Jan bez ziemi/XX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XX.

Warszawa ma swój charakter wielkomiejski i przyjemny tylko na długiej linji od Belwederu do Zamku, z paru bocznemi widokami na plac i pałac Saski i na Wisłę. Po wyliczeniu na palcach kilku widoków, zbanalizowanych przez powtarzanie na pocztówkach, jak śliczne rzeczywiście Łazienki, widok na Zamek od strony Pragi, plac Teatralny, lub ładny, lecz skromny rynek Starego Miasta, po nabraniu nadziei, że Aleja 3-go Maja z wiaduktem i mostem Poniatowskiego mogą być kiedyś wspaniałe — nawet entuzjasta Warszawy przyzna, że, jak na stolicę już od lat trzystu — miasto ma charakter pospolity, będąc pozbawione arcydzieł w gmachach kościelnych i świeckich, wielkich i estetycznie obudowanych placów, perspektyw olśniewających i więznących w pamięci, jak rysy kochanych osób. Niektóre zaś ulice, nawet śródmieścia, jak zażydzona Marszałkowska, z podobnemi przecznicami, lub dzielnica Nalewek wyłącznie żydowska, pozostawiają we wspomnieniu obrazy koszmarowe.
Skumin znalazł sobie mieszkanie przy ulicy obojętnej — Żurawiej, w domu bez pretensji do architektury, ani do wyszukanej wygody. Widok z okien był na podobny dom przeciwległy, podwórze ciemne i brudne, piece dymiły, schody były wyżarte przez liczne procesje grubych butów. Mało nad tem cierpiał Skumin, uważając instynktowo ten dom za etap przejściowy w wędrówce swego życia. Tylko, ponieważ dłuższy pobyt w Warszawie wypadł mu na porę zimową, w której trudniej o świeże powietrze, dusił się w swym „familijnym“ pensjonacie i uciekał z niego pod byle pozorem. Już gmach bankowy, w którym codzienne miał zajęcie, był lepiej przewietrzony i stał przy czystszej ulicy. Zresztą wybierał się Jan często na przechadzkę, nie kierując się nigdy na ulicę Marszałkowską, lecz przez plac Trzech Krzyży wchodził w Aleję Ujazdowską, gdzie, pomimo zimy, było czyściej, a obfitość drzew nasycała powietrze lepszemi woniami, sprawiała nawet czasem niespodzianki, ubierając się w kryształową osadź, oblaną bladem słońcem.
W jeden taki piękny dzień zimowy Skumin, postępując wzdłuż parku Ujazdowskiego, zauważył, że kryty samochód zatrzymał się z pędu na jezdni i jakaś pani w bogatem futrze, po otworzeniu drzwiczek, wychyliła się, dając mu żywe znaki, aby się zbliżył.
— Pani Canevari!
Oczywiście, podszedł do drzwiczek i ukłonił się.
— Pan tutaj, hrabio? Przejazdem czy na stałe?
— Tymczasem mieszkam w Warszawie.
— Pamięta pan „mandragorę“ w Gdeczu?
— Naturalnie, że pamiętam.
— A ten pyszny stary senator żyje?
— Zapewne żyje — dawno tam nie byłem.
— Jakto? — zadziwiła się pani Berta. — Ale przedewszystkiem, co pan tu porabia w Alejach?
— Włóczę się.
— Ja także. — Siadaj pan ze mną.
Energicznym podrzutem usunęła się w prawo na siedzeniu. Skumin nie miał powodu wykręcania się, więc usiadł przy niej na lewo.
— Przejedziemy się do Łazienek. Bardzo piękne są pod szronem.
— Nie wiem tylko, czy puszczają tam samochody w zimie?
— Mam flagę włoską — widzi pan? Puszczą nas.
Pomknął samochód.
Pani Canevari nawiązała przerwaną rozmowę:
— Jakto? Nie wie pan, co się dzieje w Gdeczu?
— Wiem... zdaleka. Radomicki był bardzo chory.
— Słyszałam. A Wercia?
— Wercia zapewne pielęgnuje męża.
Lekki uśmiech przemknął po karminowych ustach pani Berty — i zmieniła konwersację.
— Ale pan? — Bardzo się cieszę ze spotkania. — Nie mógł też pan nas odwiedzić, mieszkając w Warszawie?
— Ach, pani! Nigdzie nie bywam. Pracuję w banku i w ministerjum spraw zagranicznych.
