Jan bez ziemi/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.

W przedostatni dzień karnawału Jan Skumin przyjechał z Warszawy do Poznania i stanął w Bazarze.
Jeszcze trzy dni temu ten powrót do Poznania wydawał mu się nie do pomyślenia. Gdy jednak otrzymał w Warszawie zaproszenie na bal „Ziemiański“ do Bazaru, i to jeszcze z uprzejmym dopiskiem pani Weroniki Radomickiej, jednej z gospodyń balu, przetarł oczy, obejrzał adres i znajome pismo, poczem już bez dalszego namysłu wybrał się w podróż.
Poznań, obleczony w zimową, mniej świetną, ale czystą szatę, wydał mu się nowym z pozoru, lecz oddawna kochanym w swej treści. Nawet mróz w tem mieście był polski. Przejeżdżając, liczył pokolei znajome gmachy, czy nie uległy jakim uszkodzeniom. Nie — zachowane były wybornie i pyszniły się jeszcze wspanialej w powietrzu białem. Na placu Wolności ostatni dom wykupiony został z rąk niemieckich.
Znużony gorączką i chaosem Warszawy, Skumin witał rozkosznie atmosferę spokoju i ładu, w której dojrzewały owoce sumiennej, polskiej pracy.
Zajął pokój w Bazarze, a że zapadał wieczór, postanowił nie pokazać się znajomym, aż na sali, gdzie dzisiaj bal miał się odbyć. Bal ziemiański zgromadzi zapewne wszystkich jego znajomych. Z niektórymi spotkanie będzie trochę skomplikowane, ale w tłumie uda się lepiej.
Późno, przed samą północą, zjawił się na sali. Tłum bardzo żywy, lecz wyjątkowo wykwintny; bawili się tu między sobą panowie. Wir tańca pośrodku, i potrójny okład widzów przy ścianach utrudniał odnalezienie znajomych. Niebawem jednak Jan ujrzał Radomickich, stojących obok siebie, i zbliżył się do nich odważnie. Pani Wercia przywitała go uprzejmie, lecz spokojnie.
— Spodziewałam się, że przyjedziesz. Nie trzeba zaniedbywać przyjaciół.
Ambrożemu ukłonił się Jan trochę niżej, niż zazwyczaj, i ścisnął go mocniej za rękę.
— Przecież cię widzę na nogach i w dobrym stanie zdrowia! Nie śmiałem narzucać się wam z zapytaniami, ale miałem częste biuletyny przez innych.
— Ano, raz trzeba już było przestać chorować — odrzekł Radomicki z nieprzeniknionym, generalnym uśmiechem, jakby witał Skumina po wczorajszem z nim się rozstaniu.
Schudł sporo, włosy mu się usrebrzyły na skroniach, ale wyglądał już zdrowo i dzielnie. Raz po raz przystępował ktoś do niego z czułemi wyrazami, oglądając go we fraku, który pierwszy raz przyodział w tym roku. Niedługo pozostał Skumin wpobliżu Radomickich. Rozglądał się chciwie w tłumie. Napotkał szambelana Straszyńskiego, który mu wydeklamował piękny kompliment powitalny. Maciej Golanczewski ledwie mu się nie rzucił na szyję. Jan odpowiadał uprzejmie, ale z roztargnieniem. Przeglądał teraz wirujące pary.
— Jest! — wymówił bez głosu. — Co za ramiona! Dosia tańczyła z jakimś panem nieznajomym, nietutejszego pokroju. Jan widział ją po raz pierwszy w tualecie balowej, obnażoną trochę skromniej, niż wiele innych tancerek, lecz dostatecznie, by uwydatnić rozkosz jej ciała, które wieńczyło giętką bielą szatkę barwy morskiej. Barokowy hełm jej fryzury połyskiwał miedzią. Tańczyła płynnie, rzekłbyś poważnie, tylko oczy błękitniejące śmiały się figlarnie. Nowożytność stroju łączyła się tak harmonijnie z praurokiem niewieścim, że sprawiała wrażenie greckiego marmuru, wprawionego w taniec ostatniej mody.
