Jan bez ziemi/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Jan bez ziemi
Podtytuł Romans
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1929
Druk Zakłady Graficzne Straszewiczów
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków — Lublin — Łódź — Paryż — Poznań — Wilno — Zakopane
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

Na czwarty dzień po balu, w rozpoczętym już Wielkim Poście, Resursa była jeszcze rojna. Dzisiaj przybył jej nadzwyczajny materjał do żywych rozpraw: świeżo odbyty pojedynek Skumina z Bobrkowskim. Odbył się bardzo tajemnie i opodal od Poznania, tem bardziej więc podniecał ciekawość i gorączkował wywiady ludzi głodnych sensacji. Pojedynek w rozważnej, realnej i spokojnie czynnej ziemi Poznańskiej był już sam przez się zdarzeniem nadzwyczajnem.
Pomimo czynnych kilku stolików bridge’a, niektórzy zawodowi gracze i wujaszkowie ojczyzny zasiedli w pierwszym pokoju od wejścia, oczekując autentycznych depesz o pojedynku. Bez ich rady obeszły się zatargi i układy wstępne, bez ich udziału rozegrał się dramat. Mieli o tem wszystkiem mętne dopiero powiadomienia.
— Czy wiecie przynajmniej, kto reżyserował tę głupią sprawę? Jacy byli świadkowie? — rzucił zapytanie Chwalibowski.
Odpowiedział szambelan Starzyński:
— Bobrkowskiemu sekundował jakiś major rezerwy ze służby austrjackiej, Holtz czy Klotz, i Wacław Klonowski. Skumin miał właściwie jednego sekundanta, senatora Chaleckiego, a na placu dwóch jego zastępców, Inusia i Bolesia — naszych.
— Właśnie! — podchwycił Chwalibowski — podarł się Litwin z Galicjaninem, nabrali sobie na świadków ludzi nam obcych; dwóch tylko naszych w to się zamieszało. Ci panowie z innych dzielnic urządzają u nas awantury.
— Dajżesz pokój — zestrofował go Maciej Golanczewski. — Posprzeczali się Polacy i każdy dobrał sobie sekundantów ze swoich znajomych.
— Co w tem najoryginalniejsze — rzekł Bronisz — to wystąpienie senatora Chaleckiego w roli sekundanta.
— Przyjaciel odwieczny rodziny Skuminów — objaśniał Golanczewski.
— Tak, ale wmieszanie do sprawy poważnego starca świadczy, że sprawa nie była tak błaha, jak opowiadają.
— Z pewnością poszło o pannę Tolibowską. Ta dzika kokietka coś znowu nabroiła — odezwał się po swojemu złośliwy Chwalibowski.
— Niema o niej żadnej wzmianki w protokóle pojedynku; mówił mi jeden z senkundantów — bronił Dosi pogodny Golanczewski.
— Cóż to dowodzi! — ale w zatargu duelantów musiała grać rolę. Obaj się o nią ubiegali, a przed balem nie byli nawet znajomi.
— Słychać, że obu odmówiła — dodał Bronisz.
— Co też opowiadasz! — spierał się Golanczewski. — Mogła odmówić Bobrkowskiemu, ale nie Skuminowi. Wprawdzie zrujnowany, ale wielkie nazwisko, piękna powierzchowność i może mieć świetną przyszłość. — Taki „Jan bez Ziemi“, jak go nazwała moja żona, gotów jeszcze zostać królem.
— W Anglji, i to nie dzisiaj.
— Żart żartem, ale słyszałem, że przeznaczony jest na naszego posła w Ameryce.
— To ty, Macieju, opowiadasz niestworzone rzeczy — wmieszał się znów Chwalibowski. — Jakie zasługi wprowadziłyby go na tak wysokie stanowisko?
— W każdym razie jest w ministerjum spraw zagranicznych i został temi dniami przypisany do poselstwa amerykańskiego. To wiem.
— Jako attache, to być może, ale to tytulik bez znaczenia. Właściwie jest on attache do spódnic naszych pań.
