Farsa panny Heni/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Farsa panny Heni
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


MARJA RODZIEWICZÓWNA
PISMA
WYDANIE ZBIOROWE JUBILEUSZOWE
Z PRZEDMOWĄ ZDZISŁAWA DĘBICKIEGO
FARSA PANNY HENI


LWÓW—POZNAŃ
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO




WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu, ul. Sew. Mielżyńskiego 24






Redakcja „Gazety“ znajdowała się w ciemnym, brudnym, okopconym pokoju od dziedzińca, na parterze trzypiętrowej kamienicy.
Pokój ten dzielił się na dwa rodzajem stałego parawanu, okratowanego i oszklonego. Wprost drzwi było okienko zakratowane, w głębi również w tem przepierzeniu drzwiczki, prowadzące do sanctuarium dziennika.
Przestrzeń od drzwi wchodowych zajmowała długa ławka pod ścianą, stolik z brudnym kałamarzem, wzdłuż parawanu od ściany do ściany ciągnęła się półka, wytarta łokciami interesantów, ozdobiona szeregiem skarbonek.
W biurze nad okienkiem palił się gaz przez większą część dnia, do nory tej bowiem słońce wstydziło się zajrzeć; goście, roznosiciele, członkowie redakcji, listonosze, wszyscy wspólnemi siłami robili co mogli, by ten przybytek narodowej inteligencji i oświaty uczynić nieznośnym dla pięciu zmysłów w komplecie. Błoto utworzyło skorupę na nigdy nie mytej podłodze, kopeć z lamp powlekał ściany żółto-szarą powłoką, dym cygar przysłaniał wszystko, zabijał oddech, rzucanie i gzryt drzwi z blokiem rozstrajały nerwy.
Pewnego wieczora, w same wiosenne roztopy, zimne, dżdżyste i czarne, drzwi wypoczywały od pięciu minut, czekając na dalsze szamotanie.
Sekretarz dziennika siedział z piórem w zębach, nad stosem świeżo przyniesionej korespondencji, i gatunkował mozolnie tę różnorodną mieszaninę żądań, doniesień, artykułów, skarg itd.
Przez wpółotwarte drzwi dalszych pokojów dochodził głuchy odgłos drukarni i gwizdanie roznosicieli, przez ścianę sapały pompy od sąsiednich parowych łaźni, na podwórzu wygrywał kataryniarz, deszcz pluskał, huczało miasto, w rękach sekretarza szeleścił papier, zresztą nic nie przerywało ciszy biura.
Ktoś targnął drzwi słabo, delikatnie, potem z sił całych, widocznie kobiecych, i w otworze stanęła drobna, nikła postać, z ociekającym parasolem, w eleganckiem futerku i sobolowej czapeczce. Po krótkiej walce z blokiem zdobyła szturmem drzwi, rzuciła parasol na ławkę i wsunęła główkę w okienko przepierzenia.
— Wujaszku! — zawołał cienki, srebrzysty głosik.
Sekretarz podskoczył na krześle, spojrzał w tamtą stronę i wstał automatycznie.
— Czem mogę służyć? — rzucił zwykłe pytanie.
— Niech mi pan tu wujaszka sprowadzi — powtórzył głosik z pod gęstej woalki.
— Co takiego?
— Wujaszka! No, wszak pan wie, redaktor „Gazety“ nosi ten tytuł dla mnie.
— Zaraz!
Sekretarza nie zaraził wesoły ton odpowiedzi. Chmurnie przystąpił do elektrycznego dzwonka w ścianie, przycisnął go trzy razy i wrócił na swe miejsce.
Dama obejrzała szybko ściany redakcji, zakrztusiła się dymem, a uspokoiwszy rozdrażnione gardło, zaczęła nucić półgłosem, drobną rączką, obciągniętą w jelonkową rękawiczkę, wybijając lekko takt po pierwszej skarbonce z brzegu.
Redaktor wszedł. Był to człowiek średnich lat, podobny do biustów Szekspira, z ostro zakończoną brodą.
— A co tam znowu? — spytał z dźwiękiem niecierpliwości w głosie.
— Interes — odparł lakonicznie sekretarz, ruchem głowy wskazując kobietę.
— To ja, wujaszku — ozwała się, przechylając głowę przez okienko i wyciągając rękę.
— Henrysia! Co ty tu robisz, trzpiocie?
Redaktor uścisnął podaną sobie dłoń i uśmiechnął się, zapominając o niechęci, z jaką wszedł.
— Przyszłam z prośbą do wujaszka.
— Naprzykład!
— Wujaszku, proszę mi znaleźć jakiego męża.
— Co?!
— No, męża, małżonka, un mari, einen Mann, a husband! jak wuj chce.
— Dajże pokój. Nie mam czasu żartować z tobą. Czego chcesz?
— Powiedziałam już: męża!
— Coś ty? w malignie? Szukaj go sama. Dość się znajdzie, sądzę, amatorów na twój ładny pyszczek, bez mojej pomocy.
— Na tem właśnie polega cały interes. Mój mąż nie powinien mnie chcieć; niech mi wujaszek takiego wynajdzie. Może być ślepy, kulawy, niemy, garbaty, byle się zgodził na ślub natychmiast!
— Co to za heca! Sfiksowałaś do reszty!
— Nie ja, cóż znowu! ale mój opiekun i stryj jednocześnie.
— Nic nie rozumiem.
— Ach, jaki wujaszek niedomyślny! Mam wszakże głos potężny, dyrektor konserwatorjum przepowiada mi sławę europejską, ale nie tu, w tej mieścinie. Trzeba mi w świat, do Paryża, Londynu, que sais-je! Byłam pewna, że na pierwsze słowa stryj z wdzięcznością wyśle mnie, gdzie pieprz rośnie. Robiłam, co mogłam, by na to zasłużyć: przewracałam i łamałam meble, tłukłam talerze, wyrzucałam lub darłam niedoczytaną gazetę, uściełałam podłogę łupinami od orzechów. Nic nie pomogło. Ach, ci emeryci!
— Bardzo szanowni ludzie, moja droga! — przerwał redaktor. — Cóż dalej? Stryj ci nie pozwolił jechać?
— Owszem, ale pod warunkiem, bym zamąż poszła. Wówczas umywa sobie ręce od moich szaleństw, jak je raczy nazywać, wypłaca mi mój fundusz... to nie żarty, wujaszku, trzydzieści tysięcy rubli, i nie chce o mnie słyszeć więcej.
— No, zatem rzecz skończona. Wychodź zamąż. Każdy cię weźmie, z posagiem szczególnie.
— Ależ ja nie chcę wychodzić zamąż! — zawołała z płaczem prawie. — Że też wuj tego nie rozumie! Ja chcę swobody, ale to zupełnej; ja nie chcę tego nieodstępnego towarzysza, ja chcę zostać kapłanką sztuki tylko.
— Cóż ja w tej sprawie mogę poradzić?
— Niech mi wuj da męża, któryby, wziąwszy ślub, poszedł sobie w prawo, a ja w lewo; któryby się piśmiennie zobowiązał żadnych praw do mnie nie rościć, ani do moich funduszów, ani do niczego, i nigdy nawet nie wspomnieć, że jest niby moim panem; słowem, mąż tylko na czas ślubu! Zapłacę mu za to, co zechce; nazajutrz gotowam się o rozwód wystarać... wszystko, wszystko! Wujaszku, tyle tu osób bywa, może się kto taki znajdzie. Niech wuj pomyśli.
— Et, bredzisz! — oburzył się wreszcie redaktor. — Za kogo mnie masz? Za warjata, podobnego tobie? Rozumny projekt, niema co mówić, godzien zbiega od Bonifratrów. Na księżycu szukaj głupca, coby na to się zgodził!... A potem rozwód... Tfy, żebyś choć przeczytała powody do rozwodu, kiedy o nim pleciesz. Ślicznie! Moje imię w takiej awanturze, redaktor „Gazety“ wmieszany w skandal...
— Panie redaktorze, proszę pana, numer wrócił z cenzury, trzeba zmieniać — ozwał się za drzwiami gruby głos.
— Ot i masz, a ja tu czas tracę! Bądź zdrowa, Heniu. Dobra z ciebie dziewczyna, ale ten twój dyrektor konserwatorjum przewrócił ci w głowie.
— Wujaszku, mój drogi! — zawołała prosząco — ja tu przyjdę jutro! Proszę się namyśleć. Los mój od tego zależy. Ach, ci emeryci!
Już była za drzwiami i na ulicy. Deszcz padał, jak z wiadra, wicher wydzierał z rąk parasol, drobne nóżki tonęły w śliskiem błocie. Biegła tak szybko, że nie spostrzegła, iż ktoś szedł za nią w ślad, z widocznem postanowieniem towarzyszenia do końca.
Zwracała się w prawo i lewo — mężczyzna zwracał się także, zaglądała do wystaw — czekał, choć nie miał parasola i deszcz strumieniami oblewał jego wytarte palto; weszła w bramę — i on; wbiegła na schody — szedł za nią; stanęła na przęśle — i on się zatrzymał.
Teraz dopiero spostrzegła natrętnego towarzysza; usunęła się, sądząc, że pójdzie na drugie piętro — nie ruszył się.
— Pan szuka pana Dobrzyńskiego?
— Nie, pani, panny Dobrzyńskiej!
— Mnie?
— Tak, pani.
— Czego pan potrzebuje?
— Mam interes do pani.
— Jaki? — spytała ostro.
— W sprawie pani małżeństwa, o którem pani mówiła przed chwilą w redakcji „Gazety“.
— Ach, co? Wujaszek pana tu przysłał do mnie? — zawołała z żywością dziecinną. — Znalazł kogo?
— Nie pani, przychodzę sam jako kandydat...
— Pan? Kto pan taki?
— Jeżeli pani pozwoli wejść do mieszkania, rozmówimy się dokładniej. Tu, na schodach...
— Ach, prawda. Gdzież to klucz? Aa, jest. Niech pan wejdzie i zaczeka chwilę, o, tutaj. Zaraz lampę zapalę. Może pan bardzo brzydki?
— Zdaje mi się, że to panią nic nie obchodzi w okolicznościach wymaganych — odparł spokojnie i chłodno, jak wszystko, co dotąd mówił.
Panna Henryka Dobrzyńska, nie dosłuchawszy odpowiedzi, nie pamiętając zapytania, zajęła się poszukiwaniem lampy i zapałek. Gość stał nieporuszony koło drzwi, na wskazanem miejscu.