— Tańcząca najada, ubrana w Paryżu — coś takiego — myślał Skumin, śmiejąc się do niej i ścigając ją oczami jaśniejącą, to znów przepadającą w barwnej zawierusze ciał i strojów. Poczuł też parę razy jej spojrzenie na sobie, zdawało się łaskawe.
Należało teraz rozstrzygnąć pytanie, jak przywitać się z Dosią. Czy przyjaźnie i serdecznie, jak dawniej? Czy w charakterze obrażonego konkurenta? — Zapał Jana do niej, ożywiony przez długą rozłąkę, i spotkanie w nowej, czarującej postaci, jakby wystawionej na kochanie, doradzał mu ponowne, stanowcze oświadczyny. — Będzie, co będzie! Ale rozsądny namysł radził inaczej: on względem niej jest bez winy, ona zaś czy ma prawo wyrzucać mu obce, dawne i już odpokutowane grzechy? — Czy zapomnienie, czy upór w dziwacznem moralizatorstwie? To najprzód należy wyjaśnić i nie dać się tyranizować przez kapryśną pannę. Przecie wczoraj jeszcze postanowił zapomnieć o niej.
Tymczasem trudny był dostęp do Dosi. Ów nieznajomy pan wodził ją jeszcze długo po sali, powoli, uroczyście, dumnie, jakby chciał poszczycić się nią przed ogółem... Gdy ją nareszcie odprowadził na miejsce, porwał ją odrazu kto inny. Nadomiar niepowodzenia natknął się Jan na Zosię Golanczewską, która przywitała go natarczywie. Niepodobna było z nią nie zatańczyć. Nie szło to tak składnie, jak w Topielnie. Panna, nie czując się na własnych śmieciach i zawiedziona w oczekiwaniu jakiegoś dalszego ciągu z Jankiem, hamowała tutaj wyrazistość swych tanecznych wyznań, on zaś okazywał pewne roztargnienie. Stało się jednak, że Skumin rozpoczął swe pląsy z Zosią, nie z inną.
Dopiero gdy muzyka urwała, Jan zbliżył się do Dosi i ukłonił się jej ceremonjalnie. Spojrzała mu w oczy pytająco, powstała z krzesła i rzekła:
— Chodźmy gdzieś dalej. Tu niepodobna rozmawiać.
Poszli do bocznej sali, bufetowej, i usiedli w kącie, wystawiając się na baczną obserwację wielu oczu. Jan nie rozpoczynał rozmowy.
— Cóż tak milczy skromnie, jak winowajca? — zaczęła Dosia wesoło.
— Czekam od miesięcy na odpowiedź pani.
Dosię przejął dotkliwie ten wyraz „pani“, już między nimi niezwykły. Zgasiła odrazu uśmiech i odrzekła niecierpliwie:
— Ach, to ten pomysł mojego ojca, żeby wymusić od pana formalną deklarację? Nigdy się na niego nie zgodziłam.
— Można było jednak coś mi dać znać.
— Przecie wuj Ambroży zachorował tak niebezpiecznie!
— Zapewne. Ale jest telefon między Gdeczem a Radogoszczą, gdzie czekałem dni dziesięć.
— I bawił się pan doskonale, pijąc z ojcem i tańcując na imieninach w Topielnie.
— Widzę, że pani dbała specjalnie o to, żebym się martwił, bo nawet gdy Ambroży już wyzdrowiał, chwała Bogu, nie dała mi o sobie najmniejszej wieści — upływa już trzeci miesiąc.
— A pan chciał, żebym mu się oświadczyła?! — zawołała Dosia ze złym błyskiem w oczach.
Jan spojrzał w te oczy wcale nie poddańczo, owszem stanowczo i wyniośle.
— Uspokójmy się, panno Dosiu. Proszę zważyć, że mnie należała się jakakolwiek odpowiedź, a gdyśmy się widzieli po raz ostatni, już strasznie dawno, tu w Bazarze, rozstaliśmy się w niejakiej... przyjaźni. Liczyłem na nią długo.
— A teraz już pan nie liczy?
— Muszę wiedzieć, co pani o mnie myśli, bo inaczej nie wiem, co mam myśleć o pani.