— Brawo! — to się pan zbliża do nas, do „karjery“.
— Dopiero od pięciu minut — zażartował Skumin, pochylając się zlekka ku pachnącym błamom futra pani Canevari.
Zmierzyła go spojrzeniem lwicy zalotnej, ale świadomej swej mocy.
— Nic pan na tem nie straci; mógłby nawet zyskać życzliwą pomoc. Znam dobrze cały korpus dyplomatyczny.
Skuminowi błysła myśl, bynajmniej nie zalotna, owszem praktyczna, interesowna, którą pani Berta odgadła po wyrazie jego twarzy.
— Przyjmuję we czwartki po południu — rzekła. — Spotka pan u mnie sporo dyplomatów — także i ludzi ze swego ministerjum.
— Nieomieszkam skorzystać z łaskawego zaproszenia — odrzekł Skumin, uchylając kapelusza.
Wjechali bez przeszkód do Łazienek przez bramę od Belwederu i znaleźli się na drodze klasycznego objazdu tego klejnotu, pozostałego po Stanisławie Auguście. Pałacyk, rozparty dzisiaj na matowej, bo zamarzłej szybie stawu, sztuczna ruina teatru na wyspie, zamiast pysznej zieleni letniej przybrały się dzisiaj w koronkową bieliznę, przetykaną srebrem, którą cały park był otulony. Jakby przebłysk kobiecego ciała przez bieliznę, promienie zniżonego słońca różowiły gdzie niegdzie tę powódź szronu.
— Rozkoszne gniazdko miłosne zimowe! — rzekła pani Canevari, falując nozdrzami.
— Może tam, w środku pałacyku, jeżeli jest ogień na kominku — ale tutaj, brr... zimno — odparł Skumin, zacierając ręce.
— Zmarzły panu łapki? — daj pan — niech je ogrzeję.
Ujęła go za rękę, wsunęła ją pod swe futro i oparła ją na sobie powyżej kolana. Skumin roześmiał się zmysłowo i zajrzał w jej oczy błyszczące swawolnie.
Po chwili tego komicznego ogrzewania, czując silny prąd, przenikający go cd dotknięcia bardzo kształtnego uda, Jan cofnął rękę, udając szlachetne oburzenie na siebie samego:
— Jestem pani nieskończenie wdzięczny za jej gest altruistyczny, ale nie mogę się zgodzić na ziębienie pani moją zmarzniętą łapą!
— Odejmuje mi pan okazję uczynku miłosiernego... Jak to tam jest? — „Nagiego przyodziać — głodnego nakarmić — zziębniętego ogrzać...“
— Tego ostatniego nakazu nie zauważyłem w katechizmie... I nie warto tak obdarzać mężczyzn, bo, chociaż wdzięczni, są zuchwali: chcieliby doznać wszystkich naraz uczynków miłosiernych co do ciała... A tutaj, w zamrożonym samochodzie...
— Rzeczywiście należy pan do zuchwałych — przerwała pani Berta z niebardzo groźnym gestem obrażonej.
Samochód dojeżdżał właśnie do małego pałacyku o wklęsłym froncie, skąd zwykle normalne przejażdżki zawracały do drogi powrotnej. Na schodach paru oficerów salutowało grzecznie — czy przejeżdżającą damę? — czy flagę włoską, która obiegła okrągły dziedzińczyk z nieposzlakowaną godnością?
Powrót był mniej piękny, bo już słońce zdjęło swą różową pozłotę ze szronów, zapadając głęboko za drzewa, i mniej figlarny. Zato ustalała się gorąca, przyjazna komitywa. Skumin wygadał się, że pragnie poznać personel poselstwa amerykańskiego. Pani Canevari obiecywała, że wszystko to będzie u niej w przyszły czwartek — pojutrze. Uparła się też odwieźć Skumina do jego mieszkania.
Gdy stanęli przed frontem kamienicy na Żurawiej, pani Berta zapytała z pewnem zdziwieniem:
— Tu pan mieszka?
— Tutaj — bardzo marne mieszkanie — nie udało mi się znaleźć lepszego.
— Znajdę panu — odpowiedziała, obnażając rękę z rękawiczki do ucałowania na waletę — w przyjaźni jestem przedsiębiorcza.
Jeszcze Skumin nie doszedł do drzwi swoich na trzeciem piętrze, gdy usłyszał za sobą szybką pogoń i wołanie:
— Janek! Janek!
