Farsa panny Heni/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Farsa panny Heni
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Redakcja „Gazety“ znajdowała się w ciemnym, brudnym, okopconym pokoju od dziedzińca, na parterze trzypiętrowej kamienicy.
Pokój ten dzielił się na dwa rodzajem stałego parawanu, okratowanego i oszklonego. Wprost drzwi było okienko zakratowane, w głębi również w tem przepierzeniu drzwiczki, prowadzące do sanctuarium dziennika.
Przestrzeń od drzwi wchodowych zajmowała długa ławka pod ścianą, stolik z brudnym kałamarzem, wzdłuż parawanu od ściany do ściany ciągnęła się półka, wytarta łokciami interesantów, ozdobiona szeregiem skarbonek.
W biurze nad okienkiem palił się gaz przez większą część dnia, do nory tej bowiem słońce wstydziło się zajrzeć; goście, roznosiciele, członkowie redakcji, listonosze, wszyscy wspólnemi siłami robili co mogli, by ten przybytek narodowej inteligencji i oświaty uczynić nieznośnym dla pięciu zmysłów w komplecie. Błoto utworzyło skorupę na nigdy nie mytej podłodze, kopeć z lamp powlekał ściany żółto-szarą powłoką, dym cygar przysłaniał wszystko, zabijał oddech, rzucanie i gzryt drzwi z blokiem rozstrajały nerwy.
Pewnego wieczora, w same wiosenne roztopy, zimne, dżdżyste i czarne, drzwi wypoczywały od pięciu minut, czekając na dalsze szamotanie.
Sekretarz dziennika siedział z piórem w zębach, nad stosem świeżo przyniesionej korespondencji, i gatunkował mozolnie tę różnorodną mieszaninę żądań, doniesień, artykułów, skarg itd.
Przez wpółotwarte drzwi dalszych pokojów dochodził głuchy odgłos drukarni i gwizdanie roznosicieli, przez ścianę sapały pompy od sąsiednich parowych łaźni, na podwórzu wygrywał kataryniarz, deszcz pluskał, huczało miasto, w rękach sekretarza szeleścił papier, zresztą nic nie przerywało ciszy biura.
Ktoś targnął drzwi słabo, delikatnie, potem z sił całych, widocznie kobiecych, i w otworze stanęła drobna, nikła postać, z ociekającym parasolem, w eleganckiem futerku i sobolowej czapeczce. Po krótkiej walce z blokiem zdobyła szturmem drzwi, rzuciła parasol na ławkę i wsunęła główkę w okienko przepierzenia.
— Wujaszku! — zawołał cienki, srebrzysty głosik.
Sekretarz podskoczył na krześle, spojrzał w tamtą stronę i wstał automatycznie.
— Czem mogę służyć? — rzucił zwykłe pytanie.
— Niech mi pan tu wujaszka sprowadzi — powtórzył głosik z pod gęstej woalki.
— Co takiego?
— Wujaszka! No, wszak pan wie, redaktor „Gazety“ nosi ten tytuł dla mnie.
— Zaraz!
Sekretarza nie zaraził wesoły ton odpowiedzi. Chmurnie przystąpił do elektrycznego dzwonka w ścianie, przycisnął go trzy razy i wrócił na swe miejsce.
Dama obejrzała szybko ściany redakcji, zakrztusiła się dymem, a uspokoiwszy rozdrażnione gardło, zaczęła nucić półgłosem, drobną rączką, obciągniętą w jelonkową rękawiczkę, wybijając lekko takt po pierwszej skarbonce z brzegu.
Redaktor wszedł. Był to człowiek średnich lat, podobny do biustów Szekspira, z ostro zakończoną brodą.
— A co tam znowu? — spytał z dźwiękiem niecierpliwości w głosie.
— Interes — odparł lakonicznie sekretarz, ruchem głowy wskazując kobietę.
— To ja, wujaszku — ozwała się, przechylając głowę przez okienko i wyciągając rękę.
— Henrysia! Co ty tu robisz, trzpiocie?
Redaktor uścisnął podaną sobie dłoń i uśmiechnął się, zapominając o niechęci, z jaką wszedł.
— Przyszłam z prośbą do wujaszka.
— Naprzykład!
— Wujaszku, proszę mi znaleźć jakiego męża.
— Co?!
— No, męża, małżonka, un mari, einen Mann, a husband! jak wuj chce.
— Dajże pokój. Nie mam czasu żartować z tobą. Czego chcesz?
— Powiedziałam już: męża!
— Coś ty? w malignie? Szukaj go sama. Dość się znajdzie, sądzę, amatorów na twój ładny pyszczek, bez mojej pomocy.
— Na tem właśnie polega cały interes. Mój mąż nie powinien mnie chcieć; niech mi wujaszek takiego wynajdzie. Może być ślepy, kulawy, niemy, garbaty, byle się zgodził na ślub natychmiast!
— Co to za heca! Sfiksowałaś do reszty!
— Nie ja, cóż znowu! ale mój opiekun i stryj jednocześnie.
— Nic nie rozumiem.
— Ach, jaki wujaszek niedomyślny! Mam wszakże głos potężny, dyrektor konserwatorjum przepowiada mi sławę europejską, ale nie tu, w tej mieścinie. Trzeba mi w świat, do Paryża, Londynu, que sais-je! Byłam pewna, że na pierwsze słowa stryj z wdzięcznością wyśle mnie, gdzie pieprz rośnie. Robiłam, co mogłam, by na to zasłużyć: przewracałam i łamałam meble, tłukłam talerze, wyrzucałam lub darłam niedoczytaną gazetę, uściełałam podłogę łupinami od orzechów. Nic nie pomogło. Ach, ci emeryci!