Algebraiczność tej odpowiedzi zastanowiła Dosię, a ton, którym przemawiał Skumin, choć ją drażnił, budził w niej raczej szacunek, niż niechęć. Przemknęło jej przez głowę sumienne zapytanie, czy Jan wobec niej co zawinił, czy tylko ona chciałaby widzieć go innym, niż jest, a raczej, niż był niegdyś, gdy się zaplątał w romans z Wercią. Ależ tamta historja minęła, została naprawiona. — jednak w umyśle kobiety — i to pięknej a pewnej siebie — od przebłysku zdrowej logiki, aż do głośnego jej wyznania, lub zastosowania jest jeszcze daleko. — Dosia zamilkła i przysłuchiwała się przez czas pewien odgłosom muzyki tanecznej, która wybuchła znowu z sąsiedniej sali. Jan rozglądał się po sali bufetowej, gdzie siedział, a raz po raz muskał spojrzeniem odurzające wykwity nieznanych mu dotąd wdzięków Dosi. Majaczyła mu w pamięci niezapomniana atmosfera jej pokoju w Radogoszczy, który zwiedził przed paru miesiącami.
Takie usposobienie obojga łagodziło sprzeczkę i skłaniało ich do wymiany jakichś przecie o sobie powiadomień.
— Jakże tam urządziłeś się... pan w Warszawie?
— Smutno urządziłem się.
— Rozumiem: ja temu mam być winną. Ale porzucając tę piłę — cóż pan tam porabia?
Znowu wyraz „piła“ rozdrażnił Skumina, gotowego już do ustępstw ze swego polemicznego tonu. Ona, widać, w dalszym ciągu lekceważy i doniosłość swych dziwactw i jego cierpienie. Odrzekł bez uśmiechu:
— Staram się myśleć praktycznie o swej przyszłości.
— Z Zosią Golanczewską? — wystrzeliła Dosia jeden ze swych niespodziewanych szmermeli konwersacyjnych.
Jan spojrzał w oczy jej uśmiechnięte przekornie.
— Tak jak pani z Krysiem Ramułtowskim — odpowiedział z podobnym uśmiechem.
Dosia nie stropiła się bynajmniej.
— Jeżeli tak, to niegroźne. — Ja mam już nowego konkurenta.
— Doprawdy? — Nie śmiem pytać o jego nazwisko.
— Widział go pan ze mną w tańcu.
— Taki elegant ogromnie z siebie zadowolony, jakby z Małopolski?
— Ten sam i oczywiście jest z pod Przemyśla. Zaraz go pan pozna, bo właśnie przychodzi tu mnie szukać. Przyrzekłam mu mazura.
Wspomniany elegant lustrował zapomocą monokla salę bufetową, a gdy dostrzegł, gdzie siedzi panna Tolibowska, posunął się do nich w tanecznych lansadach, osadził przed nią rumaka swej osoby i zawołał:
— Panno Dosiu! Nasza godzina! — zaraz dadzą sygnał do mazura.
Dopiero teraz zauważywszy, że panna siedzi obok młodzieńca godnego uwagi, przedstawił mu się:
— Hrabia Bobrkowski.
— Skumin — odrzekł tamten, podając hrabiemu dwa palce.
Bobrkowski naszkicował postawę kogutowatą, ale zajrzawszy w jasne oczy silniejszego ptaka, uspokoił się i porwał pannę Dosię do sali balowej.
Hasło mazura obudziło w całej młodzieży, nawet modernistycznej, uśpione dreszcze szlachetnego tańca. Nie chodziło tu już, jak w nowych tańcach, o karykaturę prawiecznego aktu zwierzęcego w mniej lub więcej wyrazistych podrygach i uściskach, lecz o zaloty grzeczne, estetyczne a ochocze, o pokaz wyszkolenia choreograficznego i towarzyskiego.