— A dajże pokój tym starym plotkom. Już się okazały bezpodstawnemi.
— No, niezupełnie — burczał uporczywie Chwalibowski.
Zaległo na chwilę milczenie. Znów się ktoś odezwał:
— Podobno Bobrkowski ciężko ranny?
— Słyszałem, że owszem — lekko.
Znowu milczenie. Wujaszki połknęły już wszystko i nie miały nic do przeżuwania. Ani duelantów, ani nikogo ze świadków nie było dotychczas w Bazarze, choć pora była poobiednia, a pojedynek odbył się wczesnym rankiem, w okolicach Gniezna.
Nareszcie w szedł do klubu sen ator Chalecki. Nie śmiano rzucić się na niego z rozpytywaniem o pojedynek, powstano tylko na jego powitanie. Ale starzec przywitał się tylko, milcząc, z obecnymi i ciągnął do czytelni. Dopiero szambelan Straszyński zdobył się na odwagę:
— Czy nie mógłby pan senator objaśnić nam, o co poszło Skuminowi z Bobrkowskim?
— O głupstwo, przepraszam pana, panie szambelanie.
— Jednak wymieniają pana senatora, jako jednego z sekundantów?
— Zgodziłem się na tę rolę dla starej przyjaźni ze Skuminami i z ich potomkiem, Janem. Doradzałem zgodę, cofnięcie paru wyrazów, znaczy, impertynenckich. — Ale cóż? Młode koguty uparły się przy pojedynku. Wtedy rolę moją skończyłem. Na placu zastąpili mnie inni. Nie wiem nawet dotychczas o wyniku.
— Ale krąży wieść, że była to walka o rękę pan ny Dosi Tolibowskiej?
— A, uchowaj Boże! Nie było o niej mowy w materjale sporu. Zobaczycie panowie protokół; nie jest tajny.
Chalecki pociągnął do czytelni, a wujaszki ojczyzny pozostały znowu w oczekiwaniu pewniejszych wiadomości. Już zabierali się do bridge’a, gdy wpadł do Resursy Franio Gozdzki rozpromieniony, w mundurze majora rezerwy. Bez zapytań domyślili się wszyscy, że Franio czuje się w roli gońca z pod Maratonu. Jako też ogłosił:
— Wracam z pola walki!
— A ty tam co robiłeś?
— Byłem w charakterze eksperta.
— No, dobrze — opowiadaj.
— Warunki... łagodne. Jedna wymiana kul, komenda na pięć sekund, strzał między raz a trzy, dystans... podobno dwadzieścia metrów, ale było tam więcej. Stanęli obaj dobrze. Bobrek jak taki rycerz z żurnalu mód, a Janek uśmiechnięty niby przymilnie do przeciwnika, tylko oczy zdradzały mniej przyjazne zamiary. Tęgi ten Janek — zobaczycie.
— No, słuchamy.
— Zaraz po komendzie: „raz!“ Janek palnął z przyrzutu. Rozległ się na Bobrkowskim dźwięk, jakby kto uderzył w cymbał. Bobrek okręcił się w prawo i upadł. Rzuciliśmy się do niego. Wstał łatwo na nogi — i cóż się okazało?
Mówca odsapnął na mgnienie, a słuchacze naglili:
— No cóż? Okazuj!
— Kula uderzyła w pośladek, ale trafiła na srebrną papierośnicę w kieszeni. Papierośnica wydała ten dźwięk cymbaliczny.
— To niepoprawność! — zawołał Straszyński — duelanci powinni byli oddać wszystkie twarde przedmioty z kieszeni. Obowiązkiem sekundantów dopilnować tego.
— No, zapomnieli. Ale trudno też obwiniać Bobrka, żeby sobie umyślnie zafundował taką tarczę ochronną. Ochraniałby serce, pierś, ale nie tamto miejsce.
— Oczywiście — przyznali słuchacze.