Kryś Ramułtowski biegł za nim po schodach.
— Czy można do ciebie?
— Bardzo cię proszę.
Skoro tylko znaleźli się w pokoju Skumina, Kryś zaczął:
— Wybierałem się właśnie do ciebie, alem po obiedzie chciał się przewietrzyć w Alejach, bo dzień ładny — aż patrzę: mija mnie pyszna limuzyna, a w niej Berta z kim? — Z Jankiem! — w konwersacji niezupełnie kryminalnej, ale bardzo ożywionej. Widzę, że się nie nudzisz w Warszawie.
— Nie nudzę się, bo pracuję — odrzekł Skumin. — A pani Canevari porwała mnie do swego samochodu z Alei do Łazienek. Pierwszy raz ją widzę w Warszawie.
— No, no — już ja znam te twoje hermetyczne dyskrecje...
— Myśl sobie, co chcesz, ale ja bez koniecznej potrzeby nie kłamię.
— No dobrze. Ale przyznam ci się, że ciekaw byłem, gdzie też tak razem się wybierzecie — i jechałem za wami. Aż stanęliście przed domem, gdzie mieszkasz, a którego numeru nie byłem pewny. Przyznaj, że to opatrznościowe.
— Przyznaję. Ale powiedz mi najprzód, kiedy przyjechałeś i co wiesz o zdrowiu Ambrożego Radomickiego.
— Przyjechałem wczoraj. A w Gdeczu byłem niedawno. Ambroży jeszcze niezdrów.
— Ach, byłeś w Gdeczu? Kiedy?
— Pięć... sześć dni temu. Wiesz zapewne, że podczas świąt zachorował najgorzej?
— Nie wiem. Opowiedzże.
— Uparł się wstać na wieczerzę wigilijną, zaziębił się i dostał zapalenia płuc. Zrobił się alarm. Teraz już znowu lepiej podobno. Kiedym tam był, nie widziałem go jednak, tylko domowników: panie, Chaleckiego, doktora, księdza. — Siedzi też tam dotąd Dosia.
Skumin dowiedział się już mniej więcej wszystkiego, czego pragnął. Ale Ramułtowski przystąpił do wyznań w tonie lirycznym:
— Ta Dosia to dziwne stworzenie. Śliczna, ponętna — ale dowiedz się od niej, co ona właściwie do ciebie czuje! Raz jest miła i bliska, to znowu obca, szydercza...
— Przypuśćmy — przerwał Skumin — ale dlaczegóż się tem przejmujesz?
— Ona mnie oddawna bardzo zajmuje...
— Przecież się starasz o Mukę Golanczewską. Sam widziałem.
— To i ja widziałem w Topielnie, że zawracałeś w głowie jej siostrze, Zosi. A przecie się o nią chyba nie starasz?
Skuminowi zaczynała się cała ta rozmowa nie podobać.
— Powiedz jasno, mój drogi, do czego zmierzasz, bo nie rozumiem.
— Widzisz, Janku... Ta rzecz wynikła właśnie podczas mojej wizyty w Gdeczu. Nie dopuszczono mnie do Ambrożego, więc rozmawiałem z paniami. — Wiesz, że pani Wercia stała się najczulszą małżonką? Nie opuszcza chorego męża i on przyjmuje jej usługi z rozrzewnieniem. Poprawiły się ich stosunki do niepoznania.
— To bardzo pięknie. Cóż dalej?
— Więc ja przez parę godzin mego pobytu rozmawiałem głównie z Dosią. — Pytała mnie nawet o ciebie.
— Ach, pytała? O co?
— W jakim jesteś humorze, czy coś takiego. Odpowiedziałem: sądzę, że w najlepszym, bom go widział na imieninach w Topielnie; tańczył zawzięcie z Zosią, aż się w nim na dobre rozkochała.
— Pocóżeś to powiedział?
— Bo prawda. A cóż to może szkodzić? Panny lubią takich, w których się inne kochają beznadziejnie. Wierz mi. Co zaś do Zosi, ciągle o tobie gadała po twoim wyjeździe i zwierzała się Muce. Wiem, bom tam zabawił jeszcze dwa dni.
— Cóż ci Dosia odpowiedziała na tę arcypotrzebną rewelację?