— Bardzo szanowni ludzie, moja droga! — przerwał redaktor. — Cóż dalej? Stryj ci nie pozwolił jechać?
— Owszem, ale pod warunkiem, bym zamąż poszła. Wówczas umywa sobie ręce od moich szaleństw, jak je raczy nazywać, wypłaca mi mój fundusz... to nie żarty, wujaszku, trzydzieści tysięcy rubli, i nie chce o mnie słyszeć więcej.
— No, zatem rzecz skończona. Wychodź zamąż. Każdy cię weźmie, z posagiem szczególnie.
— Ależ ja nie chcę wychodzić zamąż! — zawołała z płaczem prawie. — Że też wuj tego nie rozumie! Ja chcę swobody, ale to zupełnej; ja nie chcę tego nieodstępnego towarzysza, ja chcę zostać kapłanką sztuki tylko.
— Cóż ja w tej sprawie mogę poradzić?
— Niech mi wuj da męża, któryby, wziąwszy ślub, poszedł sobie w prawo, a ja w lewo; któryby się piśmiennie zobowiązał żadnych praw do mnie nie rościć, ani do moich funduszów, ani do niczego, i nigdy nawet nie wspomnieć, że jest niby moim panem; słowem, mąż tylko na czas ślubu! Zapłacę mu za to, co zechce; nazajutrz gotowam się o rozwód wystarać... wszystko, wszystko! Wujaszku, tyle tu osób bywa, może się kto taki znajdzie. Niech wuj pomyśli.
— Et, bredzisz! — oburzył się wreszcie redaktor. — Za kogo mnie masz? Za warjata, podobnego tobie? Rozumny projekt, niema co mówić, godzien zbiega od Bonifratrów. Na księżycu szukaj głupca, coby na to się zgodził!... A potem rozwód... Tfy, żebyś choć przeczytała powody do rozwodu, kiedy o nim pleciesz. Ślicznie! Moje imię w takiej awanturze, redaktor „Gazety“ wmieszany w skandal...
— Panie redaktorze, proszę pana, numer wrócił z cenzury, trzeba zmieniać — ozwał się za drzwiami gruby głos.
— Ot i masz, a ja tu czas tracę! Bądź zdrowa, Heniu. Dobra z ciebie dziewczyna, ale ten twój dyrektor konserwatorjum przewrócił ci w głowie.
— Wujaszku, mój drogi! — zawołała prosząco — ja tu przyjdę jutro! Proszę się namyśleć. Los mój od tego zależy. Ach, ci emeryci!
Już była za drzwiami i na ulicy. Deszcz padał, jak z wiadra, wicher wydzierał z rąk parasol, drobne nóżki tonęły w śliskiem błocie. Biegła tak szybko, że nie spostrzegła, iż ktoś szedł za nią w ślad, z widocznem postanowieniem towarzyszenia do końca.
Zwracała się w prawo i lewo — mężczyzna zwracał się także, zaglądała do wystaw — czekał, choć nie miał parasola i deszcz strumieniami oblewał jego wytarte palto; weszła w bramę — i on; wbiegła na schody — szedł za nią; stanęła na przęśle — i on się zatrzymał.
Teraz dopiero spostrzegła natrętnego towarzysza; usunęła się, sądząc, że pójdzie na drugie piętro — nie ruszył się.
— Pan szuka pana Dobrzyńskiego?
— Nie, pani, panny Dobrzyńskiej!
— Mnie?
— Tak, pani.
— Czego pan potrzebuje?
— Mam interes do pani.
— Jaki? — spytała ostro.
— W sprawie pani małżeństwa, o którem pani mówiła przed chwilą w redakcji „Gazety“.
— Ach, co? Wujaszek pana tu przysłał do mnie? — zawołała z żywością dziecinną. — Znalazł kogo?
— Nie pani, przychodzę sam jako kandydat...
— Pan? Kto pan taki?
— Jeżeli pani pozwoli wejść do mieszkania, rozmówimy się dokładniej. Tu, na schodach...
— Ach, prawda. Gdzież to klucz? Aa, jest. Niech pan wejdzie i zaczeka chwilę, o, tutaj. Zaraz lampę zapalę. Może pan bardzo brzydki?
— Zdaje mi się, że to panią nic nie obchodzi w okolicznościach wymaganych — odparł spokojnie i chłodno, jak wszystko, co dotąd mówił.
Panna Henryka Dobrzyńska, nie dosłuchawszy odpowiedzi, nie pamiętając zapytania, zajęła się poszukiwaniem lampy i zapałek. Gość stał nieporuszony koło drzwi, na wskazanem miejscu.
— Jakże się pan dowiedział o mojem żądaniu? — spytała po chwili milczenia, przerywając nucenie jakiejś piosenki.
— Słyszałem rozmowę. Jestem sekretarzem redakcji.
Lampa była wreszcie zapalona. Sekretarz spostrzegł, że stał w eleganckim minjaturowym saloniku, że miał dywan pod nogami, pianino przed sobą, w powietrzu czuł ów nieokreślony delikatny zapach, właściwy buduarom uroczych kobiet.
Panna Henryka wyszła do drugiego pokoju, rzucając:
— Pardon! zaraz służę!
Zdjął palto i stanął u stołu.