— Jakże się pan dowiedział o mojem żądaniu? — spytała po chwili milczenia, przerywając nucenie jakiejś piosenki.
— Słyszałem rozmowę. Jestem sekretarzem redakcji.
Lampa była wreszcie zapalona. Sekretarz spostrzegł, że stał w eleganckim minjaturowym saloniku, że miał dywan pod nogami, pianino przed sobą, w powietrzu czuł ów nieokreślony delikatny zapach, właściwy buduarom uroczych kobiet.
Panna Henryka wyszła do drugiego pokoju, rzucając:
— Pardon! zaraz służę!
Zdjął palto i stanął u stołu.
Był to chłopak wysoki, bardzo szczupły i bardzo młody. Lekki cień pierwszego zarostu osypał mu ledwie policzki, twarz była dość miła, gdyby nie wyraz bezmiernej powagi, czy zastygłego bólu, co zeń zrobił maskę lodową, bez życia; oczy, wsunięte głęboko pod czołem, patrzyły posępnie i wyglądały bardzo zmęczone. Usta miał czarne, jakby spalone gorączką, uśmiech znały rzadko; ciągle ściągnięte brwi przerzynały czoło brózdą głęboką, co wszystko sprawiało, że człowiek ten, dopiero od roku pełnoletni, wyglądał raczej na trzydziestoletniego mężczyznę.
Patrzył przed siebie w próżnię, gdy dzieweczka weszła napowrót. Stanęła przed nim i obejrzała ciekawie.
Nie zmrużył oka, ani się wzruszył, choć był to bardzo obiecujący pączek ta młoda, siedemnastoletnia postać, jeszcze niezgrabna, jeszcze ostra, ale wysoka i smukła. Twarzyczka drobna, o cienkich, jak na kamei wyrżniętych rysach, teraz miała jeszcze zbytnią okrągłość dziecka, swawolę w oczach, pustotę na ustach, ślepą odwagę i zapał na czole. Czarne, bujne włosy i ciemna płeć robiły z niej cygankę.
Popatrzyła chwilę na swego przyszłego małżonka, spoważniała i ukłoniła się lekko.
— Z kim mam przyjemność? — ozwała się etykietalnie.
— Tytus Chojecki — rzekł krótko.
— Zatem, przystępując do interesu, pan się chce żenić ze mną wedle podanych warunków.
— Tak, pani.
— Cóż pan żąda wzamian?
Twarz Chojeckiego nabiegła krwią; z niesłychanym wysiłkiem wymówił po chwili:
— Pieniędzy.
Panienka zrobiła grymas niezadowolenia. Może spodziewała się bardziej romantycznej zapłaty.
— Tylko zapłaty? — rzekła już zimno zupełnie. — I obowiązuje się pan zapomnieć nawet o mojem istnieniu po ślubie?
— Tak, pani.
— Jakiej sumy żąda pan?
— Pięciu tysięcy rubli — odparł głucho.
Zamyśliła się, nie patrząc na niego.
— Po ślubie? — spytała krótko.
— Kiedy pani wola. Dla bezpieczeństwa, żebym wziąwszy pieniądze, nie uciekł, lepiej będzie po skończonej ceremonji.
— Ależ nie o tem myślałam! — zawołała żywo. — Jeżeli tylko otrzymam pierwej mój kapitał od stryja, wypłacę natychmiast. Jaki pan podejrzliwy! Za karę będzie pan musiał zająć się wszystkiemi formalnościami, bo ja się na tem nie znam.
— I owszem, jeżeli się pani zgodzi. Dla bezpieczeństwa powinna pani pierwej zasięgnąć o mnie bliższych wiadomości.
— A to poco? Nic mi nie zależy na tem, kim pan jest. Dziś ślub, jutro jadę zagranicę, i nie spotkamy się może nigdy. Powinien pan tylko złożyć wizytę memu stryjowi.
— Jeżeli sobie pani tego życzy, i owszem. Ale gdy stryj pani się spyta, dlaczego się żenię?
— Powie pan, że z miłości, cóż to szkodzi?
— Może nic nie szkodzi, tylko że ja tego nie powiem.
— Dlaczego?
— Nie umiem kłamać.
— Vous etes gentil! Wieluby chciało być na pana miejscu i powiedzieliby to z ochotą.
Wzruszył ramionami.
— Wierzę — odparł obojętnie — ale pani takich nie chce.
— Nie, nie, nie! Niech i tak będzie. Nic mi nie zależy na pańskiej miłości.
— Wzajemnie — odparł, wstając. — Powiedziałem już wszystko. Jeżeli pani nie znajdzie nikogo dogodniejszego, proszę mnie zawiadomić w redakcji o stanowczej decyzji.
— Dobrze, dobrze, jestem zupełnie zdecydowana. Jutro przyjdę sama do wuja.
Zegar ścienny wybił dziesiątą. Chojecki skłonił się i wyszedł, a jednocześnie za ścianą saloniku dało się słyszeć niecierpliwe kołatanie.
Dzieweczka zamyślona zamknęła drzwi za gościem.
— Ach, ci emeryci! — westchnęła.
Tam za ścianą czekała ją bura od stryja, że dotąd nie przyszła na wieczerzę.
— Ten mój przyszły — szepnęła, nie dbając na coraz głośniejsze stukanie — wygląda trochę na sinobrodego en herbe! Trzeba jednak będzie wuja się spytać.
Usiadła do pianina i wzięła parę hucznych akordów. Kołatanie nie ustawało.
— Ach, ci emeryci! — wykrzyknęła zwykłą skargę. — No, urządzę ja wam sztuczkę! Poczekajcie, dowiecie się dopiero o mojem małżeństwie po ślubie! Toż to będą miny! Pyszna farsa!
Nucąc, wybiegła. Dziecko to, przez nikogo nie kierowane, gotowe było dla farsy wziąć imię i nazwisko zbiegłego kryminalisty, czy wytrawnego złodzieja. W tej cygańskiej głowie myśli były też dzikiem, koczowniczem stadem. Gdy się uwolniła od gderania starego i, zamknąwszy się w swym pokoju, pozwoliła stadu temu hulać, małżeństwo znikło już zupełnie z pamięci. Myślała o swym głosie, o teatralnej sławie, o gazeciarskich pochwałach, może o roju kochanków, żebrzących uśmiechu lub spojrzenia primadonny. Ranek ją zastał nawpół leżącą na kanapie, z odrzuconą na poręcz główką, z przymkniętemi oczyma, rozegzaltowaną owem widzeniem przyszłości.
Wiosenny promień słońca spłoszył te widzenia; porwała się na nogi, obejrzała wkoło, przypomniała wieczorną wizytę, poskoczyła do swego biureczka i zażarcie poczęła szperać w szufladce.
Po chwili z pośród poszarpanych zeszytów, połamanych wachlarzy, pomiętych koronek, sztucznych kwiatów, urywków nut muzycznych, listów i starych rękawiczek, dobyła wielki arkusz, opatrzony sądową pieczęcią.
— Szczęściem, że tego dotąd nie podarto. Ledwiem ją u niego wyprosiła, jakbym przeczuwała tę chwilę. Podobno potrzebne to do ślubu; zaniosę ją temu, jakże on się nazywa... Sosnowski, Dembicki... Mniejsza zresztą, znajdę go w redakcji. Następnie trzeba o sobie pomyśleć. Potrzebuję sukni, welonu, kwiatów, tysiąca rzeczy. Niech stryj płaci za swój kaprys, co mi tam!... Śliczny dzień. Idę do Józi i Maryni, zaproszę je na drużki pod sekretem, o świadków niech się mój przyszły mąż stara... Ale, Boże, jam mu nie powiedziała, że to ma być sekret na figiel stryjowi i wujaszkowi. Gotów doprawdy opowiedzieć rzecz całą w redakcji. Ach, ach, lecę. Efekt przepadnie. Trzeba go ostrzec.
I pobiegła, skacząc, z metryką w ręku, uszczęśliwiona z owego figla; zamówiła Józię i Marynię, które długo pojąć nie mogły tej szczególnej kombinacji, ale zgodziły się na wszystko, jako nieodrodne przyjaciółki postrzelonej dziewczyny; wpadła do magazynu, zamówiła ślubną suknię, spotkała swego dyrektora i powitała wieścią, że za trzy tygodnie żegna na zawsze miasto; odurzyła starego kompletnie i, nic nie wyjaśniwszy, pobiegła dalej, ciesząc się z wiosennego dnia, z załatwionych interesów, z farsy, i z trelem na ustach już po południu wpadła do redakcji.
Na progu przypomniała sobie zaledwie o tajemnicy; zacisnęła rozchylone do śmiechu usteczka, wsunęła metrykę w mufkę i poważnie przystąpiła do okienka.
Sekretarz rozmawiał z jakimś szpakowatym jegomościem i nawet nie spojrzał na nią. Wyglądał zgnębiony i smutny, oczy miał czerwone od bezsenności, czy łez, głos głuchy — ręce, w których trzymał pióro, drżały febrycznie, konferencja ze szlachcicem trwała cały kwadrans; panna Henryka aż tupała nóżkami z niecierpliwości — sekretarz nie okazywał żadnego wrażenia. Interesant posiadał cukrownię na Podolu, szukał buchaltera i kasjera zarazem, wyliczał ze sto warunków, chciał posiadać egzemplarz, nie istniejący na ziemi. Pan Tytus Chojecki cierpliwie wysłuchał i wypisał ów szereg wymagań, zliczył wyrazy, określił cenę ogłoszenia, szlachcic zapłacił, obiecał przyjść nazajutrz i z trudem wytoczył się na podwórze, mozolnie przepchnąwszy przez drzwi swą olbrzymią niedźwiedzią szubę. Para przyszłych małżonków została sama.
— Co pani rozkaże? — była wiecznie ta sama zwrotka na ustach sekretarza.
— Nie mówił pan nic wujowi? — zapytała żywo.
— Nie zapytany, nie odzywałem się pierwszy. Zresztą pani nie dała mi stanowczej odpowiedzi.
— To dobrze, to dobrze! — Niech pan, broń Boże, nic nie mówi. Wie pan, urządzimy farsę; po ślubie zjawimy się z wizytą u stryja i u wuja. Wyobraź pan sobie ich miny!
Podskoczyła do góry.
— Wszak to możliwa tajemnica? — zagadnęła, zaniepokojona posępnem milczeniem towarzysza.
Pomyślał chwilę, poczerwieniał i spojrzał jej raz pierwszy w same oczy.
— Jak ja będę wyglądał w tej sprawie? Co powie wuj i stryj pani? Nazwą mnie oszustem! Nie chcę tego!
