Strona:Janusz Korczak - Kiedy znów będę mały.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No, widzisz, — powiada, — nie dobrze za dużo dokazywać, bo się potem płacze.
Gdybym teraz przeprosił, widzę, żeby przebaczył. Ale się wstydzę prosić. Już chcę powiedzieć: «niech mnie pan inaczej ukarze, bo poco mamę martwić». Cóż kiedy nie mogę, i łzy przeszkadzają.
— No, idź do klasy, bo się lekcja zaczęła.
Ukłoniłem się. Idę: znów się wszyscy patrzą. I pani się patrzy. A Marylski mnie ztyłu trąca:
— No co?
Ja nic, a on znów:
— Co ci powiedział?
Zły jestem. Czego się czepia, co to go obchodzi?
Pani mówi:
— Marylski, proszę nie rozmawiać.
Pani widać też chciała, żeby mi dał spokój. Pani widzi, że mam zmartwienie, więc przez całą godzinę nic się nie pytała.
A ja siedzę i myślę. Dużo mam do myślenia. Siedzę, nie słucham, nie wiem, o czem mówią. A to akurat arytmetyka. Oni podchodzą do tablicy, piszą, wycierają. Pani wzięła kredę, mówi coś, objaśnia. Ja gorzej, niż głuchy. Bo nie słyszę i nie widzę także. I nawet nie udaję, że wiem. Pani mogła odrazu poznać, że nie uważam. Musi być dobra, bo inna na złośćby wyrwała. Teraz już rozumiem, że u dzieci, jak się coś jedno nie uda, to się zaraz nawali i to i to i to. Odrazu człowiek traci wiarę w siebie. A powinno być tak, że jak jeden skrzyczy, drugi powinien pochwalić, zachęcić, pocieszyć. I czy trzeba krzyczeć? Bo ja wiem: może trzeba, może nie.