Bo cierpię. Żar mam w ustach, w oczach i myśli spiekota. Naprawdę cierpię. Bom dziecko.
Nie napisałem, że mi podczas przerwy kolega pozwolił zagrać na nowych organkach — aby tylko sprobować, czy dobre. Bo chwalił, że najlepsze, — nie rdzewieją — trwałe. — Grałem może minutę — raz jeden — wytarłem o marynarkę — oddałem. I nic.
Właśnie, że nie nic. Bo jeśli on te organki zgubi, zamieni, sprzeda, albo zepsuje, a ja będę miał za pół roku, a on poprosi, — to będę pamiętał i też mu pozwolę. A gdybym nie dał, miałby prawo powiedzieć:
— Patrz, jaki ty jesteś. Ja ci pozwoliłem.
Takie przysługi się pamięta, jeżeli się ma być uczciwym człowiekiem.
Nie wspomniałem także, że mam palto za długie, na wyrost. Przeszkadzało, kiedy się ścigałem z tramwajem. Dopóki nie urosnę, ciągle będzie przeszkadzało, ilekroć ubiorę.
Znów nie drobiazg, ale trwać będzie, bo ja wiem jak długo: pół roku, rok, wieczność.
Nie wspomniałem, że nagle na szybie żywą muchę dostrzegłem. Ucieszyłem się, pokryjomu cukier ściągnąłem i rzuciłem kilka okruchów. Karmiłem wiosnę. I niechby się odważyła Irena, albo kto ją skrzywdzić.
Korek od butelki znalazłem. Przyda się. Mam go w kieszeni w spodniach, przy łóżku.
Żołnierza widziałem na ulicy. Zrobiłem kilka kroków wojskowych. Salutowałem. Uśmiechnął się przyjaźnie.
Myłem twarz zimną wodą. Odczułem, jak kąpiel — dobra, zimna woda, — radość przelotna.
Gdy byłem dorosły, miałem dywanik stary, spłowiały, wyblakły. I raz na wystawie sklepowej widziałem taki sam, nowy, ten sam deseń, te same kwiaty. — Jakoś wolniej i pochylony powlokłem się dalej.
Kiedy byłem dorosły, po długiej zimie, wymyli w pokoju zakurzone szyby. Bardzo były zakurzone. Kiedym wrócił do domu, długo stałem przy oknie, zadowolony patrzyłem w przezroczyste okno.
Kiedy byłem dorosły, spotkałem raz dawno niewidzianego, zapomnianego wujka. Siwiuteńki idzie, laską się podpiera. Pyta się, co słychać. Odpowiadam:
— Starzeję się, wujku.
A on:
— Co, już? A co ja mam powiedzieć? Młokos jeszcze jesteś.
Ucieszyłem się, że żyje, że nazwał po imieniu.
I nagle ciepła ręka dotyka mego czoła. Drgnąłem. Otwieram oczy. Spotykam się z niespokojnem spojrzeniem mamy.
— Śpisz.
— Nie.
— Boli cię głowa?
— Nie.
— Nie zimno ci, może cię przykryć?
Ręka matki dotyka twarzy, piersi.
Siadam.
— Niech się mama nie boi. Głowa wcale mnie nie bolała.
— A mówiłeś.
— Zdawało mi się. Spać mi się chciało.
Obejmuję rękami za szyję, patrzę w oczy.
I szybko chowam głowę pod kołdrą. Jeszcze słyszę:
— Śpij, synku.
Jestem znów dzieckiem, i mama mówi mi: «synku». Znów mówią mi: «ty». Znów szyby są przezroczyste, znów dywan odzyskał dawne minione barwy.
Znów mam młode ręce, młode nogi, młode kości, młodą krew, młody oddech, młode łzy i radość.
Radość — łzy — i modlitwę młodą, dziecinną.
Zasnąłem. Jak po dalekim marszu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.