Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ten mój przyszły — szepnęła, nie dbając na coraz głośniejsze stukanie — wygląda trochę na sinobrodego en herbe! Trzeba jednak będzie wuja się spytać.
Usiadła do pianina i wzięła parę hucznych akordów. Kołatanie nie ustawało.
— Ach, ci emeryci! — wykrzyknęła zwykłą skargę. — No, urządzę ja wam sztuczkę! Poczekajcie, dowiecie się dopiero o mojem małżeństwie po ślubie! Toż to będą miny! Pyszna farsa!
Nucąc, wybiegła. Dziecko to, przez nikogo nie kierowane, gotowe było dla farsy wziąć imię i nazwisko zbiegłego kryminalisty, czy wytrawnego złodzieja. W tej cygańskiej głowie myśli były też dzikiem, koczowniczem stadem. Gdy się uwolniła od gderania starego i, zamknąwszy się w swym pokoju, pozwoliła stadu temu hulać, małżeństwo znikło już zupełnie z pamięci. Myślała o swym głosie, o teatralnej sławie, o gazeciarskich pochwałach, może o roju kochanków, żebrzących uśmiechu lub spojrzenia primadonny. Ranek ją zastał nawpół leżącą na kanapie, z odrzuconą na poręcz główką, z przymkniętemi oczyma, rozegzaltowaną owem widzeniem przyszłości.
Wiosenny promień słońca spłoszył te widzenia; porwała się na nogi, obejrzała wkoło, przypomniała wieczorną wizytę, poskoczyła do swego biureczka i zażarcie poczęła szperać w szufladce.
Po chwili z pośród poszarpanych zeszytów, połamanych wachlarzy, pomiętych koronek, sztucznych kwiatów, urywków nut muzycznych, listów