— Rozśmiała się głośno i zawołała: A to doskonale! Zdziwiłem się, bo myślałem, że macie się ku sobie.
— Jak my się mamy ku sobie, to rzecz nasza — rzekł Skumin, zupełnie już rozdrażniony — ale zechciej mi powiedzieć, dlaczego tyle mówimy o pannie Tolibowskiej?
— Myślę, że ona cię interesuje, lub interesowała — więc chciałbym wiedzieć, jak zapatrywałbyś się na to, gdybym ja starał się o jej rękę?
— Ty?! — zawołał Skumin i zawiesił nad nim wzrok pogardliwy, nie dodając żadnego objaśnienia.
Stropił się nieco Kryś, jednak odpowiedział godnie:
— A ja. Jeżelibyś jednak miał coś przeciw temu, to powiedz.
— Nic nie mogę mieć przeciw temu, ani za tem, bo nie rozporządzam ręką panny Tolibowskiej.
— Kochany Janku! — rzekł Kryś serdecznie — wyglądasz, jakbyś się na mnie gniewał, a za co, to nie wiem. Chciałem cię poprostu zapytać, zanim posunąłbym się do jakichś projektów z Dosią.
Pomimo fizycznego wstrętu, którego nabrał nagle do Krysia, Jan nie mógł nie przyznać, że Kryś postąpił sobie względem niego uczciwie w tym wypadku. Aby zatem zatrzeć wrażenie złego humoru, rzekł:
— Zapal papierosa. Wytłumacz mi, jak ci to przyszło do głowy. Widziałem cię nieraz z Dosią, ale nigdy nie przypuszczałem tych zamiarów.
— Powiem ci szczerze: przyszło mi do głowy z nudów — z nudów nie z nią, ale z innemi. Te dawne romanse i romansiki z łatwemi paniami znudziły mnie. Przyjemne to do czasu, ale do niczego nie prowadzi. A tu minęła trzydziestka i wypada się ustatkować. Wziąłem się do panien. Ale z pannami z porządnego domu inna sprawa. Taka panna jest zwykle głupia, albo głupią udaje, i niewiadomo, co z niej jeszcze będzie. Można w paść szalenie: albo się rozwinie w jędzę, albo w kokotę, albo nudzić się z nią będzie trzeba całe życie poza miodowemi miesiącami. Może i która stanie się dobrą towarzyszką, ale zgóry niewiadomo — loterja. — Co innego z Dosią. Z tą się gada o wszystkiem, prawie jak z mężatką, i wie się zgóry, że będzie dobrą żoną, kiedy zechce. A że piękna, to się widzi, z naszą zaś wprawą, Janku, reszta łatwo się zgaduje.
Skumin słuchał tej filozofijki z uśmiechem zrazu, następnie z niesmakiem.
— Wszystko to pięknie — rzekł — ale czy przypuszczasz, że ona wyszłaby za ciebie?
— Ach, gadało się z nią o tem nieraz... lekko. W ostatnich czasach nie, bo niby oglądałem sobie Mukę... Ale teraz znowu w Gdeczu rozmawialiśmy chyba z godzinę. Wstrzymałem deklaracje stanowcze, bom się chciał najpierw z tobą rozmówić, Janku. Dlatego głównie przyjechałem do Warszawy i rad jestem, żem cię odrazu spotkał.
— Bardzo ci dziękuję — odrzekł Jan sucho. — Więc jednak zmiarkowałeś z rozmowy, że ona dba o mnie, czy przeciwnie: wcale o mnie nie dba?
— Tego nie penetrowałem. Mówiliśmy o tobie bardzo mało, niewiele więcej, niż to, co ci już powtórzyłem.
— Jednak trochę więcej?
— Nie... nic... Nic o tobie złego nie powiedziała, daję ci słowo.
Skumin wstrzymał się od dalszego wywiadu w tym kierunku, przerzucił się do badania, co mogło zajść między Dosią a Krysiem, żeby ten aż przygotowywał się do stanowczych oświadczyn.
— Skoro zatem darzysz mnie zaufaniem, powiedz, jaka była między wami rozmowa, na której opierasz swe nadzieje.