— Boże, jaki pan nudny z temi ceregielami!... Oto moja metryka, niech pan zresztą powie, ale tylko wujowi.
— Nie, pani, to nie moja rzecz. Poproszę pana redaktora tutaj i z ust pani posłyszy tę wiadomość. Wobec niego złożę piśmienne zaręczenie w kwestjach pani życia i funduszu, za jego wiedzą i pozwoleniem dam na zapowiedzi.
— Jakto! pan dotąd jeszcze nie dał? — wykrzyknęła z całą nielogicznością lat siedmnastu.
Wzruszył lekko ramionami.
— Czy pan się nigdy nie śmieje? — zawołała gniewnie. — Ma pan tak okropną minę, że mnie strach bierze. Czy pan bardzo zły z natury?
— Naco pani ta wiadomość potrzebna? Wszak nie spotka mnie pani nigdy na swej drodze. Czy mam wezwać pana redaktora?
— Ach, zresztą niech i tak będzie. Istotnie, boję się pana.
— Niepotrzebnie — odparł powoli, patrząc w ziemię — zły nie jestem... nieszczęśliwy, to może.
Posłuszny na sygnał elektryczny redaktor zjawił się w tej chwili.
— Znowu Henrysia! — zawołał. — Cóż nowego, trzpiocie!
— Wujaszku, mam męża — odparła uśmiechnięta, podając staremu rączkę — takiego, jakiego chciałam.
— Doprawdy? Czy wedle mojej rady szukałaś go u Bonifratrów? — spytał, śmiejąc się.
— O bliżej! We własnej wuja redakcji — zaśmiała się figlarnie. — Jest to pan, pan... Jakże pan się nazywa? — dodała, desperacko patrząc na przedmiot rozmowy.
— Coo? — wykrzyknął, otwierając szeroko oczy naczelnik „Gazety“. — Coo? on się żeni z tobą?
— Tak, wujaszku, i obiecuje zrzec się mnie piśmiennie, zaraz po ślubie.
— I ty wierzysz temu, dziecko?
Redaktor, niezdolny utrzymać powagi, parsknął śmiechem.
— Co to wszystko znaczy, Chojecki?
Sekretarz poczerwieniał znowu, oparł się o biurko, jakby sił mu brakło ustać.
— Tak, panie redaktorze — odparł stłumionym głosem — praw żadnych rościć nigdy nie będę, żoną nie nazwę tej, którą poślubię; jeśli ona tu zostanie, wyjadę, jeśli się z nią spotkam kiedy, nie przypomnę nawet znajomości. Wszak takie były wymagania?
— Czegóż chcesz wzamian? — powtórzył redaktor pytanie siostrzenicy, bystro patrząc w oczy młodego człowieka.
— Pieniędzy — odparł cicho, ale stanowczo.
Ten wyraz był odkryciem dla dziennikarza; zamyślił się, zmarszczył czoło, targnął brodę, znowu spojrzał na oblubieńca.
— Rozumiem. Chcesz za pięć tysięcy rubli sprzedać swą wolność osobistą. Pamiętaj, że przyjdzie może czas, gdy zechcesz się ożenić istotnie.
— Jestem za ubogi na to.
— Ja obiecuję wówczas postarać się o rozwód, zapłacę — wtrąciła bogata w pomysły oblubienica.
— Siedź cicho! — ofuknął gniewnie redaktor. — Nic nie rozumiesz i mieszasz się w nieswoje rzeczy. Czyś się dobrze nad tem namyślił, Chojecki?
— Tak, panie redaktorze i, jeśli pan pozwoli, gotów jestem stąd prosto pójść do kościoła i rozpocząć starania.
Redaktor, milcząc, przeszedł się parę razy po pokoju.
— Cóż, wujaszku, mogę wierzyć temu panu? — zawołał niecierpliwy głosik. — Tylko sekret musi być przed stryjem koniecznie! Po ślubie dopiero mu powiem i pojadę do Paryża, frrr!... nie zobaczycie mnie już nigdy!
— Oby to prędzej nastąpiło! Teraz rozumiem postanowienie twego stryja. Biedny człowiek! Pilnować ciebie dzień jeden jabym się nie podjął. Czyś się zastanowiła choć sekundę nad twoim postępkiem? — Cóżby było, żeby ten oto chłopak był łotr, infamis, jaki froter, lokaj, czy złodziej? Ładna awantura u licha! Temu możesz ufać, równie jak stryj będzie rad pozbyć się ciebie jak najprędzej. Róbcie sobie z nim co chcecie, ja nie istnieję w tej sprawie, słyszeć nawet o tem nie chcę; żeńcie się, róbcie niedorzeczności, tylko ty mi do redakcji nie przychodź, proszę. Robisz bezład, odrywasz ludzi od zajęć, gmatwasz interesy. Chojecki będzie zmuszony dnie całe chodzić na miasto dla tej głupiej awantury, a ty sekretarzuj, wujaszku! Nieprawdaż? Tobie nic do tego.
Sapiąc, biedny wujaszek-redaktor wyrzucił żółć z siebie i wypadł z biura, zatrzaskując drzwi z łoskotem.
Bohaterowie chwili zostali sami, Henia wybuchnęła szalonym śmiechem.
— Furja wujaszek!... Myślałam, że mnie zje z futrem i bucikami. Panie Chojecki, oto metryka, oto sto rubli na koszty. Proszę, niech pan się spieszy! na złość wszystkim weźmiemy ślub. Pan przyjdzie do mnie, jeśli tego będzie potrzeba; ja się do niczego nie mieszam, daję panu ogólną plenipotencję.
Już znikła, a on wciąż stał w jednem miejscu, patrząc zamglonemi oczyma na urzędowy papier i bankową asygnatę; był to człowiek znękany bezmiernie.
Nazajutrz wyszły zapowiedzi tej szczególnej pary w filjalnym kościele, na oddalonem przedmieściu.
Stryj emeryt ich nie usłyszał, ponieważ od czasu, gdy omal go nie zaduszono przed dwudziestu laty na jakimś odpuście, ślubował Bogu uroczyście, nie przestępować progu Jego domu. W parę tygodni potem, o południu, przy wyjściu z konserwatorjum panna Henryka spostrzegła Chojeckiego, jak jej szukał swemi zapadłemi oczami w gronie uczenic.
— Józiu, Maniu! — zabrzmiał jej cieniutki, donośny głosik — chodźcie, chodźcie, przedstawię wam mego narzeczonego.
Chwyciła za rękę dwie przyjaciółki i pociągnęła w stronę oczekującego mężczyzny. Na jej widok uchylił lekko kapelusza i podszedł parę kroków.
— Moje koleżanki i drużki, pan Chojecki — recytowała szalona dziewczyna.
— Czy pan chce mi do domu towarzyszyć?
— Jeżeli pani pozwoli?
— I owszem, chodźmy. Czekam od wieków na pana! Tak się gniewałam, że nic nie wiem, ale bałam się pójść po wieści do redakcji, żeby wuja nie zastać. Kiedyż ten nasz ślub?
— Jutro, pani.
— Już jutro! Słyszycie, Józiu i Maryniu? Jutro wieczorem jadę do Paryża. Ach, jaki pan dobry, że tak prędko.
Nieporuszona twarz oblubieńca pozostała obojętna na tę podziękę, czy pochwałę.
Miał widocznie coś do pomówienia sam na sam ze swą przyszłą małżonką; obecność dwóch koleżanek nie wydała mu się potrzebna.
Henia odgadła to sprytem, wrodzonym kobietom — zatrzymała się na rogu ulicy.
— Tu się rozejdziemy, Józiu i Maryniu. Słyszałyście, jutro ślub, bądźcie gotowe.
— Ale gdzie? — wtrąciła jedna.
— Ale kiedy? — dodała druga.
— Gdzie? Kiedy? A prawda, że i ja nie wiem.
— Panie — panie...
Nieszczęsne nazwisko nie przychodziło nigdy w porę na pamięć.
— Jutro, o jedenastej rano, w kościele Świętej Zofji, na przedmieściu — odparł Chojecki, nie zważając na wysiłek heroiczny myśli roztrzepanej kandydatki na primadonnę.
— Słyszycie? Moje drogie, nie zawiedźcie mnie — ozwała się prosząco, ściskając ręce obu panienek.
Szczęśliwy narzeczony otrzymał dyg pensjonarski i Józia z Marynią znikły na załomie ulicy.
— Czemu mi pan ręki nie poda? — ozwała się z dąsem.
— Nie czułem się w obowiązku, nie wezwany. Służę pani.
Wsunęła rączkę pod jego ramię, oddała mu swą tekę z nutami i szli powoli, milcząc; wreszcie on zaczął rozmowę.
— Może pani uważa za naruszenie mych zobowiązań, że czekałem na nią na ulicy? Jako wytłumaczenie podam, żem zapomniał pani adresu, a musiałem się wszakże rozmówić w przeddzień ślubu.
— To dobrze. Wyglądałam pana niecierpliwie. Zatem wszystko gotowe?
— Najzupełniej! Ślub i świadkowie zamówieni, formalności załatwione. Kareta przybędzie, gdzie pani wskaże, ja czekać będę w kościele. Oto rachunek z powierzonych mi pieniędzy. W tych szczególnych warunkach koszty były trochę większe, jak na cichy obrządek. Ale miałem polecenie pospieszać, zrobiłem, co mogłem.
— Cóż teraz?
— Nie wiem. Czekam dalszych poleceń.
— Chodźmy do stryja.
— Jakto! Zaraz?
— A tak. Jutro pan uciekniesz, jestem pewna, i nie zobaczysz miny stryja. Chodź pan, to takie zabawne!
Nie wydawało mu się to zabawnem, ale poszedł posłuszny i znalazł się na tych samych schodach, gdzie ją ścigał przed niedawnym czasem.
Pociągnęła za dzwonek, jakby go zerwać chciała.
Ktoś w pantoflach, suwając nogami i pokaszlując, flegmatycznie wziął się do dzieła otwarcia podwoi.
Wiedziała dobrze, że to stryj w własnej osobie, i targała dalej dzwonek na psotę.
Zaprzestała dopiero tej czynności, gdy we drzwiach pokazała się długa, chuda, żółta twarz emeryta.
— Naturalnie, któżby, jak nie panna Henryka, albo łobuz z ulicy! Rwij, rwij, niech mi wnętrzności przewrócą się z irytacji — ozwał się nosowy, gderliwy głos.
— Dobry wieczór, stryju! — odparła winowajczyni, nie słuchając dosadnego napomnienia i usuwając bez ceremonji żywą przeszkodę z drogi. — Czy stryj nie widzi, że nie jestem sama! Przyszliśmy po błogosławieństwo i życzenia. Jutro nasz ślub.
