Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szedł szybko. Do wieczora miał jeszcze tyle zajęcia, a jutro czekała nań praca w redakcji.
W banku rozmieniono mu kwit na państwowe papiery, był to kurs pierwszy. Stamtąd nie szedł już, a biegł do pocztowego zarządu i śmiało, jak człowiek obeznany z miejscowością, otworzył drzwi w ciemnym korytarzu, prowadzące do brudnej, okopconej sali. Za kantorem, w głębi, pod wiszącą lampą, urzędnik jakiś pisał, a raczej zapełniał cyframi olbrzymią księgę, — zresztą było pusto.
Sekretarz redakcji przystąpił szybko do stołu.
Urzędnik podniósł głowę, przymrużył oczy. Widocznie poznał interesanta, bo dziwny uśmiech przebiegł mu po twarzy, aż chłopak zbladł pod tem wejrzeniem, jakby stał u pręgierza. Nadludzką siłą zachował spokój pozorny.
— Dobry wieczór, panie Gorcz — rzekł zwykłym głosem. — Ojciec przysłał mnie tu w interesie owej sumy pieniężnej, której zabrakło po jego nieszczęśliwym wypadku.
— Zdaje mi się, że jej zabrakło przed owym nieszczęśliwym wypadkiem — wymówił ze złośliwym przyciskiem urzędnik, łącząc do słów wzrok bazyliszka.
Chcjecki zbladł, dzika rozpacz przeszła mu spazmem po twarzy, dławiło go coś w gardle.
Po chwili walki podniósł czoło. Biło z niego prawie bohaterstwo.
— Wiem, panie — odparł, — że na ojca mego padł zarzut kradzieży. Ha, Bóg to osądzi! — Jam