Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tu przyszedł, by wam zwrócić te pieniądze i prosić o pokwitowanie. Ojciec mój kona w szpitalu, oto powód, dla którego tak długo nie spełniłem jego polecenia; przed śmiercią powinien mieć imię czyste i honor bez skazy.
Chłopak zamilkł, drżącą ręką licząc przed oczyma zdumionego urzędnika pakiet asygnat, otrzymany przed chwilą z banku; nie zatrzymał ani jednej.
Teraz on stał dumny u stołu, obojętnie, wzgardliwie słuchał przeproszeń i tłumaczeń urzędnika.
— Proszę o kwit, — wymówił zimno.
Dopiero za drzwiami sił mu zabrakło. Zawrót głowy go ogarnął i osłabienie bezmierne. Oparty o ścianę, z zaciśniętemi zębami, dysząc, jak po męce, ocierał dłonią czoło, na którem zimny pot się szklił wielkiemi kroplami.
I znowu nagle, jakby popchnięty nadprzyrodzoną siłą, ogarnął ból wstydu, gorączkę upokorzenia, i z kwitem w ręku wyszedł na ulicę.
Ach, on wiedział, że ojciec jego ukradł rządowe pieniądze, ukradł na karty, a potem, nie widząc sposobu rehabilitacji, nieprzytomny, błędny, przyłożył broń do boku i dogorywał w szpitalu bez nadziei ratunku, w gorączce majacząc prośbę rozdzierającą, by mu kto plamę starł z honoru, jedyną w życiu...
Ach, chłopak, wyrostek prawie, wziął ten jęk w duszę, jak torturę; dzwonił mu nieustannie, nie dawał spokoju. Nie miał nic na świecie, prócz siebie, sprzedał się, plamy nie było już, przeświad-