— Ale teraz rzecz najciekawsza. Kiedy się uspokojono już co do śmiertelności rany, otrzymanej przez Bobrkowskiego, Skumin wyjął z kieszeni papierek i pokazał go swoim sekundantom. Zapanowała między nimi wesołość. Skumin schował papierek. Tymczasem superarbiter i sekundanci wezwali przeciwników do pojednania. Skumin wyczekał na swem stanowisku zbliżenia się Bobrkowskiego i raczył podać mu rękę.
— No, a ten papierek co zawierał?
— Skumin napisał na nim właśnie, gdzie będzie celował.
Ozwał się aprobacyjny śmiech słuchaczy.
— To mu się udało!
— A Bobrkowski co? Nie strzelił?
— Strzelił, gdy już dostał kulę i zachwiał się. Kierunku jego kuli nikt nie widział.
— A pokazano mu papierek z zapowiedzią?
— Narazie oszczędzono mu tej przyjemności.
Gozdzki pobiegł dalej ze swą wieścią. Aby jej wysłuchać, przerwano nawet bridge’a.
Wieść obiegła piorunem Bazar i całe miasto. Komizm zakończenia zajścia osłonił znacznie kwestję, z jakiego powodu strzelali się przeciwnicy.


∗             ∗

Robert pozostawał jeszcze w Poznaniu. W dniu Popielca wypadła mu jakaś „rybka“ skropiona szampanem. Wogóle atmosfera karnawałowa trwała jeszcze w mieście, choć zaprzestano tańców. — Dosia też nie wyjechała; trzymała się ze znajomymi; dziwiło ją to, że przez trzy dni po balu nie spotkała nigdzie Skumina.
Wieść o pojedynku doszła do niej w sam dzień, gdy się odbywał pod Gnieznem. Oznajmiła jej o tem Zosia Golanczewska, mocno wzruszona.
— Wyobraź sobie, Dosiu, że on tam w tej chwili wystawiony jest na śmiertelne niebezpieczeństwo. Taki piękny i miły chłopiec! Znasz go przecie?
— Znam — odrzekła Dosia, blednąc. — Może Bóg go ocali.
Opuściła zaraz Zosię i pobiegła do swego pokoju hotelowego. Pierwszą jej myślą było siąść do pociągu i polecieć do Gniezna. Pojedynkowi nie przeszkodzi, ale w razie nieszczęśliwej przygody Janka, stanie pierwsza do jego pielęgnowania.
Ale zdrowy rozsądek odwiódł ją od tego zamiaru. Była jedenasta przed południem. Pojedynek już się chyba odbył, a gdyby Janek był ranny, odwieźliby go z pewnością do Poznania.
Rzuciła się na klęczki i modliła się.
Modliła się o ocalenie Janka nie dla siebie, jak jej się zdawało, ale prosiła Boga, żeby go ocalił dlatego, że to człowiek dobry, szlachetny i potrzebny na ziemi naszej.
Odpuściła mu odrazu wszystkie winy, za które go strofowała i karała. Wyznała Bogu i sobie, że nie miała prawa tak go sądzić i karać, zwłaszcza, że on grzechy swe, nie przeciw niej popełnione, porzucił i naprawił. Prosiła jego, Jana, przez płomienne, dalekonośne błaganie, aby jej przebaczył winy pychy i przekory i aby ją jeszcze kochał.
Wstąpiła w nią niejaka otucha, ale nie ustała gorączka oczekiwania. Pragnęła dowiedzieć się jak najrychlej o wyniku pojedynku, lecz wystrzegała się okazania przed ludźmi swego niepokoju, który ujawniłby jej gorące, bezwarunkowe już uczucie dla Jana. Nietylko bowiem nie była z nim zaręczona, ale nie miała pewności, czy on chce tych zaręczyn. Ostatnia z nim rozmowa nie wróżyła tego. Czyżby ona, przez swą dumę dziewiczą, graniczącą z pychą, przez swą samowolę, graniczącą z kaprysem i dziwactwem, odsunęła od siebie jedynego człowieka, który jej się naprawdę podoba, z ducha i postaci, którego naprawdę kocha?