Był to chłopak wysoki, bardzo szczupły i bardzo młody. Lekki cień pierwszego zarostu osypał mu ledwie policzki, twarz była dość miła, gdyby nie wyraz bezmiernej powagi, czy zastygłego bólu, co zeń zrobił maskę lodową, bez życia; oczy, wsunięte głęboko pod czołem, patrzyły posępnie i wyglądały bardzo zmęczone. Usta miał czarne, jakby spalone gorączką, uśmiech znały rzadko; ciągle ściągnięte brwi przerzynały czoło brózdą głęboką, co wszystko sprawiało, że człowiek ten, dopiero od roku pełnoletni, wyglądał raczej na trzydziestoletniego mężczyznę.
Patrzył przed siebie w próżnię, gdy dzieweczka weszła napowrót. Stanęła przed nim i obejrzała ciekawie.
Nie zmrużył oka, ani się wzruszył, choć był to bardzo obiecujący pączek ta młoda, siedemnastoletnia postać, jeszcze niezgrabna, jeszcze ostra, ale wysoka i smukła. Twarzyczka drobna, o cienkich, jak na kamei wyrżniętych rysach, teraz miała jeszcze zbytnią okrągłość dziecka, swawolę w oczach, pustotę na ustach, ślepą odwagę i zapał na czole. Czarne, bujne włosy i ciemna płeć robiły z niej cygankę.
Popatrzyła chwilę na swego przyszłego małżonka, spoważniała i ukłoniła się lekko.
— Z kim mam przyjemność? — ozwała się etykietalnie.
— Tytus Chojecki — rzekł krótko.
— Zatem, przystępując do interesu, pan się chce żenić ze mną wedle podanych warunków.
— Tak, pani.
— Cóż pan żąda wzamian?
Twarz Chojeckiego nabiegła krwią; z niesłychanym wysiłkiem wymówił po chwili:
— Pieniędzy.
Panienka zrobiła grymas niezadowolenia. Może spodziewała się bardziej romantycznej zapłaty.
— Tylko zapłaty? — rzekła już zimno zupełnie. — I obowiązuje się pan zapomnieć nawet o mojem istnieniu po ślubie?
— Tak, pani.
— Jakiej sumy żąda pan?
— Pięciu tysięcy rubli — odparł głucho.
Zamyśliła się, nie patrząc na niego.
— Po ślubie? — spytała krótko.
— Kiedy pani wola. Dla bezpieczeństwa, żebym wziąwszy pieniądze, nie uciekł, lepiej będzie po skończonej ceremonji.
— Ależ nie o tem myślałam! — zawołała żywo. — Jeżeli tylko otrzymam pierwej mój kapitał od stryja, wypłacę natychmiast. Jaki pan podejrzliwy! Za karę będzie pan musiał zająć się wszystkiemi formalnościami, bo ja się na tem nie znam.
— I owszem, jeżeli się pani zgodzi. Dla bezpieczeństwa powinna pani pierwej zasięgnąć o mnie bliższych wiadomości.
— A to poco? Nic mi nie zależy na tem, kim pan jest. Dziś ślub, jutro jadę zagranicę, i nie spotkamy się może nigdy. Powinien pan tylko złożyć wizytę memu stryjowi.
— Jeżeli sobie pani tego życzy, i owszem. Ale gdy stryj pani się spyta, dlaczego się żenię?
— Powie pan, że z miłości, cóż to szkodzi?
— Może nic nie szkodzi, tylko że ja tego nie powiem.
— Dlaczego?
— Nie umiem kłamać.
— Vous etes gentil! Wieluby chciało być na pana miejscu i powiedzieliby to z ochotą.
Wzruszył ramionami.
— Wierzę — odparł obojętnie — ale pani takich nie chce.
— Nie, nie, nie! Niech i tak będzie. Nic mi nie zależy na pańskiej miłości.
— Wzajemnie — odparł, wstając. — Powiedziałem już wszystko. Jeżeli pani nie znajdzie nikogo dogodniejszego, proszę mnie zawiadomić w redakcji o stanowczej decyzji.
— Dobrze, dobrze, jestem zupełnie zdecydowana. Jutro przyjdę sama do wuja.
Zegar ścienny wybił dziesiątą. Chojecki skłonił się i wyszedł, a jednocześnie za ścianą saloniku dało się słyszeć niecierpliwe kołatanie.
Dzieweczka zamyślona zamknęła drzwi za gościem.
— Ach, ci emeryci! — westchnęła.
Tam za ścianą czekała ją bura od stryja, że dotąd nie przyszła na wieczerzę.
— Ten mój przyszły — szepnęła, nie dbając na coraz głośniejsze stukanie — wygląda trochę na sinobrodego en herbe! Trzeba jednak będzie wuja się spytać.
Usiadła do pianina i wzięła parę hucznych akordów. Kołatanie nie ustawało.
— Ach, ci emeryci! — wykrzyknęła zwykłą skargę. — No, urządzę ja wam sztuczkę! Poczekajcie, dowiecie się dopiero o mojem małżeństwie po ślubie! Toż to będą miny! Pyszna farsa!
Nucąc, wybiegła. Dziecko to, przez nikogo nie kierowane, gotowe było dla farsy wziąć imię i nazwisko zbiegłego kryminalisty, czy wytrawnego złodzieja. W tej cygańskiej głowie myśli były też dzikiem, koczowniczem stadem. Gdy się uwolniła od gderania starego i, zamknąwszy się w swym pokoju, pozwoliła stadu temu hulać, małżeństwo znikło już zupełnie z pamięci. Myślała o swym głosie, o teatralnej sławie, o gazeciarskich pochwałach, może o roju kochanków, żebrzących uśmiechu lub spojrzenia primadonny. Ranek ją zastał nawpół leżącą na kanapie, z odrzuconą na poręcz główką, z przymkniętemi oczyma, rozegzaltowaną owem widzeniem przyszłości.