Istnieje podanie, że konie andaluzyjskie, przywykłe od licznych pokoleń do „hiszpańskiego kroku“, wykonywają go tradycyjnie, prawie bez ćwiczeń przygotowawczych. Polskie konie we frakach powinnyby umieć tańczyć swój tradycyjny taniec. Jednak młodzież nie umiała. Zgrabniejsi biegali mniej więcej powabnie, lecz bez właściwego charakteru; mniej zdolni naśladowali mazura ze starych obrazków humorystycznych. — Panie, mające w prawdziwym mazurze tylko zadanie posuwania się szybko i płynnie, wyprzedzając o pół kroku swego tancerza, zapomniały i tej skromnej roli, może pod wpływem nieudolnych towarzyszów. Nawet Dosia biegała bez choreograficznego sensu ze swym galicyjskim tancerzem. Jeden tylko niemłody już pułkownik ze służby rosyjskiej i piękna dama rosyjskiego pochodzenia tańczyli mazura znakomicie, według reguł sztuki. Żal było patrzeć. Pomimo te niedomagania, taniec szedł naogół hucznie i dostojnie, przenosił uczestników i widzów w mniej barbarzyńskie czasy.
Skumin stał bez pary w szeregach widzów. Przyszedł późno i nie wyrywał się wcale do tańców. Z kimżeby zresztą? Z Dosią, z którą miał najprzód do rozstrzygnięcia donioślejsze zagadnienia? Z Zosią Golanczewską, aby potwierdzić rozpowszechnione już plotki? Z wielu względów wolał wstrzymywać się od tańców.
Poczuł raptem na ramionach dwie silne dłonie, obejmujące go ztyłu. Obrócił się prawie mimowolnie, gdyż dłonie te obróciły go również i rzuciły w męskie objęcia i w pocałunki z dubeltówki.
— A tuś mi nareszcie, synku?! — wołał pan Robert Tolibowski rozpromieniony.
Oglądał go z zadowoleniem:
— Wcale grzeczny kawaler we fraku. Ale grzecznież to nie dać znać o sobie od przeszłego roku?
— Ja miałem dać znać o sobie, czy strona przeciwna? — zawołał Jan żywo.
— Przeciwna, nie przeciwna... — odrzekł Robert. — Widzę, że nie tańczysz? Chodźmy do bufetu.
W sali bufetowej, prawie opróżnionej z powodu mazura, tańczonego w przyległej, przystąpił Robert do sprawy ważnej:
— Piłeś już szampana?
— Nie piłem.
— To źle. Bal bez szampana, to jak polowanie bez prochu. — Kazimierzu! — zwrócił się do znajomego służącego — dajcie butelkę Pommery drapeau américain.
— Nic się tu nie zmieniło od przeszłego roku, ale może dlatego właśnie u ciebie się zmieniło? — przystępował Robert okólnie do sprawy jeszcze ważniejszej.
— Ja spoważniałem znacznie. Staram się dojść do jakiegoś przecie majątku.
— Chwalebnie, bardzo chwalebnie. Ale nie grasz w karty?
— Ani mi się śni. Chcę tylko rozszerzyć pole działania i możliwości zarobku. Wyjadę gdzieś daleko.
— Może do Berlina? — zapytał żywo Robert.
— Gdzież tam! Zupełnie inny mam projekt. Jestem w ministerjum spraw zagranicznych i staram się, aby mnie przyłączono do poselstwa polskiego w Stanach Zjednoczonych.
— Cóżto znowu za projekt! — skrzywił się pan Robert.
— Tam się złoto przelewa. I tam swą pracę, o ile dobra i silna, można sprzedać korzystnie.
— Powiem ci, Janku, że to jest nawet w sprzeczności z twojemi pryncypjami. Opuszczać kraj, gdzie jest tyle do roboty i taka potrzeba ludzi zdolnych — to jakoś niebardzo — deklamował pan Robert argument, chwycony nie z własnego repertuaru.
— Wyjadę przecie nie na zawsze, nie emigruję. Mogę nawet dorobić się tam i przywieźć złoto do kraju.
— A razem z niem jakąś Betsy, Dolly, lub inną Mabel amerykańską z dolarami?
— O tem nigdy nie myślałem. — Ej, Janku, z ciebie też chimeryk. Masz tu wyraźne zadania, a idziesz szukać szczęścia za morzem.
