Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ależ zostaw świecznik w spokoju, mówię ci! Patrz pan i ja to utrapienie cierpię od dnia, gdy mi szatan podszepnął wziąć ją pod opiekę, tę kozę. Ach, żebym mógł przyszłość przewidzieć, wykupiłbym się od tego honoru. Mówię panu, anioł by nie wytrzymał, nietylko grzeszny człowiek.
— Dość tej apologji, stryju! Jutro już mnie nie będzie, jeśli mi posag wypłacisz.
— Ale, wypłacę, wypłacę. Dziś jeszcze, zaraz, jeśli mnie kto uwolni od twojej obecności. Panie, panie! ta muzyka, a to wycie, czy pisk, po całych dniach i nocach! Tu, tu mnie coś rżnie, myśli zebrać niesposób. Morderstwo na gładkiej drodze.
Stryj chudą ręką wskazał na pierś ruchem desperackim.
— Pan dobrodziej niezdrów zapewne — wtrącił Chojecki.
— Co to niezdrów? Ja nad grobem stoję! Patrz pan, cień jestem, na śmierć się chciałem dysponować! Pan, po miesiącu, tak samo wyglądać będziesz, jeśli tego wycia i tłuczenia klawikordu nie zabronisz. To nie na ludzkie nerwy.
— Jeśli stryj chce asystować przy ślubie, to proszę być jutro u św. Zofji, o jedenastej — ozwała się panna Henryka, przerywając jakieś wokalne ćwiczenia, nucone bez względu na ludzkie nerwy opiekuna.
— Co, na ślubie! o jedenastej? w nieopalonym kościele, gdzie reumatyzmy i paraliże mieszkają? Nie, mój łaskawco — dodał, zwracając się do Chojeckiego — oszczędź mi śmierci czy choroby.