Wiosenny promień słońca spłoszył te widzenia; porwała się na nogi, obejrzała wkoło, przypomniała wieczorną wizytę, poskoczyła do swego biureczka i zażarcie poczęła szperać w szufladce.
Po chwili z pośród poszarpanych zeszytów, połamanych wachlarzy, pomiętych koronek, sztucznych kwiatów, urywków nut muzycznych, listów i starych rękawiczek, dobyła wielki arkusz, opatrzony sądową pieczęcią.
— Szczęściem, że tego dotąd nie podarto. Ledwiem ją u niego wyprosiła, jakbym przeczuwała tę chwilę. Podobno potrzebne to do ślubu; zaniosę ją temu, jakże on się nazywa... Sosnowski, Dembicki... Mniejsza zresztą, znajdę go w redakcji. Następnie trzeba o sobie pomyśleć. Potrzebuję sukni, welonu, kwiatów, tysiąca rzeczy. Niech stryj płaci za swój kaprys, co mi tam!... Śliczny dzień. Idę do Józi i Maryni, zaproszę je na drużki pod sekretem, o świadków niech się mój przyszły mąż stara... Ale, Boże, jam mu nie powiedziała, że to ma być sekret na figiel stryjowi i wujaszkowi. Gotów doprawdy opowiedzieć rzecz całą w redakcji. Ach, ach, lecę. Efekt przepadnie. Trzeba go ostrzec.
I pobiegła, skacząc, z metryką w ręku, uszczęśliwiona z owego figla; zamówiła Józię i Marynię, które długo pojąć nie mogły tej szczególnej kombinacji, ale zgodziły się na wszystko, jako nieodrodne przyjaciółki postrzelonej dziewczyny; wpadła do magazynu, zamówiła ślubną suknię, spotkała swego dyrektora i powitała wieścią, że za trzy tygodnie żegna na zawsze miasto; odurzyła starego kompletnie i, nic nie wyjaśniwszy, pobiegła dalej, ciesząc się z wiosennego dnia, z załatwionych interesów, z farsy, i z trelem na ustach już po południu wpadła do redakcji.
Na progu przypomniała sobie zaledwie o tajemnicy; zacisnęła rozchylone do śmiechu usteczka, wsunęła metrykę w mufkę i poważnie przystąpiła do okienka.
Sekretarz rozmawiał z jakimś szpakowatym jegomościem i nawet nie spojrzał na nią. Wyglądał zgnębiony i smutny, oczy miał czerwone od bezsenności, czy łez, głos głuchy — ręce, w których trzymał pióro, drżały febrycznie, konferencja ze szlachcicem trwała cały kwadrans; panna Henryka aż tupała nóżkami z niecierpliwości — sekretarz nie okazywał żadnego wrażenia. Interesant posiadał cukrownię na Podolu, szukał buchaltera i kasjera zarazem, wyliczał ze sto warunków, chciał posiadać egzemplarz, nie istniejący na ziemi. Pan Tytus Chojecki cierpliwie wysłuchał i wypisał ów szereg wymagań, zliczył wyrazy, określił cenę ogłoszenia, szlachcic zapłacił, obiecał przyjść nazajutrz i z trudem wytoczył się na podwórze, mozolnie przepchnąwszy przez drzwi swą olbrzymią niedźwiedzią szubę. Para przyszłych małżonków została sama.
— Co pani rozkaże? — była wiecznie ta sama zwrotka na ustach sekretarza.
— Nie mówił pan nic wujowi? — zapytała żywo.
— Nie zapytany, nie odzywałem się pierwszy. Zresztą pani nie dała mi stanowczej odpowiedzi.
— To dobrze, to dobrze! — Niech pan, broń Boże, nic nie mówi. Wie pan, urządzimy farsę; po ślubie zjawimy się z wizytą u stryja i u wuja. Wyobraź pan sobie ich miny!
Podskoczyła do góry.
— Wszak to możliwa tajemnica? — zagadnęła, zaniepokojona posępnem milczeniem towarzysza.
Pomyślał chwilę, poczerwieniał i spojrzał jej raz pierwszy w same oczy.
— Jak ja będę wyglądał w tej sprawie? Co powie wuj i stryj pani? Nazwą mnie oszustem! Nie chcę tego!
— Boże, jaki pan nudny z temi ceregielami!... Oto moja metryka, niech pan zresztą powie, ale tylko wujowi.
— Nie, pani, to nie moja rzecz. Poproszę pana redaktora tutaj i z ust pani posłyszy tę wiadomość. Wobec niego złożę piśmienne zaręczenie w kwestjach pani życia i funduszu, za jego wiedzą i pozwoleniem dam na zapowiedzi.
— Jakto! pan dotąd jeszcze nie dał? — wykrzyknęła z całą nielogicznością lat siedmnastu.
Wzruszył lekko ramionami.
— Czy pan się nigdy nie śmieje? — zawołała gniewnie. — Ma pan tak okropną minę, że mnie strach bierze. Czy pan bardzo zły z natury?
— Naco pani ta wiadomość potrzebna? Wszak nie spotka mnie pani nigdy na swej drodze. Czy mam wezwać pana redaktora?
— Ach, zresztą niech i tak będzie. Istotnie, boję się pana.
— Niepotrzebnie — odparł powoli, patrząc w ziemię — zły nie jestem... nieszczęśliwy, to może.
Posłuszny na sygnał elektryczny redaktor zjawił się w tej chwili.