Wypił bez rozkoszy kielich szampana i zasępił się nieco. Dawnoby już przystąpił do rozmowy o córce, ale sam nie wiedział dokładnie, co ona myśli. Był znowu w Berlinie, a gdy powrócił do domu, porozumienia z córką i namowy stale mu się nie udawały.
— Czy spotkałeś tu już Radomickich? — rzekł po chwili.
— Spotkałem, rozmawiałem z nimi. Nawet Wercia przysłała mi sama zaproszenie na ten bal i dlatego przyjechałem.
— To dobrze. Czegóż chcesz więcej?
— Niczego więcej.
— A czy widziałeś Dodę? — Prawda, że pyszna suknia? Sam dopilnowałem wyboru i wykończenia.
— Bardzo ładna.
— A dopiero Doda w niej — w tej sukni, czy obok sukni — co?
— Piękna.
— Cóżto? Czyś zlodowaciał tej zimy? Czy cię spaliły na popiół oczy warszawianek, żeś tak obojętny na wdzięki dawniej wielbione?
— Nie jestem bynajmniej obojętny, tylko już nie wiem, czego się mam trzymać.
— Rozmawiałeś z nią? — Bo ja tu dopiero co wszedłem i nie widziałem.
— Rozmawiałem, alem się do niczego nie dogadał. Nie zrozumiałem dotąd, dlaczego pozostawiono mnie bez odpowiedzi na moją oficjalną prośbę i za co cierpię pokutę.
— Otóż to! — trzasnął się Robert po kolanie — ja, rodzony ojciec, jestem w takiem samem nieporozumieniu z własną córką. Chcesz, czy nie chcesz, gadaj! — ale nie pozostawiaj w zwątpieniu zacnego człowieka. Ale ona ciągle, że to nie jej pomysł, że to wymuszone oświadczyny i że ona się do tego nie chce mieszać. No, to i ja się mieszać nie będę. Taka była stale treść naszych rozmów o tej sprawie.
— To tylko dowód, że nie dba o całą sprawę, czyli o mnie — rzekł Skumin.
— Ręczę ci, że jest przeciwnie. Kobiety, nawet najlepsze, gdy są ponętne, lubią dawać susa wbok od zdrowego sensu; chcą koniecznie być trudne do wzięcia. Brzydkie są łatwe, ale nikt się na nie łasi. Otóż Doduś, dziewczynka dosyć dumna, może i słusznie, chce zapewne, żebyś ty ją jeszcze trochę pobłagał. — Sama zaś, od czasu jak powróciła z Gdecza, mało nawet zajmuje się gospodarstwem. Siedzi w domu i gada ze swojem jeziorem. Może ono wie i rozumie, czego ona chce doprawdy.
— Chciałbym wejść w porozumienie z jeziorem; możebym od niego czegoś się dowiedział — uśmiechnął się Skumin.
— Pyszna myśl! — zawołał pan Robert — zabieram cię zaraz po balu do Radogoszczy! Piwnica jeszcze nie wyschła, a jezioro powoli odtaje.
— Zbyt proste rozwiązanie, drogi Robercie — odrzekł Jan — a właściwie żadne.
Skumin poczuł silny przypływ sympatji dla ojca Dosi: jakikolwiek on tam jest, jako wartość moralna i obywatelska, sprzyja serdecznie jego związkowi z córką. W dobrym kompanie dostrzegł rysy dobrego człowieka.
— Kochany panie Robercie — rzekł — mówimy tak szczerze i poufnie, że wyznam ci jedną z mych zasad w stosunku do kobiet. Nie można się przed kobietą zbyt płaszczyć, bo zacznie po tobie deptać. Są wprawdzie kobiety, które, gdy się zdecydują kochać, kochają słodko, ulegle, zupełnie altruistycznie. Ale panna Dosia do nich nie zdaje się należeć; jest dumna i żądna panowania nad mężczyzną.
— Masz słuszność — ona i własnego ojca chciałaby wodzić na pasku.
— Ojcu to niewiele zawadza — odrzekł Jan. — Ale jej przyszły mąż... nie wiem, jak sobie z nią da radę.
— Jakto: jej przyszły mąż? Mówisz o nim, jak o kimkolwiek! — zgorszył się pan Robert.