Emeryt skamieniał w progu, patrząc to na nią, to na Chojeckiego, który wszedł za przewodniczką i za jej przykładem zdejmował palto w przedpokoju.
— Co za błogosławieństwo? jaki ślub? — wyjąkał nakoniec.
— Mój, a czyjżeby? Ten pan podejmuje się zwolnić stryja z opiekuńczych kajdan.
— Kto on? być nie może! — Emeryt poskoczył ku niemu.
— Dobrodzieju, łaskawco! oby ci Bóg dał niebo za ten postępek miłosierny. Uratowałeś mi dziesięć lat życia! Czułem, że ta dziewczyna do grobu mię wpędzi swemi szaleństwami. Ach, lżej mi oddychać. Proszę, proszę pana do salonu. Krzyż pański bierzesz, mój dobrodzieju! Henrysiu! nie ruszaj tego świecznika, bo zleci nam na łeb! Boże, czego ty tak skaczesz... taki przeciąg! Ależ zostaw świecznik w spokoju, mówię ci! Patrz pan i ja to utrapienie cierpię od dnia, gdy mi szatan podszepnął wziąć ją pod opiekę, tę kozę. Ach, żebym mógł przyszłość przewidzieć, wykupiłbym się od tego honoru. Mówię panu, anioł by nie wytrzymał, nietylko grzeszny człowiek.
— Dość tej apologji, stryju! Jutro już mnie nie będzie, jeśli mi posag wypłacisz.
— Ale, wypłacę, wypłacę. Dziś jeszcze, zaraz, jeśli mnie kto uwolni od twojej obecności. Panie, panie! ta muzyka, a to wycie, czy pisk, po całych dniach i nocach! Tu, tu mnie coś rżnie, myśli zebrać niesposób. Morderstwo na gładkiej drodze.
Stryj chudą ręką wskazał na pierś ruchem desperackim.
— Pan dobrodziej niezdrów zapewne — wtrącił Chojecki.
— Co to niezdrów? Ja nad grobem stoję! Patrz pan, cień jestem, na śmierć się chciałem dysponować! Pan, po miesiącu, tak samo wyglądać będziesz, jeśli tego wycia i tłuczenia klawikordu nie zabronisz. To nie na ludzkie nerwy.
— Jeśli stryj chce asystować przy ślubie, to proszę być jutro u św. Zofji, o jedenastej — ozwała się panna Henryka, przerywając jakieś wokalne ćwiczenia, nucone bez względu na ludzkie nerwy opiekuna.
— Co, na ślubie! o jedenastej? w nieopalonym kościele, gdzie reumatyzmy i paraliże mieszkają? Nie, mój łaskawco — dodał, zwracając się do Chojeckiego — oszczędź mi śmierci czy choroby. Zabieraj ją sobie, choć zaraz, posag jej oddam dziś jeszcze; koszty wszystkie na siebie przyjmuję, ale być tam... nie, nie, nie!...
Nikt nie nalegał na dziwaka. Panna Henryka, zadowolona z prezentacji, po półgodzinnych żalach i skargach na nią samą, mrugnięciem uwolniła swego przyszłego męża.
Z westchnieniem ulgi zamykał drzwi za sobą.
Jeszcze na schodach słyszał czysty, srebrny głosik, nucący arję z „Fausta“:

Il y eut un roi de Thulé
Qui jusqu‘à la mort fidèle,
Eut en souvenier de sa belle,
Une coupe en or ciselé, ciselé!

Melodja uparcie pozostała mu w uszach, pomimo roztargnienia, smutku i nudy, tak, że ją odnalazł po wielu i wielu latach. Nie spodziewał się schodząc po tych schodach, że dlań tak pamiętne kiedyś będą.
Nazajutrz, o południu, dwie karety i dorożka odwoziły orszak z kościółka na przedmieściu.
W ostatniej chwili, sumieniem ruszony, zjawił się wujaszek redaktor i, czując się obowiązanym do współudziału w ceremonji, zstępując za młodą parą ze schodów, zaprosił całe towarzystwo na obiad do pierwszorzędnej restauracji.
Panna młoda przyjęła tę wieść okrzykiem radości. Wyglądała ona jak pierwiosnek w śnieżnej sukience; pan młody był zmęczony i posępny, jak człowiek po ciężkiej pracy.
Gdy się znalazł w karecie obok żony, pochylił głowę w dłonie, przymknął oczy i nie otworzył ust; ona nuciła, wedle zwyczaju, przez ząbki, wyglądając oknem.
— Mam pieniądze — rzekła nagle, jakby przypominając sobie tę ważną kwestję — stryj mi je dał wczoraj.
Wyjęła portmonetkę z torebki i podała młodemu człowiekowi czek do banku na pięć tysięcy rubli.
Wziął go z radością i widocznem rozradowaniem.
— Dziękuję — rzekł tylko.
— Nie koniec na tem. Przygotowałam panu do podpisu wiadomy dokument. Przeczytaj go pan.
Przebiegł oczyma podaną kartę i, nie mówiąc słowa, nakreślił przy końcu imię swe i nazwisko ołówkiem, na szybie karety.
— Czy to wszystko? — spytał, oddając cyrograf.
— Tak, dziękuję panu. Trzeba teraz dotrzymać zobowiązań.
— O to niech pani będzie spokojna.
— Ja nawet na scenie nie będę nosiła pańskiego nazwiska, nie jest melodyjne. Na afiszach i w teatrze będę Harriet. Nieprawdaż, że to dobrze wygląda?
— Zapewne. Wszak mi pani nie weźmie za złe, jeżeli zaraz po obiedzie się oddalę!
— O nie! Trafię wszakże sama do domu.
Zamilkli. Nie mieli nic więcej do mówienia. Łącznik żaden między nimi nie istniał, nie znali się nawet.
Kurs ten poślubny wydał im się niezmiernie długi i nudny; od obiadu weselnego wykupiłby się biedny Chojecki nie wiem za jak wysoką cenę. Nie, los srogi nie oszczędził mu ani jednej kropelki, ani jednej chwili.
Musiał zasiąść na honorowem miejscu obok uśmiechniętej Heni, wysłuchać trzech mówek, spełnić mnóstwo toastów, odpowiadać na prawo i na lewo.
Wujaszek po kilku kieliszkach rozchmurzył czoło; farsa weselna podobała się jego podchmielonej głowie; dwóch drużbów, znajomych Chojeckiego, zawierało znajomość z Józią i Marynią; szampan się pienił, humory się rozkrochmalały. Nagle poważnemu redaktorowi przyszła myśl, godna ulicznika; szepnął coś jednemu drużbie, ten mrugnął na kolegę, wszyscy trzej umoczyli usta w winie i, jak na komendę, postawili kieliszki na stole.
— Kwaśne wino! — huknął naczelnik polityczno-społecznego organu prasy.
— Kwaśne wino! — powtórzyli chórem drużbowie.
Nastała chwila kłopotliwego milczenia. Pięć par oczu śmiejących się spoczęło na młodej parze.
Oni zaś myśleli pierwszy raz w życiu to samo:
— Tego nie było w programie! — Chojecki z przykrości i gniewu poczerwieniał jak kochanek.
Henia podniosła ku niemu oczy i uśmiechnęła się figlarnie.
— Kwaśne wino! — wołano coraz głośniej.
Nie było rady. Certowanie doprowadziłoby tylko do większej konfuzji. Młody człowiek przechylił się szybko i usta jego gorące musnęły lekko po koralowych wargach dziewczyny.
Oboje nie spostrzegli się, gdy już było po wszystkiem.
Nareszcie była to ostatnia kropla z kielicha utrapień Chojeckiego. Obiad się skończył.
Zostali ostatni przy karecie, która miała odwieźć Henię do domu.
Czuł się w obowiązku powiedzieć coś na wytłumaczenie.
— Przepraszam panią — zaczął dla naprawienia mimowolnej winy, lokując jej tren w powozie, — ale...
— Jaki to zabawny zwyczaj — przerwała mu żywo, — ale wie pan, że mnie nikt nigdy w życiu nie pocałował. Jaka to śmieszna rzecz! Żegnam pana i dziękuję.
Skłonił się i po chwili, zapewne na podziw służbie restauracyjnej, pan młody poszedł na prawo, kareta ruszyła na lewo.
Cóżby powiedziano na ten szczegół, że żona, by sobie przypomnieć nazwisko męża, zaglądała do aktu ślubnego, a mąż byłby w kłopocie, zapytany o mieszkanie małżonki.
Szedł szybko. Do wieczora miał jeszcze tyle zajęcia, a jutro czekała nań praca w redakcji.
W banku rozmieniono mu kwit na państwowe papiery, był to kurs pierwszy. Stamtąd nie szedł już, a biegł do pocztowego zarządu i śmiało, jak człowiek obeznany z miejscowością, otworzył drzwi w ciemnym korytarzu, prowadzące do brudnej, okopconej sali. Za kantorem, w głębi, pod wiszącą lampą, urzędnik jakiś pisał, a raczej zapełniał cyframi olbrzymią księgę, — zresztą było pusto.
Sekretarz redakcji przystąpił szybko do stołu.
Urzędnik podniósł głowę, przymrużył oczy. Widocznie poznał interesanta, bo dziwny uśmiech przebiegł mu po twarzy, aż chłopak zbladł pod tem wejrzeniem, jakby stał u pręgierza. Nadludzką siłą zachował spokój pozorny.
— Dobry wieczór, panie Gorcz — rzekł zwykłym głosem. — Ojciec przysłał mnie tu w interesie owej sumy pieniężnej, której zabrakło po jego nieszczęśliwym wypadku.
— Zdaje mi się, że jej zabrakło przed owym nieszczęśliwym wypadkiem — wymówił ze złośliwym przyciskiem urzędnik, łącząc do słów wzrok bazyliszka.
Chcjecki zbladł, dzika rozpacz przeszła mu spazmem po twarzy, dławiło go coś w gardle.
Po chwili walki podniósł czoło. Biło z niego prawie bohaterstwo.
— Wiem, panie — odparł, — że na ojca mego padł zarzut kradzieży. Ha, Bóg to osądzi! — Jam tu przyszedł, by wam zwrócić te pieniądze i prosić o pokwitowanie. Ojciec mój kona w szpitalu, oto powód, dla którego tak długo nie spełniłem jego polecenia; przed śmiercią powinien mieć imię czyste i honor bez skazy.
