Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zaprzestała dopiero tej czynności, gdy we drzwiach pokazała się długa, chuda, żółta twarz emeryta.
— Naturalnie, któżby, jak nie panna Henryka, albo łobuz z ulicy! Rwij, rwij, niech mi wnętrzności przewrócą się z irytacji — ozwał się nosowy, gderliwy głos.
— Dobry wieczór, stryju! — odparła winowajczyni, nie słuchając dosadnego napomnienia i usuwając bez ceremonji żywą przeszkodę z drogi. — Czy stryj nie widzi, że nie jestem sama! Przyszliśmy po błogosławieństwo i życzenia. Jutro nasz ślub.
Emeryt skamieniał w progu, patrząc to na nią, to na Chojeckiego, który wszedł za przewodniczką i za jej przykładem zdejmował palto w przedpokoju.
— Co za błogosławieństwo? jaki ślub? — wyjąkał nakoniec.
— Mój, a czyjżeby? Ten pan podejmuje się zwolnić stryja z opiekuńczych kajdan.
— Kto on? być nie może! — Emeryt poskoczył ku niemu.
— Dobrodzieju, łaskawco! oby ci Bóg dał niebo za ten postępek miłosierny. Uratowałeś mi dziesięć lat życia! Czułem, że ta dziewczyna do grobu mię wpędzi swemi szaleństwami. Ach, lżej mi oddychać. Proszę, proszę pana do salonu. Krzyż pański bierzesz, mój dobrodzieju! Henrysiu! nie ruszaj tego świecznika, bo zleci nam na łeb! Boże, czego ty tak skaczesz... taki przeciąg!