— A no, skoro mnie nie chce, cóż mogę wiedzieć, za kogo wyjdzie. — Może za tego pana Bobrkowskiego?
— Za tego świszczypałę? Nigdy! Odmówiłbym jej ojcowskiego błogosławieństwa! Zresztą skąd wiesz, że ona ciebie nie chce? Czy ci to kiedy powiedziała?
— Nie. Ale skoro nie odpowiada na kategoryczne zapytanie...
— Kto milczy, zdaje się przyzwalać — przypomniał sobie Tolibowski łacińskie adagium.
— Nie w tym wypadku, panie Robercie.
Stwierdziwszy, że jeden o d drugiego więcej się nie dowiedzą, popijali wino.
Wtem Dosia ze swym tancerzem wtargnęli do sali bufetowej.
— Proszę sobie iść do sali balowej; mam tu do pomówienia z ojcem — rzekła Dosia do Bobrkowskiego.
Ten wyprostował się ze zdziwienia i oddalił się niepyszny.
Wtedy Dosia zwróciła się do siedzącego Skumina również nakazująco:
— Słyszał pan, że chcę rozmówić się z ojcem?
— Dodo! — zawołał Robert gniewnie. — Janek tu ze mną siedzi i nie można nim tak komenderować. Może i mnie zechcesz oddalić? — Odejdę — ale pozostaniesz sama i w tym pokoju i na świecie.
Skumin już przed chwilą powstał i udał się do sali tańców.
Wtedy Dosia, pozostawszy z ojcem na uboczu, rzekła:
— Jeżeli ojciec nie chce zupełnie odstręczyć mnie od Jana Skumina, a jego odemnie, to proszę najpokorniej nie zachęcać go do mnie w rozmowach z nim, bo to się na nic nie zda, a wszystko może popsuć.
— Nie bój się — odrzekł pan Robert zaperzony — on się już nawet nie liczy z tobą w swoich projektach na przyszłość.
— Powiedział to ojcu?
— Opowiedział o projektach, które wasz związek wyłączają.
— Cóżto za projekty?
— Daruj, lecz ci nie powiem. To może jego sekret, a przyznam się, że w twoim zatargu z nim ja muszę być po jego stronie, jako rozumniejszej i sprawiedliwszej.
— Dziękuję za sąd ojcowski — rzekła Dosia krnąbrnie.
Odeszła i przybliżyła się do Bobrkowskiego, który czekał we drzwiach sali balowej na dalsze losy swego mazura. Przemówiła do niego kilka słów, po których mina mu zrzedła, coś jakby zaprotestował, znów otrzymał słów parę, poczem skłonił się głęboko, ironicznie. Dosia powróciła do ojca.
— Cóżeś tam znowu zmalowała? — zapytał Robert.
— Powiedziałam temu panu, że jestem zmęczona i nie mogę dłużej tańczyć.
— To niby... dałaś mu odkosza?
— Odkosza od mazura. Nic innego nie było między nami. Ale teraz, dla konsekwencji, niech mnie papa wyprowadzi z balu.
— No, dobrze, moje dziecko. — Ale działasz według jakichś planów, których ani ojciec, ani konkurent, ani sam djabeł nie zrozumie.
Tolibowski z córką opuścili sale resursowe.
Skumin znalazł się na granicy dwóch sal, wpobliżu Bobrkowskiego, który dawał po sobie znaki żywego rozdrażnienia. Przystąpił do Skumina, udając przesadne ugrzecznienie:
— Może hrabia zechciałby mnie oświecić, bo jestem trochę obcy w tem towarzystwie: czy zna hrabia tę pannę, która wyszła z ojcem?
— Poznaliśmy się z panem, gdym rozmawiał z panną Tolibowską, może pan stąd wnosić, że ją znam.
— Tak — ale czy ona jest pełnoletnia?
— Zadziwia mnie ta pana ciekawość.
— Bo musi być pod czujnym dozorem ojca i... innych — tłumaczył Bobrkowski dowcipnie. — Porozmawiała z panem, następnie z ojcem i wynikło stąd, że ja pozbawiony zostałem mazura.
