Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i starych rękawiczek, dobyła wielki arkusz, opatrzony sądową pieczęcią.
— Szczęściem, że tego dotąd nie podarto. Ledwiem ją u niego wyprosiła, jakbym przeczuwała tę chwilę. Podobno potrzebne to do ślubu; zaniosę ją temu, jakże on się nazywa... Sosnowski, Dembicki... Mniejsza zresztą, znajdę go w redakcji. Następnie trzeba o sobie pomyśleć. Potrzebuję sukni, welonu, kwiatów, tysiąca rzeczy. Niech stryj płaci za swój kaprys, co mi tam!... Śliczny dzień. Idę do Józi i Maryni, zaproszę je na drużki pod sekretem, o świadków niech się mój przyszły mąż stara... Ale, Boże, jam mu nie powiedziała, że to ma być sekret na figiel stryjowi i wujaszkowi. Gotów doprawdy opowiedzieć rzecz całą w redakcji. Ach, ach, lecę. Efekt przepadnie. Trzeba go ostrzec.
I pobiegła, skacząc, z metryką w ręku, uszczęśliwiona z owego figla; zamówiła Józię i Marynię, które długo pojąć nie mogły tej szczególnej kombinacji, ale zgodziły się na wszystko, jako nieodrodne przyjaciółki postrzelonej dziewczyny; wpadła do magazynu, zamówiła ślubną suknię, spotkała swego dyrektora i powitała wieścią, że za trzy tygodnie żegna na zawsze miasto; odurzyła starego kompletnie i, nic nie wyjaśniwszy, pobiegła dalej, ciesząc się z wiosennego dnia, z załatwionych interesów, z farsy, i z trelem na ustach już po południu wpadła do redakcji.
Na progu przypomniała sobie zaledwie o tajemnicy; zacisnęła rozchylone do śmiechu ustecz-