Chłopak zamilkł, drżącą ręką licząc przed oczyma zdumionego urzędnika pakiet asygnat, otrzymany przed chwilą z banku; nie zatrzymał ani jednej.
Teraz on stał dumny u stołu, obojętnie, wzgardliwie słuchał przeproszeń i tłumaczeń urzędnika.
— Proszę o kwit, — wymówił zimno.
Dopiero za drzwiami sił mu zabrakło. Zawrót głowy go ogarnął i osłabienie bezmierne. Oparty o ścianę, z zaciśniętemi zębami, dysząc, jak po męce, ocierał dłonią czoło, na którem zimny pot się szklił wielkiemi kroplami.
I znowu nagle, jakby popchnięty nadprzyrodzoną siłą, ogarnął ból wstydu, gorączkę upokorzenia, i z kwitem w ręku wyszedł na ulicę.
Ach, on wiedział, że ojciec jego ukradł rządowe pieniądze, ukradł na karty, a potem, nie widząc sposobu rehabilitacji, nieprzytomny, błędny, przyłożył broń do boku i dogorywał w szpitalu bez nadziei ratunku, w gorączce majacząc prośbę rozdzierającą, by mu kto plamę starł z honoru, jedyną w życiu...
Ach, chłopak, wyrostek prawie, wziął ten jęk w duszę, jak torturę; dzwonił mu nieustannie, nie dawał spokoju. Nie miał nic na świecie, prócz siebie, sprzedał się, plamy nie było już, przeświadczenie hańby i słabości on tylko poniesie wspomnieniem przez życie całe, umierającemu da chwilę szczęścia, nie wyzna, czem ją zapłacił, — spełnił obowiązek.
U drzwi szpitala zatrzymał go posługacz. Znał tę twarz z codziennych odwiedzin.
— Gdzie pan idzie? — zagadnął.
— Do pana Chojeckiego, — na górę.
— Eh, nie trza iść na górę. Już go przenieśli.
— Gdzie? — sekretarz zadrżał.
— Do kaplicy — odparł obojętnie sługa, wskazując w głąb — ot tam, umarł dziś rano.


∗             ∗

Pewnego dnia, pod wieczór, wpadła Henia zdyszana do redakcji.
— Wujaszku, gdzie mój mąż? — zawołała od progu.
— Alboż ja wiem. Przed tygodniem prosił o kilkodniowy urlop i dotąd nie wrócił. Myślałem, że spędzacie razem miodowy miesiąc.
— Nie widziałam go od ślubu.
— Biedny chłopiec. Ojciec mu umarł tegoż dnia.
— Więc on miał ojca?
— Cóż w tem dziwnego? Każdy go ma.
— Ja nie mam. Ale doprawdy, że mi go żal. Kiedy wróci?
— Kto? twój ojciec, czy Chojecki? — Mieszasz wszystko razem.
— Mój mąż — rzekła patetycznie.
— Nie wiem.
— Gdzie on mieszka przynajmniej?
— Saska ulica numer 7.
— To dobrze, pojadę go pocieszyć.
— Jesteś bardzo do tego stosowna.
Henia powtórzyła adres dorożkarzowi i kazała się śpieszyć.
W oznaczonym domu, stróż zawiódł ją na korytarz samych kawalerskich mieszkań, otworzył jedne drzwi, wziął na piwo i odszedł.
Henia pierwszy raz w życiu znalazła się w najzupełniej obcem mieszkaniu.
Lampa z zielonym kloszem paliła się na biurku, przy którem Chojecki przerzucał jakieś papiery.
Nie zauważyła, jak wychudł i zmizerniał od ślubu; skonstatowawszy tożsamość osoby, była najzupełniej zadowolona.
Słysząc otwieranie drzwi, obejrzał się, poznał ją mimo mroku, i wstał, widocznie bardzo zdziwiony.
— To pani? — zawołał, oczom nie wierząc.
— A tak. Szukam pana od tygodnia, z tego powodu nie mogę wyjechać. Chciałam już policji polecić wyszukanie mojego męża.
— Pani mnie potrzebuje?
— Naturalnie! Ach, te prawa obmierzłe, te formalności, te chińskie ceremonje!
— Cóż się stało!
— Nie chcą mi dać pasportu bez pańskiego zezwolnienia. Nie mogę im wytłumaczyć, że są dwie kategorje mężów... Słyszana rzecz! To oburzające, zatrzymywać mnie dla tego... Tracę tylko czas i pieniądze. Patrz pan, ile mi ten nieznośny pasport sprowadził na głowę urzędowych papierów. Bierz je pan sobie, nie dam rady sama!
Wytrząsnęła mu z torebki na stół cały stos zapisanej bibuły i odetchnęła z głębi piersi.
— Aż mi lżej! Wszak mi pan to zrobi, nieprawdaż? — rzekła prosząco, podnosząc ku niemu śliczne swe czarne oczęta, z wyrazem, który musiałby długo zapamiętać, gdyby umiał czuć i patrzał na nią w tej chwili.
Przejrzał szybko papiery i złożył je porządniej.
— Za trzy dni może być pani na dworcu kolei, wręczę pani paszport z pewnością — rzekł spokojnie.
— Dziękuję, dziękuję panu. Po tych biurach i urzędach straszno mi było chodzić. Więc z pewnością mogę liczyć na pana?
— Z pewnością.
— Dziękuję raz jezcze i żegnam. — Podała mu swą małą rączkę, której ledwo dotknął i poskoczyła ku drzwiom.
Wziął lampę, by jej poświecić; wysunęła się na korytarz.
W tejże chwili przeciwległe drzwi rozwarły się z hałasem; kilku mężczyzn, śmiejąc się głośno i rozmawiając bezładnie, stanęło przed dziewczyną.
Chwila podziwu, głębokiej ciszy, potem wybuch wesołości.
Henia poczerwieniała, jak mak, pod cynicznem spojrzeniem wszystkich oczu! Otoczono ją wokoło.
— Dama u Chojeckiego! — zawołał jeden.
— Młoda i piękna! No proszę! Myślałem, że ten borsuk nie rozróżni cioci od wujaszka.
— Czy to on tak żałobę odsiaduje! A żmija!
Dziewczyna cofnęła się szybko. Obejrzała się za pomocą, spotkała na sobie spokojny wzrok Chojeckiego.
— Pani pozwoli się przeprowadzić — rzekł z najzimniejszą krwią, nie racząc spojrzeć na młodzież.
Oczy dziewczyny były łez pełne, przykrość bezmierna wyzierała z każdego rysu. Milczała. Chojecki spojrzał na nią zdziwiony, jakby trochę sympatyczniej, niż zwykle.
— Proszę, niech pani usiądzie, — rzekł — ci panowie zaraz się oddalą.
Bez ceremonji zamknął drzwi przed nosem wesołych ichmościów i podał jej jedyne krzesełko.
— A jeśli tu wejdą? — spytała niespokojnie.
Podniósł głowę. Błysk życia przeszedł mu po twarzy.
— Niech spróbują! — mruknął tonem, którego nie znała.
Za drzwiami śmiano się jeszcze, lecz po chwili hałas się oddalił i ucichł. Chojecki wyjrzał na korytarz — był pusty. Henia wstała, już znowu wesoła, jak ptaszek.
— Odprowadzę panią — ofiarował się usłużnie.
— O, nie, dziękuję panu. Cóż znowu! W teatrze i za kulisami będzie gorzej. Trzeba się przyzwyczaić. Skompromitowałam pana opinję, jak mi się zdaje. Boże, co ja panu kłopotów przyczyniam! Ale to już ostatni, do chwili, jeżeli przypadkiem pan się zakocha we mnie.
Srebrny uśmiech, delikatny, szybki krok, i znikła, jak jasne widzenie, z ubogiej stancyjki sekretarza.
Nic widziała lekceważącego ruchu ramion, wywołanego ostatniem zdaniem.
— Narwana! — burknął, siadając do biurka i biorąc napowrót do rozpatrzenia przyniesione przez nią papiery.
Farsa małżeńska jeszcze się dla niego nie skończyła, przez parę dni zajęła mu większą część czasu. Na oznaczony termin stawił się akuratnie, jak klepsydra, na dworcu kolei.
Heni jeszcze nie było. Minęło pół godziny, rozległ się pierwszy dzwonek. Chojecki, niezbyt łagodnie, przejrzał salę, widocznie fatygował się napróżno, był sługą kaprysu wpół szalonej dziewczyny.
Nagle znany głosik rozległ się u drzwi. Primadonna in spe ukazała swą ożywioną twarzyczkę, z za barków tragarza, obładowanego pakunkami. Wołała go.
— Omal się nie spóźniłam!... Ten stryj nieznośny kazał jeść, pić, a gderał, a nadziewał radami. Gotowam nie pojechać.
Miała łzy w oczach.
— Weź mi pan bilet! dziękuję za paszport! proszę pieniądze! — wołała pêle mêle, tkając mu portmonetkę w ręce.
— Ale dokąd bilet? — zawołał, czując, że traci spokój.
— Do Wiednia! moje rzeczy! — zniknęła.
Był już u okienka kasy, gdy wpadła nań znowu, jak burza wiosenna.
— Dokąd pan bierze bilet? — wołała.
— Do Wiednia, pani kazała.
— Ale nie! ale nie! pomyliłam się... do Paryża!
Zanosiła się od śmiechu! uszczęśliwiona z hałasu, świstu pary, zgrzytu, nawoływania i bezładu.
Rzuciła się w świat naoślep, rozgorączkowana swobodą.
Chojecki spojrzał na nią, chciał się gniewać, nie mógł. Nie był wcale usposobienia wesołego, ale w tej chwili zmusiła go rozchmurzyć czoło. Mimowoli uśmiechnął się nieznacznie.
— Może do Berlina? Niech sobie pani lepiej przypomni.
— Ale nie, do Paryża, z pewnością!
Gdy ją wynalazł i wręczył bilet, okazało się tysiąc nieszczęść. Kuferek się zamieszał, walizka ręczna zaginęła; wreszcie, chowając bilet do portmonetki, wysypała mu pod nogi całą garść drobnego srebra.
Biedak chwycił się za głowę. A tu sygnał grał, lokomotywa gwizdała. Henia zanosiła się od śmiechu.
Gdyby nie opatrzność w postaci popsutego wagonu, który dostrzeżono w ostatniej chwili i musiano odczepić, primadonna wróciłaby z konfuzją do stryja.
Nieszczęsny mąż miotał się, jak mucha w ukropie, jakby go zaraziła żywość Heni; już się ani marszczył, ani burczał.