Skumin, miarkując zamiar wyraźnie zaczepny, wyprostował się, a przenosząc preopinanta o dobre pół głowy i patrząc mu w oczy nieprzyjemnie, odpowiedział:
— Przenikliwość panu nie dopisała. Mielibyśmy też o czem rozprawiać, pan Tolibowski i ja, o popsuciu panu mazura! Rzecz jest zupełnie obojętna. Panna na balu wystawiona jest na tańcowanie z byle kim.
— Ale tym razem tańcowała ze mną, Markiem Aurelim hrabią Bobrkowskim.
— Wątpię, aby to jej zaimponowało.
— A zatem — rzekł Bobrkowski już zaperzony — odpowiada pan za pannę Tolibowską, jak się tego spodziewałem.
— Odpowiadam — odrzekł Skumin — za siebie samego i wyraźnie: Nudzi mnie pan solennie.
Tyle było ich rozmowy.
Bobrkowski zakrzątał się po sali, Skumin pozostał na miejscu, i widział, że Bobrkowski złapał Wacia Klonowskiego, widocznie przyjaciela, i odprowadził go na stronę. Wacio nie kwapił się jakoś do przyjęcia proponowanej mu misji. Po chwili jednak obaj zaczęli wspólne poszukiwania.
Skumin zrozumiał, że mu Bobrkowski przyśle sekundantów, i pomyślał o swoich. Do poprowadzenia tak błahej sprawy wziąćby można byle kogo, jednak każda sprawa honorowa jest nietyle niebezpieczna z powodu możliwości krwawych wyników, ile ze względu na zapędiiwość, lub nieudolność sekundantów. Pustą wymianę słów nieostrożnych można rozdmuchać w pożar nienawiści, albo też sprowadzić do sromotnie głupiej awantury. Bo też i kodeks tak zwany „honorowy“, a właściwie pojedynkowy, którego używamy, jest zlepkiem najstarszych przesądów i najniedorzeczniejszych ceregieli. Tak go oceniał Skumin, choć ani myślał wyłamywać się z pod tyranji panującego kodeksu.
Rzucał więc okiem po sali, zwłaszcza po szeregach mężczyzn nie tańczących, aby zpośród nich wybrać sobie świadków, gdyby okazali się potrzebni.
Trafił na postać niespodziewaną tutaj, która uradowała go serdecznie. Pan Dymitr Chalecki, we fraku zaledwie odrobinę staroświeckim, przyglądał się, stojąc, zabawie. Jan posunął się żywo ku niemu.
— I pan senator z nami! Uczta kompletna! — skłonił się głęboko nad jego ramieniem.
— A cóż, kochany? Póki oczy patrzą, trzeba świat oglądać. Cieszę się, że cię widzę.
— Ja zaś podwójnie, bo mam pana poprosić o radę.
— Służę ci zawsze, znaczy się, póki żyję.
— Zdaje się, że będę miał zaraz pojedynek, czyli, że mnie poproszą o zadośćuczynienie, a ja na żadne ze swej strony ustępstwa się nie zgodzę.
— No? Cóż takiego? — zapytał Chalecki troskliwie.
— Możeby gdzieś na uboczu... bo tutaj w tłumie?..
— Chodźmy do bufetu.
Bufet na tym balu stawał się istotną salą obrad. Zaledwie usiedli w pustym kącie, zaczął Skumin:
— Szanowny i kochany panie senatorze! Mawiał pan często, że ma dla mnie uczucie ojcowskie.
— Bo tak i jest. Przyjacielem byłem i ojca twego, i jeszcze dziada, hrabiego marszałka.
— Więc będę się spowiadał bez wszelkich niedomówień, równie z zajścia, jak z moich intencyj.
— Słucham.
— Jest tu na balu pewien Bobrkowski.
— Poczekaj — to taka sobie szlachta z okolic Lwowa i Przemyśla.
— Właśnie. Otóż ten pan zaleca się arogancko do Dosi Tolibowskiej.
— A ona? — spytał ciekawie pan Dymitr.
— Ona zapewne drwi z niego, jak i ze wszystkich. Jednak ten pan mnie korci.