— Rozmawialiśmy tak... niby warunkowo — mówił Kryś lirycznie, jak o błogiem jakiemś marzeniu — coby to było, gdybyśmy się pobrali. — Powiedziała mi najprzód, że zapewne wcale zamąż nie wyjdzie, bo nie widzi około siebie młodzieńca, któremuby mogła zaufać. Wszystko to letkiewicze — mówiła — egoiści, szukają tylko rozkoszy własnej i wygody, nie myślą o wspólności dążeń i pracy z kobietą, tylko o jej łóżku — tak powiedziała. A kiedy protestowałem, że każdy, to jest: ja — pozbyłby się odrazu swych błędów i nałogów z miłości dla kobiety, tak pięknej i mądrej, jak ona — uśmiechnęła się bardzo ładnie, ale swoim zwyczajem zaczęła żartować: „z ciebie byłby chyba mąż... do tańca. Wyobrażam sobie Krysia, jako stałego tancerza, ale w roli obywatela kraju wyglądałby pociesznie“ — i wybuchła śmiechem.
Rozśmiał się i Skumin:
— No, to jeszcze nie widzę, abyś miał pewne szanse...
— Poczekaj. To są jej zwykłe przekomarzania. Ale gdybym się oświadczył regularnie, a ona ujrzała przed sobą piękne zadanie nawrócenia mnie na swoje tam drogi, może odpowiedziałaby inaczej. Jest między nami iskierka — to się czuje. A przytem, jest się zawsze hrabią, ma się pokaźny majątek...
— Nikt ci nie przeszkadza próbować. Człowiek z twojemi zaletami i stanowiskiem może zaryzykować nawet odkosza — odrzekł Skumin ze słabo zamaskowaną ironją.


∗             ∗

W tem, co usłyszał Skumin, nietyle go oburzał Kryś, niezły chłopiec, ale srodze banalny, ile zaczynała mu się nie podobać Dosia. Nie przyjmie ona chyba Krysia, ale wobec niego, Jana, zachowuje się niepoprawnie. Upływa już miesiąc od jego oficjalnej deklaracji, a dotychczas ani śladu odpowiedzi Dosi. Choroba Ambrożego nie tłumaczy już zgoła braku odpowiedzi.
W paplaninie Krysia jedyną pocieszającą wiadomością było nawiązanie dobrych stosunków między Ambrożym i Wercią. Skumin nie był w Gdeczu już oddawna, nie mógł zatem znać przebiegu cichego dramatu, który się tam odegrał; ale przeczuwał trafnie, że Ambroży dowiedział się o grzechu żony, przemilczał go, a teraz, skoro stwierdził żal i poprawę, przebaczył. To mi człowiek! Niedarmo imponuje on wszystkim i wszyscy go kochają — nawet Dosia.
Tylko uczucie Dosi dla Ambrożego, starszego wuja i żonatego, nie ma charakteru namiętności, jest raczej rozczulonym szacunkiem. I to uczucie byłożby dość silne, aby zagłuszyć inne porywy miłosne, młode i naturalne? — Nie — ona poprostu nie umie kochać i nie kocha.
— Ona widzi we mnie tylko odchylenia od swego moralnego ideału, ocenia mnie widać surowo, nie potrzebuje wcale mojej obecności, nie liczy się z mojem szczęściem, ani z boleścią, które to stany mej duszy kobieta czuła mogłaby odgadnąć... A z mojej strony ściganie jej marzeniem, niepewność i niedosyt nie są stanem odpowiednim dla człowieka, który musi zdobyć sobie przyszłość i rozwinąć swe zdolności. Rozmazgajam się tylko...
Arystokratyzm uczuć nie dopuszczał Jana do prób zapomnienia Dosi zapomocą oddania się innej kobiecie. Takie wybijanie klina klinem jest zawsze profanacją miłości. Dawne, choćby zbolałe, uczucie pozostaje jednak miłością; zastępcze musi być z konieczności nieszczere i traktowane jako lekarstwo.
Jedynie godziwym sposobem zapomnienia Dosi wydała się Skuminowi praca finansowa spekulacyjna na większą skalę, niż ją uprawiał dotychczas. Uznał za konieczne zrobienie majątku nie przez drobne oszczędności i ślimacze postępy, lecz przez duże, wyrozumowane operacje w spółce z fachowcami. Największem polem takich dorobków były Stany Zjednoczone Ameryki. Będąc już zapisany do ministerjum spraw zagranicznych, zaczął usilnie starać się, aby go przyłączono do polskiego poselstwa w Ameryce.
W tym zamiarze mogła mu być pomocna pani Canevari, do której wybrał się zaraz w następujący czwartek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.