Nareszcie usadowił ją w wagonie, stwierdził obecność paszportu, biletu i pieniędzy, wyszukał znajomego, jadącego w tę stronę, i polecił mu ją w opiekę, zachowywał się jak najczulszy małżonek.
— Radzę pani za granicą wziąć wagon sypialny i pilnie uważać na zmiany pociągów. Przez nieuwagę może pani trafić wprost w przeciwną stronę.
— Dobrze, dobrze! Jestem bardzo uważna. Ach, jak to zabawnie tak się śpieszyć!
— Dziękuję panu, raz ostatni, sądzę! Jeśli się spotkamy, kiedy będę bardzo sławna, zaśpiewam dla pana wyłącznie najpiękniejszą arję z mego repertuaru. Dowidzenia!
Zeskoczyła na platformę. W oknie uśmiechała się doń jej dziecinna twarzyczka.
— Ukłony stryjowi i wujowi. Za rok przeczytają moje imię na afiszach. Będę sławna? Jak pan myślisz?
Pociąg ruszył, unosząc zapytanie bez odpowiedzi. Coprawda, Chojecki myślał tylko o tem, po ilu wypadkach i błądzeniach dziecko to osiągnie cel podróży.
Miał przed chwilą małą próbkę owej uwagi, którą się chwaliła tak bardzo.
Poszedł powoli ku miastu. Myśli jego przeszły do ciężkiej rzeczywistości i własnego życia; epizod weselny znikł ze smugą pary na horyzoncie, twarz wróciła do zwykłego wyrazu, uśmiech zamarł na długie lata.
Był to znowu biedak, sierota — po ojcu, zmarłym w szpitalu pod zarzutem kradzieży. Gdy tak szedł promenadą publiczną, dość pustą jeszcze, nieuważnie potrącił kogoś dość silnie. Podniósł oczy, sięgnął do kapelusza, by przeprosić.
Osłupiał. Miał przed sobą oliwkowy płaszcz z peleryną, naciągnięty na suchą figurę, zakończoną kapeluszem przedpotopowej formy. Pomimo upału, czerwony szalik otaczał szyję, nogi, powyżej kostek, ginęły w olbrzymich kaloszach, a twarz dziwaka w uderzający sposób przypominała Chojeckiemu szanownego emeryta, stryja Heni; stał, trzymając w jednej ręce papierowy woreczek, drugą miał złożoną w pięść, między palcami sypał się jakiś szary proszek.
I on też spojrzał na brutala, który go pchnął przed chwilą; miał widocznie na języku gderliwą admonicję z owego rodzaju, który tak lubiła Henia, ale poznał Chojeckiego i przyjaźnie rozszerzył bezzębną buzię.
— Witam, witam, ale ręki nie podaję, bo, widzisz, zajęta. Zaraz, poczekaj młodzieńcze, wnet ją uwolnię.
Stary się schylił i ostrożnie wysypał na ziemię to, co trzymał w dłoni, następnie w tem miejscu postawił nogę.
— Co pan dobrodziej robi? — zagadnął Chojecki.
— A bo to, widzisz, ten chodnik strasznie nierówny. Zarząd nie reperuje, a tu każda szpara to gotowe kalectwo. Musiałem sam wziąć się do dzieła; zasypuję nierówności piaskiem.
Zupełnie serjo, emeryt, uścisnąwszy dłoń swego niby krewnego, sięgnął znowu do papierowego woreczka i ciągnął dalej dzieło ulepszenia drogi, gawędząc przytem.
Chojecki volens nolens musiał wlec się za nim.
— Cóżeś zrobił z tą kozą, vel żoną twoją? — zagadnął.
— Wyjechała do Paryża. Wracam z banhofu właśnie.
— Dobrześ zrobił, żeś się jej pozbył, jeśliś człowiek stateczny i pracowity. Kobieta, młodzieńcze, to katarynka, co ci rzępoli pod oknem wtedy, gdyś najbardziej zajęty; to skrobanie noża po talerzu; to źle wychowany kot, co ci tłucze statki i przewraca wazony; to zmora, kłopot, zguba człowieka!
Emeryt urwał, nie starczyło już tchu i porównań. Piasek się wyczerpał, wsunął więc torebkę pustą do kieszeni, przyśpieszył kroku.
— Czy uważasz, młodzieńcze, chłód wieczora? — zaczął znowu. — Wilgoć się wydziela, szkodliwe miazmaty, zaraźliwe bakterje... w takich chwilach niebezpiecznie jest być na powietrzu.
Chojecki uważał, że było najmniej osiemnaście stopni ciepła, wilgoci żadnej w powietrzu, tylko na czole krople potu, — wspomnienie pracowitej godziny, spędzonej na dworcu.
— Pan dobrodziej teraz jest zupełnie samotny? — zaczął mimochodem.
— Jakto? A moje kapelusze, moje ukochane, drogie kapelusze.
— Co takiego?
Młody człowiek sądził, że nie zrozumiał.
Emeryt obejrzał się trwożnie i zniżył głos.
— Więc Henia mnie nie zdradziła przed panem? — wyszeptał prosto w ucho towarzysza. — No, to pierwsza rzecz dobra u niej! Hm, hm, muszę zmienić testament.
Zamilkł i zamyślił się, przykładając palec do czoła.
Chojecki myślał, że stary do reszty sfiksował.
— Co miała zdradzić pańska siostrzenica? — zagadnął.
— Hm, hm, a może i nie warto zmieniać testamentu... — monologował dalej oryginał. — Że dziś nie zdradziła, to dobrze, to nawet bardzo dobrze, ale kto mi zaręczy, że w chwili wylania serdecznego nie zdradzi tajemnicy? — Co?
— Nie wiem, o czem mówi pan dobrodziej — odparł Chojecki, nie dziwiąc się już wcale, że podobne towarzystwo mogło Henię wypłoszyć z domu.
— Nie wiesz? Ha, to uprzedzę chwilę, gdy się o tem dowiesz od żony. Ona się na tem nie zna, może ci rzecz wystawić w niewłaściwem świetle. Ale chodź, chodź i suwaj hałaśliwie nogami, aby nas kto nie podsłuchał, broń Boże. Która część ciała jest najważniejsza? Głowa, powiadasz, to dobrze; ta koza twierdziła zawsze, że nogi, bo mogą tańczyć; hę, słyszałeś coś podobnego? Proste szczudła postawić wyżej od siedliska myśli i rozumu, to zgroza!
— Istotnie, — wtrącił Chojecki, sądząc, że może potakiwaniem skróci orację.
— Nie przerywaj, przechodzimy do jądra samej rzeczy. Jeżeli zatem głowa jest najważniejszą częścią naszej istoty, ważność jej spływa i na przedmioty, mające z nią styczność. Każdy przeto, kto pracuje nad owemi przedmiotami, przyczynia się poniekąd do rozwoju ludzkości. A teraz pytam: co ma najbliższą styczność z głową?
— Kapelusz, — odparł Chojecki, zrozumiawszy wreszcie manją dziwaka.
— Doskonale, wyśmienicie! Niech cię uściskam! Wyobraź sobie, że ta dziewczyna odpowiada mi zawsze: peruka! Okropność. Przedstaw sobie moje życie z taką istotą! Zasłużyłem sobie na niebo!
Emeryt odetchnął i spojrzał z dumą na Chojeckiego.
— Pracowałem lata całe w tym kierunku, i zebrałem... szuraj nogami, hę, hę, żeby kto nie podsłuchał... zebrałem niezłą kolekcję kapeluszy! — Kryłem się z nią przed światem, a głównie kryłem się przed tą kozą, bojąc się, by przez nią nie dowiedział się o moim skarbie jaki rzezimieszek i nie ograbił mnie, bo to bardzo łakoma rzecz taki zbiór, jedyny w kraju. Czy mogę ci w zupełności zaufać?
— Zaręczam panu, że nie mam stosunków z żadnym rzezimieszkiem — odrzekł Chojecki, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
— To dobrze! Widzę, że znalazłem w tobie człowieka, który mnie zrozumieć potrafi. Ty pierwszy zobaczysz je!
Tu stary zamilkł. Byli już w sieni domu i Chojecki, zgadzając się w pokorze z losem, poszedł za szanownym stryjaszkiem na znane sobie schody.
W mieszkaniu emeryta panowała ciemność. Nim zapalił lampę, gawędził, klapiąc kaloszami po kątach.
— Dla bezpieczeństwa nie trzymam sługi; to także ciekawe plemię! Henia miała jakąś podobną do siebie frygę. Czy wiesz, posądziłem ją o chęć podpatrywania i, co powiesz, spłatałem błaźnicy figla: pozatykałem watą dziurki od kluczów! Hę, hę, nie wezmą starego wróbla na plewę!
Zapaliwszy światło, emeryt rozebrał się flegmatycznie z płaszcza, szalika i kaloszy.
Chojecki zauważył, że chyba dla pomnożenia sobie tupania rozmieszczał te rzeczy każdą w innem miejscu. Nawet woreczek od piasku znalazł osobne schowanko pod ceratą na komodzie.
Zrobiwszy dopiero wszystkie te porządki, stary dobył klucz z kieszeni, wziął lampę i, postękując, powiódł za sobą gościa do owego sanctuarium.
Silny zapach różnych ingredjencyj, niszczących mole, był pierwszem wrażeniem na progu. Pachniała tam kamfora i pieprz, proszek perski i terpentyna, zmieszane razem w atmosferę, mogącą wypłoszyć najzjadliwsze robactwo, a zabijającą nawet oddech człowiekowi.
Dalej spostrzegł szczęśliwy wtajemniczony, że podłoga, stoły, półki, krzesła były zastawione rzędami samych pudełek z tektury, opatrzonych różnokolorowemi etykietami. Jedyne okno było zasłonięte grubą firanką, na jedynym swobodnym stoliku leżały stosy papierów, pęki sznurków, puste flaszki od molobójczych preparatów i różne rupiecie. Stary umieścił wśród nich lampę.
Zaczął się tedy szczegółowy przegląd pudełek. W każdem z nich, na posłaniu z ziół aromatycznych, przykryte delikatną bibułką, mieszkało jedno straszniejsze od drugiego czupiradło kapeluszowego rodu.
Były tam płaskie i wysokie, ścięte i śpiczaste, jakieś grzybki i łopuchy, i budy, i cylindry, i Bóg wie co za straszydła. Istotnie, zbiór to był znakomity dla karykaturzysty. Chojeckiemu wreszcie poczynało się w głowie mącić od tej mieszaniny, poplątanej jeszcze gawędą starego, który o każdym plótł jakąś historyczną orację, pomieszaną ze szczegółami, jakim to on szczęśliwym zbiegiem okoliczności doszedł do posiadania tego cudu.
