Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Miał widocznie coś do pomówienia sam na sam ze swą przyszłą małżonką; obecność dwóch koleżanek nie wydała mu się potrzebna.
Henia odgadła to sprytem, wrodzonym kobietom — zatrzymała się na rogu ulicy.
— Tu się rozejdziemy, Józiu i Maryniu. Słyszałyście, jutro ślub, bądźcie gotowe.
— Ale gdzie? — wtrąciła jedna.
— Ale kiedy? — dodała druga.
— Gdzie? Kiedy? A prawda, że i ja nie wiem.
— Panie — panie...
Nieszczęsne nazwisko nie przychodziło nigdy w porę na pamięć.
— Jutro, o jedenastej rano, w kościele Świętej Zofji, na przedmieściu — odparł Chojecki, nie zważając na wysiłek heroiczny myśli roztrzepanej kandydatki na primadonnę.
— Słyszycie? Moje drogie, nie zawiedźcie mnie — ozwała się prosząco, ściskając ręce obu panienek.
Szczęśliwy narzeczony otrzymał dyg pensjonarski i Józia z Marynią znikły na załomie ulicy.
— Czemu mi pan ręki nie poda? — ozwała się z dąsem.
— Nie czułem się w obowiązku, nie wezwany. Służę pani.
Wsunęła rączkę pod jego ramię, oddała mu swą tekę z nutami i szli powoli, milcząc; wreszcie on zaczął rozmowę.
— Może pani uważa za naruszenie mych zobowiązań, że czekałem na nią na ulicy? Jako wy-