Krążyła po Bazarze i po mieście, nasłuchując raczej, niż zapytując o wieści.
Zaraz po południu przyszła pewna wiadomość, że pojedynek odbył się, że Skumin zdrów, a Bobrkowski ranny niegroźnie. Dosia powróciła do swego pokoju i znowu uklękła, dziękując Bogu, że wysłuchał główną jej prośbę. Teraz od niej samej zależało, aby Jan się do niej nawrócił. Uczyni w tym celu wszystko, co będzie mogła.
Około szóstej wieczorem usłyszała mocne, triumfalne pukanie do drzwi swego pokoju. Wszedł pan Robert.
— No, córuchno, wybrałaś sobie godnego rycerza! Janek spisał się w tym pojedynku, jak dawna młodzież rycerska. Chcąc odpędzić od siebie rywala, nie chciał go zamordować, lecz dać mu nogą... gdzieś. A żeby gest był wytworniejszy, dał mu tam — kulą.
Dosia uśmiechnęła się przez cisnące się jej do oczu łzy szczęścia.
— Ale jakże, jakże to było?
Pan Robert opowiedział ze szczegółami wiadomości, świeżo otrzymane od jednego z sekundantów, Inusia, który powrócił z Gniezna do Poznania. Dodał od siebie sporo ornamentów rzeczowych i stylowych, nie zmieniających jednak istoty zajścia, które w całości wypadło na chwałę Skumina. Aż gdy doszedł do efektu kartki, napisanej przez Janka przed pojedynkiem, powtórzył napis na kartce dokładnie, z końcowym wyrazem drastycznym, tyle tylko czyniąc ustępstwa dla uszu panny, że wyraz ten wymówił przyciszonym głosem.
Dosia śmiała się głośno, nieco spazmatycznie.
— Teraz — kończył pan Robert — nie masz już chyba wątpliwości co do Janka i odpowiesz należycie na jego deklarację uczuć, których dał okazałe dowody.
— Dobrze — odpowiedziała Dosia przekonana — ale gdzież on jest?
Zachłysnął się trochę pan Robert:
— No... jest tu gdzieś... zapewne powrócił.
— Tego nawet papuś nie wie!
— Chodźmy zapytać portjera — zerwał się Robert energicznie.
Skoro tylko znaleźli się przy loży portjera, zagadnął Robert:
— Panie Paczkowski, czy hrabia Skumin jest na górze? Paczkowski ogarnął wzrokiem biegłego wywiadowcy ojca i córkę, dodał błyskawicznie parę punktów do swego wszechstronnego powiadomienia, poczem odrzekł z uroczystem uszanowaniem:
— Pan hrabia Skumin wyjechał już od nas do Warszawy.
— Jak to: do Warszawy? — Do Gniezna...
— Może do Gniezna. Ale zabrał swe rzeczy i zwolnił numer.
Niepodobna było wypytywać portjera o więcej.
Ojciec z córką odeszli zaniepokojeni. Zorza szczęśliwej przyszłości, opromieniająca zajście pojedynkowe, zaćmiła się. Pan Robert poszedł szukać potwierdzenia wiadomości o wyjeździe Skumina do Warszawy.
Gdy je znalazł w zgodnem oświadczeniu sekundantów, którzy widzieli Jana wsiadającego do wagonu warszawskiego w Gnieźnie, powrócił do córki, z trudem nadrabiając miną.
— Nic to takiego, córuchno. On ma już dużo interesów w Warszawie: bank — ministerjum — poselstwo amerykańskie. — Załatwi się tam i powróci do nas.
— Tymczasem my powracajmy do Radogoszczy — dobrze? — zaproponowała Dosia.
— Jedźmy — zgodził się Robert — trudno tu nawet przyjmować gratulacje, gdy nic jeszcze nie ustalono.
— Albo gdy wszystko przepadło — dodała Dosia z rozpaczliwym wyrazem twarzy.
— Ee, co znowu. Doduś! Teraz wszystko zależy od ciebie, a tobie zabrakłoby energji i odwagi?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.