— Widzisz to cacko... — mówił, otwierając nowe pudełko i podnosząc w górę olbrzymi trójkąt, mogący od biedy służyć za kołyskę. — Co to za forma, co za wdzięk! Jaka szkoda, że moda zginęła! Myślałem zrazu, że można ją będzie wznowić i, aby ludziom przypomnieć, ubrałem się w niego na spacer. Wprawdzie uważałem, że musiał się podobać, bo nikt mnie nie minął bez zatrzymania się na chwilę, ale na tem się skończyło; nie dostrzegłem potem nikogo, ktoby go naśladował; a szkoda, nieprawdaż?
Dla większego wrażenia emeryt wdział na głowę ów cenny zabytek. Trzeba było bohaterstwa, żeby nie wybuchnąć śmiechem na ten widok. Chojecki zagryzł usta do krwi. Dla odwrócenia niebezpieczeństwa obejrzał się w inną stronę.
— A to co zawiera? — spytał, wskazując pudełko naznaczone krzyżem czarnym, stojące na uboczu.
Emeryt nagle się zasępił.
— Ach, to smutna historja! — zawołał, wpadając w ton gderliwy i nieszczęsne pudełko odsuwając niegrzecznie nogą, żeby swem dotknięciem nie skaziło innych. — Był to kapelusz pamiątkowy, należał do jednego z marszałków Francji. Ceniłem go, jak najmilsze dziecię, aż do dnia, gdy na nim dokonano profanacji. Wyobraź pan sobie, pewnego razu Henia dobrała się tu, nie wiem dotąd jakim sposobem, zrobiła mi straszną ruinację, po chaosie domyśliłem się sprawcy, i ten właśnie kapelusz porwała na jakąś trawestację do podobnej sobie koleżanki! Okropność! Odebrałem go naturalnie, ale jak! Znalazłem kapelusz marszałka Francji u niej pod krzesłem, zmięty, sprofanowany, bez wagi w mych oczach. Dość panu powiedzieć, że był na takiej głowie; to wystarcza do oznaczenia pogardy, jaką czuję dla niego teraz. Niech go mole jedzą!
Tegoż samego życzył Chojecki całemu zbiorowi. Jemu zawdzięczał migrenę od ostrych woni i gorączkowe marzenia tejże nocy. Położył się spać odurzony, prześladowały go we śnie setki moli, za któremi uganiał się marszałek Francji z pudełkiem perskiego proszku w ręku, aż go emeryt porwał za kołnierz i zamknął w pudełku, skąd po chwili wyjrzała ciemna główka Heni w jakimś fantazyjnym kapeluszu, którym salutowała starego.
— Łapaj ją, zamknij, to profanacja — słyszał wyraźnie głos nieszczęśliwego stryja, i ruszył mu w pomoc, goniąc dziewczynę po stosach pudełek.
Już ręka jego sięgała jej prawie, gdy się odwróciła i rzuciła mu w twarz pęk jakiegoś ziela.
Wówczas zdało mu się, że i on jest molem; zapach ziela go uderzył, upadł bezsilny, czując wszystkie tortury agonji.


Żałobna wypustka u surduta młodzieńca uratowała go szczęśliwie od setki dowcipów, które krotochwilny redaktor miał na języku, gdy ujrzał nazajutrz swego sekretarza, zajmującego zwykłe miejsce u biurka.
Powstrzymał się jednak wczas, uścisnął tylko serdecznie rękę i, wyrezonowawszy, że praca w smutku jest najlepszem lekarstwem, wspaniałomyślnie oddał mu wszystko, co miał do roboty, jako dodatek do zwykłych zajęć, a sam poszedł wynagrodzić sobie ten dobry uczynek w jakiejś literackiej kawiarni, wśród grona kolegów.
Cierpliwy chłopak nie rzekł słowa na ten nowy rodzaj pociechy w smutku, która mu zajmowała odtąd dwa razy tyle czasu, co przedtem. Siedział, milczał, czytał lub pisał, napozór zupełnie rad z życia. Nadmiar pracy nie przykrzył mu się. Z natury małomówny, poważny i dziki, nie szukał towarzystwa i znajomości, i wolał spędzać czas w redakcji, niż samotnie w swej izdebce, gdzie tak niedawno jeszcze mieszkali razem z ojcem. Przytem miał dla redaktora dług wdzięczności. Pamiętał, że gdy przed kilku laty przybyli do miasta, zrujnowani wskutek jakiegoś procesu, i z zamożnych ludzi zostali nędzarzami na bruku, bez chleba kawałka, nieznany człowiek zajął się nimi serdecznie.
Ojcu wyszukał skromny urząd, jego samego z całą wiarą wziął do siebie na pomocnika, wydźwignął obu z nędzy.
Dlatego to, na podziw innych urzędników redakcji, Chojecki nie skarżył się ani na nocne czuwanie nad korektą, ani na nadmiar pracy, ani na literackie wieczorki swego pryncypała w kawiarence na rogu. Zajmował się interesami nie jak sługa, ale jak przyjaciel, zajmował się tak serdecznie, że nawet redaktora napadały niekiedy wyrzuty sumienia i w rezultacie wybuchy czułości.
— Ćmo, molu, mizantropie! — wołał wówczas — czemu ty choć na ulicę nie wyjdziesz! Przyrośniesz do biurka!
— Albom ja ulicy nie widział! Co tam ciekawego? — mruczał sekretarz.
— No, to pójdź do teatru, na koncert, gdziebądź, choć do ogrodu jakiego.
— Dziękuję panu, nie lubię muzyki.
— Nie lubisz! Ha, to dobrze! Każę ci tu pod okno katarynkę sprowadzić, jeżeli mi zaraz nie wyjdziesz na ulicę. Zachorujesz, człowieku! Ot, wiesz co, idź odwiedź swego stryjaszka! Spotkał mnie dziś i mówił, że znalazł jakiś unikat-kapelusz. Skarży się, że ciebie dawno nie widział. Przysiągłbym, że w gruncie brak mu psot Heni. Zrobiłeś straszną krzywdę staremu, nie ma na kogo gderać. Wspomnisz moje słowo, że wkrótce wytnie ci orację, jak to źle, że jej tu niema. Zobaczysz, że on was jeszcze doprowadzi do pozbycia się narowów antymałżeńskich. No, patrzcie, jak on teraz zmyka! Ej, chłopcze, co ci tak pilno! Poczekaj, zaraz skończę.
Ale Chojecki nie był ciekawy końca, sądząc po początku.
Nie cierpiał drwin redaktora; jego szalone ożenienie się, im dalej się odsuwało w przeszłość, tem więcej zaczynało mu wyglądać na kapitalną niedorzeczność.
Wstydził się sam za siebie, gniewał się; zestawienie jego imienia z imieniem Heni irytowało go okropnie.
Gdy się jednak znalazł na ulicy, swobodny na resztę wieczora, nie zwabił go ani koncert, ani kawiarnia, nie poszedł szukać rozrywki, tylko ruszył wprost do starego dziwaka, ot tak, sam nie wiedząc dlaczego i poco, chyba dla spełnienia miłosiernego uczynku.
Zastał emeryta nad filiżanką herbaty, czytającego gazety.
— Ot, wiesz co? Dobrześ zrobił, przychodząc — zawołał poczciwina, całując go po ojcowsku; — chłodno na ulicy i za wiele kobiet, co? Uciekłeś do starego?... U mnie teraz cicho, odkądeś sobie wziął tę grzechotkę. Siądź, zaraz herbatki ci udzielę i pogawędzim trochę. Powiesz mi, co tam u Heni słychać, musisz mieć częste wieści, albo może mi dokończysz gazetę? To bardzo pouczająca lektura.
Z dwóch tych propozycyj, Chojecki stanowczo wybrał ostatnią; porwał z żywością wilgotny jeszcze arkusz, nad którego ułożeniem spędził całą noc, i począł odczytywać „pouczającą lekturę“, od handlowych telegramów i rozkładu pociągów, do anonsów, zaginionych psów i adresów mamek.
Emeryt nie darował ani jednego wiersza.
— A dalej? a dalej? Cóż jeszcze?
— Nic, panie dobrodzieju, oprócz podpisu redaktora i mego.
— A prawda. No, proszę. Codzień czytam u spodu: Chojecki, i nigdy mi na myśl nie przyszło, że to ty. Henia trzepie tak prędko i tak przekręca, żem dotąd akuratnie nie wiedział, jak twój honor. Coś mi ta błaźnica plątała groch z kapustą o tobie, ale ktoby tego pytla słuchał. Chojecki — powtórzył po namyśle — coś mi to nazwisko nie obce. Darujesz, kawalerze, że cię spytam o imię.
— Tytus.
— Co? Tybyś był tym Tytankiem, z którym u jezuitów w Krakowie kolegowaliśmy przed sześćdziesięciu laty? Kawał czasu! — wykrzyknął stary, zapominając spojrzeć w zapale na zaledwie widoczny, pierwszy zarost, osłaniający wargi chłopaka.
— To był mój ojciec — zrektyfikował anachronizm Chojecki.
— A prawda, chyba! Tyś trochę za młody! Ale skądże zabłądziliście w te strony? Z Tytusem Chojeckim znałem się wybornie. Obaj byliśmy w Galicji. On miał nad Sanem śliczny majątek, był zamożnym chłopcem, ja pauprem w porównaniu. Na wakacje zabierał mnie z sobą. Hę, hę, co? — czy nie tak? — pamiętasz?
— Istotnie, mieliśmy folwark w Galicji, Nadolsk się nazywał — szepnął Chojecki.
— A co? widzisz? Odnalazłem w starej głowie wspomnienie, starsze chyba od ciebie, bo wówczas Tytus nie był żonaty i dzieci też nie miał — dodał, bardzo zajęty swą opowieścią. — Dobry był z niego kolega i brat. Ot, wiesz co, że gdyby nie on, wątpię, czybym się przez kolegjum przepchał; bywało głodno i chłodno do zbytku. Ha jakoś to minęło. Potem on musiał do majątku wracać, ja poszedłem do wszechnicy i już się nie spotkało kolegi w życiu. Pocztowy trakt nasza ziemia, kawalerze, dziś tu, jutro tam. Ktoby mi powiedział przed laty, że tylko przypadkiem dowiem się o towarzyszu, że on sobie wyhoduje takiego tęgiego chłopca, który mnie uwolni od roztrzepanej frygi i rozweseli wieczory! Poczciwy Tytus, może być dumny z ciebie.
