Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pewnego wieczora, w same wiosenne roztopy, zimne, dżdżyste i czarne, drzwi wypoczywały od pięciu minut, czekając na dalsze szamotanie.
Sekretaz dziennika siedział z piórem w zębach, nad stosem świeżo przyniesionej korespondencji, i gatunkował mozolnie tę różnorodną mieszaninę żądań, doniesień, artykułów, skarg itd.
Przez wpółotwarte drzwi dalszych pokojów dochodził głuchy odgłos drukarni i gwizdanie roznosicieli, przez ścianę sapały pompy od sąsiednich parowych łaźni, na podwórzu wygrywał kataryniarz, deszcz pluskał, huczało miasto, w rękach sekretarza szeleścił papier, zresztą nic nie przerywało ciszy biura.
Ktoś targnął drzwi słabo, delikatnie, potem z sił całych, widocznie kobiecych, i w otworze stanęła drobna, nikła postać, z ociekającym parasolem, w eleganckiem futerku i sobolowej czapeczce. Po krótkiej walce z blokiem zdobyła szturmem drzwi, rzuciła parasol na ławkę i wsunęła główkę w okienko przepierzenia.
— Wujaszku! — zawołał cienki, srebrzysty głosik.
Sekretarz podskoczył na krześle, spojrzał w tamtą stronę i wstał automatycznie.
— Czem mogę służyć? — rzucił zwykłe pytanie.
— Niech mi pan tu wujaszka sprowadzi — powtórzył głosik z pod gęstej woalki.
— Co takiego?