— Znowu Henrysia! — zawołał. — Cóż nowego, trzpiocie!
— Wujaszku, mam męża — odparła uśmiechnięta, podając staremu rączkę — takiego, jakiego chciałam.
— Doprawdy? Czy wedle mojej rady szukałaś go u Bonifratrów? — spytał, śmiejąc się.
— O bliżej! We własnej wuja redakcji — zaśmiała się figlarnie. — Jest to pan, pan... Jakże pan się nazywa? — dodała, desperacko patrząc na przedmiot rozmowy.
— Coo? — wykrzyknął, otwierając szeroko oczy naczelnik „Gazety“. — Coo? on się żeni z tobą?
— Tak, wujaszku, i obiecuje zrzec się mnie piśmiennie, zaraz po ślubie.
— I ty wierzysz temu, dziecko?
Redaktor, niezdolny utrzymać powagi, parsknął śmiechem.
— Co to wszystko znaczy, Chojecki?
Sekretarz poczerwieniał znowu, oparł się o biurko, jakby sił mu brakło ustać.
— Tak, panie redaktorze — odparł stłumionym głosem — praw żadnych rościć nigdy nie będę, żoną nie nazwę tej, którą poślubię; jeśli ona tu zostanie, wyjadę, jeśli się z nią spotkam kiedy, nie przypomnę nawet znajomości. Wszak takie były wymagania?
— Czegóż chcesz wzamian? — powtórzył redaktor pytanie siostrzenicy, bystro patrząc w oczy młodego człowieka.
— Pieniędzy — odparł cicho, ale stanowczo.
Ten wyraz był odkryciem dla dziennikarza; zamyślił się, zmarszczył czoło, targnął brodę, znowu spojrzał na oblubieńca.
— Rozumiem. Chcesz za pięć tysięcy rubli sprzedać swą wolność osobistą. Pamiętaj, że przyjdzie może czas, gdy zechcesz się ożenić istotnie.
— Jestem za ubogi na to.
— Ja obiecuję wówczas postarać się o rozwód, zapłacę — wtrąciła bogata w pomysły oblubienica.
— Siedź cicho! — ofuknął gniewnie redaktor. — Nic nie rozumiesz i mieszasz się w nieswoje rzeczy. Czyś się dobrze nad tem namyślił, Chojecki?
— Tak, panie redaktorze i, jeśli pan pozwoli, gotów jestem stąd prosto pójść do kościoła i rozpocząć starania.
Redaktor, milcząc, przeszedł się parę razy po pokoju.
— Cóż, wujaszku, mogę wierzyć temu panu? — zawołał niecierpliwy głosik. — Tylko sekret musi być przed stryjem koniecznie! Po ślubie dopiero mu powiem i pojadę do Paryża, frrr!... nie zobaczycie mnie już nigdy!
— Oby to prędzej nastąpiło! Teraz rozumiem postanowienie twego stryja. Biedny człowiek! Pilnować ciebie dzień jeden jabym się nie podjął. Czyś się zastanowiła choć sekundę nad twoim postępkiem? — Cóżby było, żeby ten oto chłopak był łotr, infamis, jaki froter, lokaj, czy złodziej? Ładna awantura u licha! Temu możesz ufać, równie jak stryj będzie rad pozbyć się ciebie jak najprędzej. Róbcie sobie z nim co chcecie, ja nie istnieję w tej sprawie, słyszeć nawet o tem nie chcę; żeńcie się, róbcie niedorzeczności, tylko ty mi do redakcji nie przychodź, proszę. Robisz bezład, odrywasz ludzi od zajęć, gmatwasz interesy. Chojecki będzie zmuszony dnie całe chodzić na miasto dla tej głupiej awantury, a ty sekretarzuj, wujaszku! Nieprawdaż? Tobie nic do tego.
Sapiąc, biedny wujaszek-redaktor wyrzucił żółć z siebie i wypadł z biura, zatrzaskując drzwi z łoskotem.
Bohaterowie chwili zostali sami, Henia wybuchnęła szalonym śmiechem.
— Furja wujaszek!... Myślałam, że mnie zje z futrem i bucikami. Panie Chojecki, oto metryka, oto sto rubli na koszty. Proszę, niech pan się spieszy! na złość wszystkim weźmiemy ślub. Pan przyjdzie do mnie, jeśli tego będzie potrzeba; ja się do niczego nie mieszam, daję panu ogólną plenipotencję.
Już znikła, a on wciąż stał w jednem miejscu, patrząc zamglonemi oczyma na urzędowy papier i bankową asygnatę; był to człowiek znękany bezmiernie.
Nazajutrz wyszły zapowiedzi tej szczególnej pary w filjalnym kościele, na oddalonem przedmieściu.
Stryj emeryt ich nie usłyszał, ponieważ od czasu, gdy omal go nie zaduszono przed dwudziestu laty na jakimś odpuście, ślubował Bogu uroczyście, nie przestępować progu Jego domu. W parę tygodni potem, o południu, przy wyjściu z konserwatorjum panna Henryka spostrzegła Chojeckiego, jak jej szukał swemi zapadłemi oczami w gronie uczenic.
— Józiu, Maniu! — zabrzmiał jej cieniutki, donośny głosik — chodźcie, chodźcie, przedstawię wam mego narzeczonego.
Chwyciła za rękę dwie przyjaciółki i pociągnęła w stronę oczekującego mężczyzny. Na jej widok uchylił lekko kapelusza i podszedł parę kroków.
— Moje koleżanki i drużki, pan Chojecki — recytowała szalona dziewczyna.
