Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/225

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

czenie hańby i słabości on tylko poniesie wspomnieniem przez życie całe, umierającemu da chwilę szczęścia, nie wyzna, czem ją zapłacił, — spełnił obowiązek.
U drzwi szpitala zatrzymał go posługacz. Znał tę twarz z codziennych odwiedzin.
— Gdzie pan idzie? — zagadnął.
— Do pana Chojeckiego, — na górę.
— Eh, nie trza iść na górę. Już go przenieśli.
— Gdzie? — sekretarz zadrżał.
— Do kaplicy — odparł obojętnie sługa, wskazując w głąb — ot tam, umarł dziś rano.


∗             ∗

Pewnego dnia, pod wieczór, wpadła Henia zdyszana do redakcji.
— Wujaszku, gdzie mój mąż? — zawołała od progu.
— Alboż ja wiem. Przed tygodniem prosił o kilkodniowy urlop i dotąd nie wrócił. Myślałem, że spędzacie razem miodowy miesiąc.
— Nie widziałam go od ślubu.
— Biedny chłopiec. Ojciec mu umarł tegoż dnia.
— Więc on miał ojca?
— Cóż w tem dziwnego? Każdy go ma.
— Ja nie mam. Ale doprawdy, że mi go żal. Kiedy wróci?
— Kto? twój ojciec, czy Chojecki? — Mieszasz wszystko razem.
— Mój mąż — rzekła patetycznie.