— Ha, ha! — zaśmiał się stary satyr — to ja już, przepraszam pana, miarkowałem i w Gdeczu, że czule na siebie spoglądacie. Ale jakże? Zaczepiłeś go?
— Na szczęście — nie. On sam przyczepił się do mnie i dostał odprawę. Zdarzyło się tak, że Dosia po rozmowie ze mną i z ojcem przerwała mazura, którego tańczyła z Bobrkowskim, i opuściła bal z ojcem. Czy to wynikło z rozmów, czy nie? Tego nie wiem, więc nie powiem. Ale ów fircyk galicyjski, mocno niezadowolony, przyczepił się do mnie z dowcipami takiemi: czy panna jest pełnoletnia? czy pozostaje pod stałym dozorem ojca, czy może pod moim? — Odpowiedziałem mu najniegrzeczniej, jak mogłem: więc nazwałem go byle kim i t. d. — a rozstałem się z nim, oświadczając, że mnie solennie nudzi. Teraz widzę, że on szuka sekundantów, więc i ja muszę przygotować swoich. Rozumie pan senator, że nie posuwam się do zuchwalstwa proszenia pana na sekundanta, ale proszę o radę, jak pokierować tą sprawą, która wydaje się napozór głupią, ale ma dla mnie pewną... wartość.
— Rozumiem: chcesz wpakować rywalowi kulkę?
— Tak, panie senatorze — poniżej prawego biodra.
— He, he, he — poczekaj — to jednak trzeba rozważyć.
Po krótkiem milczeniu mówił dalej:
— Rzeczywiście sprawa jest błaha, prochu nie warta. Jeżeli pragniesz ją zaostrzyć, to twoja wola. Ale są inne względy, przemawiające przeciw pojedynkowi. Ten pan Bobrkowski jest z Małopolski; gdy mu się wydarzy przygoda w Poznaniu, złożą to na karb niechęci wzajemnej dwóch ziem polskich, a ta niechęć musi być, mojem zdaniem, wykorzeniona za wszelką cenę.
— No, panie senatorze, najprzód ja jestem z Litwy, a przytem czyż Polacy z różnych dzielnic nie mogą się z sobą poczubić o sprawy prywatne?
— Mogą. Widzę, że dzielnie popierasz argumentami swą chętkę wpakowania kulki w wiadome miejsce. Więc ten wzgląd pomińmy. Jest wszelako inny, który może ci trafi do przekonania. Co na to powie panna Tolibowska i czy jej wyjdzie na pożytek awantura, w której nazwisko jej nie może pozostać ukryte?
Zadumał się trochę Skumin.
— Co do tego, jak to przyjmie Dosia — rzekł wreszcie — to, o ile ją znam, nie będzie miała mi nic do zarzucenia, żem się oburzył na krytykującego ją chłystka. A co do rozgłosu jej nazwiska — to trzeba będzie trzymać rzecz całą w ścisłej tajemnicy.
— To, przepraszam pana, nie wystarczy. Samego pojedynku nikt nie ukryje. Ale trzeba znaleźć inny powód zatargu. Symulacja w tym wypadku, znaczy się, dozwolona i trzeba ją umieścić w protokóle oraz zobowiązać do sekretu wszystkich uczestników zajścia.
— Zupełna słuszność, panie senatorze. A kiedy już tyle łaski, to możeby pan dał też pomysł do tego protokółu?
— Hm! — Wiesz co, Januk? Weź mnie na jednego z sekundantów; drugiego wymyślimy. Jeżeli przyjdzie do pojedynku, ja się wtedy cofnę od sekundowania w polu, jako za stary. Znajdziemy zastępcę. A to już rzecz drugorzędna, kto będzie nabijał i podawał pistolety.
— Panie Dymitrze! Panie senatorze! — rozrzewnił się Skumin — nie umiem wyrazić wdzięczności za takie dobrodziejstwo. Powierzam panu sprawę bez żadnych z mojej strony zastrzeżeń. W tak zaufane ręce!
— Ręce już nie te, co były. Głowa jeszcze jako tako — no i serce, przepraszam pana, dla ciebie, Januk.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.