— Czy pan chce mi do domu towarzyszyć?
— Jeżeli pani pozwoli?
— I owszem, chodźmy. Czekam od wieków na pana! Tak się gniewałam, że nic nie wiem, ale bałam się pójść po wieści do redakcji, żeby wuja nie zastać. Kiedyż ten nasz ślub?
— Jutro, pani.
— Już jutro! Słyszycie, Józiu i Maryniu? Jutro wieczorem jadę do Paryża. Ach, jaki pan dobry, że tak prędko.
Nieporuszona twarz oblubieńca pozostała obojętna na tę podziękę, czy pochwałę.
Miał widocznie coś do pomówienia sam na sam ze swą przyszłą małżonką; obecność dwóch koleżanek nie wydała mu się potrzebna.
Henia odgadła to sprytem, wrodzonym kobietom — zatrzymała się na rogu ulicy.
— Tu się rozejdziemy, Józiu i Maryniu. Słyszałyście, jutro ślub, bądźcie gotowe.
— Ale gdzie? — wtrąciła jedna.
— Ale kiedy? — dodała druga.
— Gdzie? Kiedy? A prawda, że i ja nie wiem.
— Panie — panie...
Nieszczęsne nazwisko nie przychodziło nigdy w porę na pamięć.
— Jutro, o jedenastej rano, w kościele Świętej Zofji, na przedmieściu — odparł Chojecki, nie zważając na wysiłek heroiczny myśli roztrzepanej kandydatki na primadonnę.
— Słyszycie? Moje drogie, nie zawiedźcie mnie — ozwała się prosząco, ściskając ręce obu panienek.
Szczęśliwy narzeczony otrzymał dyg pensjonarski i Józia z Marynią znikły na załomie ulicy.
— Czemu mi pan ręki nie poda? — ozwała się z dąsem.
— Nie czułem się w obowiązku, nie wezwany. Służę pani.
Wsunęła rączkę pod jego ramię, oddała mu swą tekę z nutami i szli powoli, milcząc; wreszcie on zaczął rozmowę.
— Może pani uważa za naruszenie mych zobowiązań, że czekałem na nią na ulicy? Jako wytłumaczenie podam, żem zapomniał pani adresu, a musiałem się wszakże rozmówić w przeddzień ślubu.
— To dobrze. Wyglądałam pana niecierpliwie. Zatem wszystko gotowe?
— Najzupełniej! Ślub i świadkowie zamówieni, formalności załatwione. Kareta przybędzie, gdzie pani wskaże, ja czekać będę w kościele. Oto rachunek z powierzonych mi pieniędzy. W tych szczególnych warunkach koszty były trochę większe, jak na cichy obrządek. Ale miałem polecenie pospieszać, zrobiłem, co mogłem.
— Cóż teraz?
— Nie wiem. Czekam dalszych poleceń.
— Chodźmy do stryja.
— Jakto! Zaraz?
— A tak. Jutro pan uciekniesz, jestem pewna, i nie zobaczysz miny stryja. Chodź pan, to takie zabawne!
Nie wydawało mu się to zabawnem, ale poszedł posłuszny i znalazł się na tych samych schodach, gdzie ją ścigał przed niedawnym czasem.
Pociągnęła za dzwonek, jakby go zerwać chciała.
Ktoś w pantoflach, suwając nogami i pokaszlując, flegmatycznie wziął się do dzieła otwarcia podwoi.
Wiedziała dobrze, że to stryj w własnej osobie, i targała dalej dzwonek na psotę.
Zaprzestała dopiero tej czynności, gdy we drzwiach pokazała się długa, chuda, żółta twarz emeryta.
— Naturalnie, któżby, jak nie panna Henryka, albo łobuz z ulicy! Rwij, rwij, niech mi wnętrzności przewrócą się z irytacji — ozwał się nosowy, gderliwy głos.
— Dobry wieczór, stryju! — odparła winowajczyni, nie słuchając dosadnego napomnienia i usuwając bez ceremonji żywą przeszkodę z drogi. — Czy stryj nie widzi, że nie jestem sama! Przyszliśmy po błogosławieństwo i życzenia. Jutro nasz ślub.
Emeryt skamieniał w progu, patrząc to na nią, to na Chojeckiego, który wszedł za przewodniczką i za jej przykładem zdejmował palto w przedpokoju.
— Co za błogosławieństwo? jaki ślub? — wyjąkał nakoniec.
— Mój, a czyjżeby? Ten pan podejmuje się zwolnić stryja z opiekuńczych kajdan.
— Kto on? być nie może! — Emeryt poskoczył ku niemu.
— Dobrodzieju, łaskawco! oby ci Bóg dał niebo za ten postępek miłosierny. Uratowałeś mi dziesięć lat życia! Czułem, że ta dziewczyna do grobu mię wpędzi swemi szaleństwami. Ach, lżej mi oddychać. Proszę, proszę pana do salonu. Krzyż pański bierzesz, mój dobrodzieju! Henrysiu! nie ruszaj tego świecznika, bo zleci nam na łeb! Boże, czego ty tak skaczesz... taki przeciąg! Ależ zostaw świecznik w spokoju, mówię ci! Patrz pan i ja to utrapienie cierpię od dnia, gdy mi szatan podszepnął wziąć ją pod opiekę, tę kozę. Ach, żebym mógł przyszłość przewidzieć, wykupiłbym się od tego honoru. Mówię panu, anioł by nie wytrzymał, nietylko grzeszny człowiek.
— Dość tej apologji, stryju! Jutro już mnie nie będzie, jeśli mi posag wypłacisz.
— Ale, wypłacę, wypłacę. Dziś jeszcze, zaraz, jeśli mnie kto uwolni od twojej obecności. Panie, panie! ta muzyka, a to wycie, czy pisk, po całych dniach i nocach! Tu, tu mnie coś rżnie, myśli zebrać niesposób. Morderstwo na gładkiej drodze.
Stryj chudą ręką wskazał na pierś ruchem desperackim.
— Pan dobrodziej niezdrów zapewne — wtrącił Chojecki.
— Co to niezdrów? Ja nad grobem stoję! Patrz pan, cień jestem, na śmierć się chciałem dysponować! Pan, po miesiącu, tak samo wyglądać będziesz, jeśli tego wycia i tłuczenia klawikordu nie zabronisz. To nie na ludzkie nerwy.
— Jeśli stryj chce asystować przy ślubie, to proszę być jutro u św. Zofji, o jedenastej — ozwała się panna Henryka, przerywając jakieś wokalne ćwiczenia, nucone bez względu na ludzkie nerwy opiekuna.
— Co, na ślubie! o jedenastej? w nieopalonym kościele, gdzie reumatyzmy i paraliże mieszkają? Nie, mój łaskawco — dodał, zwracając się do Chojeckiego — oszczędź mi śmierci czy choroby. Zabieraj ją sobie, choć zaraz, posag jej oddam dziś jeszcze; koszty wszystkie na siebie przyjmuję, ale być tam... nie, nie, nie!...
Nikt nie nalegał na dziwaka. Panna Henryka, zadowolona z prezentacji, po półgodzinnych żalach i skargach na nią samą, mrugnięciem uwolniła swego przyszłego męża.
Z westchnieniem ulgi zamykał drzwi za sobą.
Jeszcze na schodach słyszał czysty, srebrny głosik, nucący arję z „Fausta“:

Il y eut un roi de Thulé
Qui jusqu‘à la mort fidèle,
Eut en souvenier de sa belle,
Une coupe en or ciselé, ciselé!

Melodja uparcie pozostała mu w uszach, pomimo roztargnienia, smutku i nudy, tak, że ją odnalazł po wielu i wielu latach. Nie spodziewał się schodząc po tych schodach, że dlań tak pamiętne kiedyś będą.
Nazajutrz, o południu, dwie karety i dorożka odwoziły orszak z kościółka na przedmieściu.
W ostatniej chwili, sumieniem ruszony, zjawił się wujaszek redaktor i, czując się obowiązanym do współudziału w ceremonji, zstępując za młodą parą ze schodów, zaprosił całe towarzystwo na obiad do pierwszorzędnej restauracji.
Panna młoda przyjęła tę wieść okrzykiem radości. Wyglądała ona jak pierwiosnek w śnieżnej sukience; pan młody był zmęczony i posępny, jak człowiek po ciężkiej pracy.
Gdy się znalazł w karecie obok żony, pochylił głowę w dłonie, przymknął oczy i nie otworzył ust; ona nuciła, wedle zwyczaju, przez ząbki, wyglądając oknem.
— Mam pieniądze — rzekła nagle, jakby przypominając sobie tę ważną kwestję — stryj mi je dał wczoraj.
Wyjęła portmonetkę z torebki i podała młodemu człowiekowi czek do banku na pięć tysięcy rubli.
Wziął go z radością i widocznem rozradowaniem.
— Dziękuję — rzekł tylko.
— Nie koniec na tem. Przygotowałam panu do podpisu wiadomy dokument. Przeczytaj go pan.
Przebiegł oczyma podaną kartę i, nie mówiąc słowa, nakreślił przy końcu imię swe i nazwisko ołówkiem, na szybie karety.
— Czy to wszystko? — spytał, oddając cyrograf.
— Tak, dziękuję panu. Trzeba teraz dotrzymać zobowiązań.
— O to niech pani będzie spokojna.
— Ja nawet na scenie nie będę nosiła pańskiego nazwiska, nie jest melodyjne. Na afiszach i w teatrze będę Harriet. Nieprawdaż, że to dobrze wygląda?
— Zapewne. Wszak mi pani nie weźmie za złe, jeżeli zaraz po obiedzie się oddalę!
— O nie! Trafię wszakże sama do domu.
Zamilkli. Nie mieli nic więcej do mówienia. Łącznik żaden między nimi nie istniał, nie znali się nawet.
Kurs ten poślubny wydał im się niezmiernie długi i nudny; od obiadu weselnego wykupiłby się biedny Chojecki nie wiem za jak wysoką cenę. Nie, los srogi nie oszczędził mu ani jednej kropelki, ani jednej chwili.
Musiał zasiąść na honorowem miejscu obok uśmiechniętej Heni, wysłuchać trzech mówek, spełnić mnóstwo toastów, odpowiadać na prawo i na lewo.
Wujaszek po kilku kieliszkach rozchmurzył czoło; farsa weselna podobała się jego podchmielonej głowie; dwóch drużbów, znajomych Chojeckiego, zawierało znajomość z Józią i Marynią; szampan się pienił, humory się rozkrochmalały. Nagle poważnemu redaktorowi przyszła myśl, godna ulicznika; szepnął coś jednemu drużbie, ten mrugnął na kolegę, wszyscy trzej umoczyli usta w winie i, jak na komendę, postawili kieliszki na stole.
— Kwaśne wino! — huknął naczelnik polityczno-społecznego organu prasy.
— Kwaśne wino! — powtórzyli chórem drużbowie.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia. Pięć par oczu śmiejących się spoczęło na młodej parze.
Oni zaś myśleli pierwszy raz w życiu to samo:
— Tego nie było w programie! — Chojecki z przykrości i gniewu poczerwieniał jak kochanek.
Henia podniosła ku niemu oczy i uśmiechnęła się figlarnie.
— Kwaśne wino! — wołano coraz głośniej.
Nie było rady. Certowanie doprowadziłoby tylko do większej konfuzji. Młody człowiek przechylił się szybko i usta jego gorące musnęły lekko po koralowych wargach dziewczyny.
Oboje nie spostrzegli się, gdy już było po wszystkiem.
Nareszcie była to ostatnia kropla z kielicha utrapień Chojeckiego. Obiad się skończył.
Zostali ostatni przy karecie, która miała odwieźć Henię do domu.
Czuł się w obowiązku powiedzieć coś na wytłumaczenie.
— Przepraszam panią — zaczął dla naprawienia mimowolnej winy, lokując jej tren w powozie, — ale...
— Jaki to zabawny zwyczaj — przerwała mu żywo, — ale wie pan, że mnie nikt nigdy w życiu nie pocałował. Jaka to śmieszna rzecz! Żegnam pana i dziękuję.
Skłonił się i po chwili, zapewne na podziw służbie restauracyjnej, pan młody poszedł na prawo, kareta ruszyła na lewo.
Cóżby powiedziano na ten szczegół, że żona, by sobie przypomnieć nazwisko męża, zaglądała do aktu ślubnego, a mąż byłby w kłopocie, zapytany o mieszkanie małżonki.
Szedł szybko. Do wieczora miał jeszcze tyle zajęcia, a jutro czekała nań praca w redakcji.
W banku rozmieniono mu kwit na państwowe papiery, był to kurs pierwszy. Stamtąd nie szedł już, a biegł do pocztowego zarządu i śmiało, jak człowiek obeznany z miejscowością, otworzył drzwi w ciemnym korytarzu, prowadzące do brudnej, okopconej sali. Za kantorem, w głębi, pod wiszącą lampą, urzędnik jakiś pisał, a raczej zapełniał cyframi olbrzymią księgę, — zresztą było pusto.
Sekretarz redakcji przystąpił szybko do stołu.
Urzędnik podniósł głowę, przymrużył oczy. Widocznie poznał interesanta, bo dziwny uśmiech przebiegł mu po twarzy, aż chłopak zbladł pod tem wejrzeniem, jakby stał u pręgierza. Nadludzką siłą zachował spokój pozorny.
— Dobry wieczór, panie Gorcz — rzekł zwykłym głosem. — Ojciec przysłał mnie tu w interesie owej sumy pieniężnej, której zabrakło po jego nieszczęśliwym wypadku.
— Zdaje mi się, że jej zabrakło przed owym nieszczęśliwym wypadkiem — wymówił ze złośliwym przyciskiem urzędnik, łącząc do słów wzrok bazyliszka.
Chcjecki zbladł, dzika rozpacz przeszła mu spazmem po twarzy, dławiło go coś w gardle.
Po chwili walki podniósł czoło. Biło z niego prawie bohaterstwo.
— Wiem, panie — odparł, — że na ojca mego padł zarzut kradzieży. Ha, Bóg to osądzi! — Jam tu przyszedł, by wam zwrócić te pieniądze i prosić o pokwitowanie. Ojciec mój kona w szpitalu, oto powód, dla którego tak długo nie spełniłem jego polecenia; przed śmiercią powinien mieć imię czyste i honor bez skazy.
Chłopak zamilkł, drżącą ręką licząc przed oczyma zdumionego urzędnika pakiet asygnat, otrzymany przed chwilą z banku; nie zatrzymał ani jednej.
Teraz on stał dumny u stołu, obojętnie, wzgardliwie słuchał przeproszeń i tłumaczeń urzędnika.
— Proszę o kwit, — wymówił zimno.
Dopiero za drzwiami sił mu zabrakło. Zawrót głowy go ogarnął i osłabienie bezmierne. Oparty o ścianę, z zaciśniętemi zębami, dysząc, jak po męce, ocierał dłonią czoło, na którem zimny pot się szklił wielkiemi kroplami.
I znowu nagle, jakby popchnięty nadprzyrodzoną siłą, ogarnął ból wstydu, gorączkę upokorzenia, i z kwitem w ręku wyszedł na ulicę.
Ach, on wiedział, że ojciec jego ukradł rządowe pieniądze, ukradł na karty, a potem, nie widząc sposobu rehabilitacji, nieprzytomny, błędny, przyłożył broń do boku i dogorywał w szpitalu bez nadziei ratunku, w gorączce majacząc prośbę rozdzierającą, by mu kto plamę starł z honoru, jedyną w życiu...
Ach, chłopak, wyrostek prawie, wziął ten jęk w duszę, jak torturę; dzwonił mu nieustannie, nie dawał spokoju. Nie miał nic na świecie, prócz siebie, sprzedał się, plamy nie było już, przeświadczenie hańby i słabości on tylko poniesie wspomnieniem przez życie całe, umierającemu da chwilę szczęścia, nie wyzna, czem ją zapłacił, — spełnił obowiązek.
U drzwi szpitala zatrzymał go posługacz. Znał tę twarz z codziennych odwiedzin.
— Gdzie pan idzie? — zagadnął.
— Do pana Chojeckiego, — na górę.
— Eh, nie trza iść na górę. Już go przenieśli.
— Gdzie? — sekretarz zadrżał.
— Do kaplicy — odparł obojętnie sługa, wskazując w głąb — ot tam, umarł dziś rano.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.