— Ojciec umarł, panie dobrodzieju — odparł Chojecki.
— Dawno?
— Na wiosnę, przed dwoma miesiącami.
— Ach, czemużeś mnie nie uprzedził? Choć to nieszczęście, że wy każdego biedaka, co zamrze, zostawiacie w tych okropnych, niehigjenicznych kościołach, ale, doprawdy, poszedłbym pomodlić się za kolegę i oddać mu ostatnią posługę. Szkoda go. Któż ci został? matka, rodzeństwo?
— Nikt, panie. Byłem jedynakiem a matkę straciłem dzieckiem.
— Dlaczegóż wynieśliście się z Galicji?
— Bo nie było poco tam zostawać. Stryjeczny brat ojca wytoczył nam proces o granicę. Sprawa trwała lat dziesięć, zjadła nam kapitał, obciążyła długami, nareszcie wypadła na naszą niekorzyść. Koszty wzięły resztę. Nadolsk z licytacji kupił stryjeczny brat ojca, nam zostało parę tysięcy guldenów i szeroki świat. Poszliśmy tedy precz z Galicji. Zrazu szukaliśmy dzierżawy, ale nic się nie trafiło, kapitał poszedł na życie, trzeba było do pracy się rzucić. Z obywatela i gospodarza ojciec został pisarzem biurowym, a ja sekretarzem przy redakcji.
Emeryt zażył niuch tabaki, kichnął, otarł nos hałaśliwie i z pod oka spojrzał na gościa.
Zdawało się, że dziś dopiero go poznał i zobaczył, dowiedziawszy się, kim był, przypomniawszy stare lata i szkolnego kolegę. Tak był zajęty i uradowany z odkrycia, że aż mu na chwilę wyszły z głowy kapelusze i wskutek tego myślał i mówił jak człowiek bez bzika.
— Biedny Tytus! — mruknął — on, taki żywy energiczny, musiał się czuć więźniem w mieście. Czemużem się pierwej o tem nie dowiedział! A ty, chłopcze, jakże czujesz się przy nowej pracy?
— Byliśmy jak skrępowani z początku — odparł zapytany, starając się uśmiechnąć, — brakło nam, wieśniakom, powietrza, ruchu i swobody. Z czasem się człowiek do wszystkiego przyzwyczaja.
— Hę, wolałbyś orać?
— Wolałbym nie widzieć tylu ludzi, — szepnął chłopak; — jestem dziki i nieśmiały.
— Wszakże teraz możesz zmienić życie. Gdzieżeś podział pieniądze Heni? Miała 30.000 rubli.
— Nie widziałem ich, — wyjąkał niezrozumiale, czerwieniąc się jak rak.
— Co? Zostawiłeś je u niej, warjacie? Dałeś szalonemu miecz w rękę? Pozwoliłeś jej rozporządzać się niemi? jej, co nie zna wartości grosza? Aleś chyba oszalał?
— To są pieniądze pańskiej synowicy, nie mam do nich najmniejszego prawa.
— To mi racja dopiero! Wziąłeś sobie błaźnicę ze wszystkiem, co jej jest i będzie! Śliczne wygłaszasz zasady, pfuj! A jak się potem bęben urodzi! — to ty może także powiesz staremu stryjowi „to jest dziecko pańskiej synowicy, nie mam do niego najmniejszego prawa!“ — A pfe, aż źle słuchać!
Chojecki mimowolnie uśmiechnął się na ten wynik.
— No, to już bezwątpienia będzie pańskiej synowicy.
— Aha, i może mnie je oddasz na hodowlę, ze swej łaskawości, co? Wygodny jesteś. I pocóżeś się żenił, pytam, jeśliś pieniędzy nie wziął? Dobrze ci tak za głupotę! Pfe! Rzucić na poniewierkę taki kapitał, a samemu zostać w tej waszej smrodliwej redakcji! Żebyś ty wreszcie był jaki tam podobny Heni półgłówek, tobym się o to nie troszczył, ale syn mego Tytusa! To mi żółć obraca.
Stary się rozchodził i rozsierdził okrutnie. Ani razu przez cały wieczór nie wspomniał kapeluszy! nie uspokoił się, póki nie wywiedział się jak najdokładniej o chęciach, zawodach, celach i zasadach Chojeckiego.
Nie było to znowu tak bardzo łatwą rzeczą. Ze skrytego, hardego chłopca każde słowo trzeba było wydzierać przemocą. Odpowiadał ogólnikami, monosylabami, krył się ze swą duszą jak z tajemnicą stanu.
Po parogodzinnej indagacji wyszło wreszcie na jaw, że nie cierpiał miasta, ludzi, pracy biurowej, słowem tego, co miał w życiu, a tęsknił za niedościgłą dolą gospodarza, obywatela samotnika, w jakim kącie, gdzieby mu świat milczenia nie przerywał. Marzenia nie były zresztą bardzo zuchwałe. Wiele biedy, wiele pracy, trochę chleba, i jaka taka chałupa, w którejby podczas deszczu można było znaleźć suchy kąt. Oto wierny obraz szczęścia mizantropa. De gustibus non est disputandum.
Emeryt, skończywszy badanie, rozparł się w fotelu, odbył manewr z tabaką, wsadził swą spiczastą brodę w rękę, przymknął oczy i zdawał się drzemać. Od czasu do czasu roztwierał powieki, ruszał ustami i mruczał coś do siebie.
— Pewnie mi wymyśla w duchu, żem osioł, — zauważył sam w sobie gość, nie śmiejąc przerwać milczenia.
Emeryt pierwszy się odezwał:
— To dobrze, to dobrze, tak będzie najlepiej — zawołał, prostując się żywo. — Słuchaj no, chłopcze, czy ja mogę na ciebie liczyć w razie potrzeby, jak na syna kolegi?
— Naturalnie, jestem zawsze na usługi pana dobrodzieja.
— Pamiętajże, pamiętaj, bo ci obietnicę przypomnę kiedyś, zobaczysz.
Stary wyrzekł to tak uroczyście, jakby chodziło o zasady wiary.
Czy zwarjował do reszty? — myślał Chojecki dnia tego, wracając do siebie. Gotów, doprawdy, wziąć mnie za słowo i kazać którego dnia ustroić się w jakie kapeluszysko dla wznowienia wygasłej mody.
Myśl ta nabawiła go takiego strachu, że przez dwa miesiące nie zajrzał do starego. Obchodził starannie promenadę publiczną, bał się prawie wyjść z redakcji. Wolał już znosić codzienne pytania pryncypała, np. czy nie miał listu od Heni, czy nie spodziewa się w prędkim czasie zostać ojcem, czy nie myśli gonić za nią, czy go nie trwoży jej karjera teatralna, najeżona tysiącem pokus?
Chłopak wciskał głowę w ramiona, jak ktoś, opadnięty przez rój pszczół, doszło do tego, że na wejście redaktora dostawał gorączki rozdrażnienia.
Razu jednego był prawie szczęśliwy, gdy znalazł w stosie korespondencyj fantastycznie ustrojoną kartkę, zaczynającą się od słów: „Drogi Wujaszku“. Zemścił się na niewinnym papierze za swe codzienne utrapienie i cisnął go z furją na bok, a sam poszedł na obiad. Z powrotem zastał pryncypała z binoklami na nosie. Trzymał list w ręku i starał się czytać.
— Aha, tuś ptaszku. Masz, wyręcz mnie, musisz mieć wprawę do tych pcheł, czy mikrobów, które twa ukochana wyrzuca na papier, tu chyba da radę mąż, albo mikroskop.
— Oczy mnie bolą, mam słaby wzrok, — mruknął.
— Ta, ta, ta! Słaby wzrok! Cudo to wypatrzyłeś bez pomocy obcej! Czytaj, bratku, bez żadnych zazdrosnych epizodów, wywołanych tem, że ona do mnie, a nie do ciebie pisze. Muszę wszakże, u licha, wiedzieć, czego ona tam chce. Może chora, lub potrzebuje pomocy. Nie można wszakże dać zginąć dziewczynie, tfu, przepraszam cię, chciałem powiedzieć kobiecie!
Chojecki już czytał, byle go się pozbyć.
„Drogi wujaszku!
Dziś mój trzeci występ, śpiewam Adelę, tu bardzo wesoły teatr, tak krzyczą, a za kulisami się kłócą i całują, i znowu sprzeczają! Okropnie wesoło! Mój dyrektor zgubił wczoraj perukę, zaczepiła mu się o gwóźdź koło kulisy, myślałam, że umrę ze śmiechu. Moje towarzyszki zbierają się zaledwie, siedzę sama, we własnym gabinecie, orkiestra już przyszła, za chwilę rrum!... i grać zaczną.
Tak się śpieszę!
Wyjeżdżając od was, zapomniałam w mieszkaniu jednego kolczyka z brylantem, bardzo mi potrzebny, musi się znaleźć na ziemi, w śmieciach, jeżelim go na ulicy nie zgubiła. Za ten jeden, co tu mam, Fanny chciała mi dać tysiąc franków, ale cóż, chyba go u nosa powieszę!
Śniło mi się wczoraj, że stryj nalewał herbatę w kapelusz; może go co złego spotkało? Niech go wuj pozdrowi ode mnie, bo nie mam czasu na osobny list; a jeżeli wuj nie wyczyta, to nie, bo to wodne pismo.
Ktoś puka, to pewnie ten pan, co mi codzień przysyła bukiety i proponuje, ach! Eldorado na ziemi! Diable c‘est tentant, ale na nieszczęście, on się nazywa Gaspard! Ukochany Kacper, brrr! na to się nigdy nie zdecyduję.
Bądźcie wszyscy zdrowi

Harriet.

„Proszę powiedzieć, a mon mari (ach, żeby Kacper ten frazes zobaczył), — proszę mu zatem powiedzieć, żem na jego intencję nauczyła się najpatetyczniejszej arji „Sinobrodego“, czekam okazji, by słowa dotrzymać, au chevalier morose.
— Cha, cha, cha! — wybuchnął redaktor — w ogonie trucizna. List niby do mnie, ale...
Dokończył gestem wymownym.
Chojecki obrócił się dość niegrzecznie w bok i spojrzał machinalnie na stempel pocztowy. Redaktor, uspokojony, co do zdrowia siostrzenicy, puścił wodze konceptom.
— A imię mu: kakofonja! — wykrzyknął, biorąc list do ręki i podnosząc w górę. — Kolczyk i modne pisanie, Kacper i Sinobrody, wszystko bez daty, bez nazwisk, miejscowości, ale genjalne! Jutro umieścimy ten okaz w feljetonie, na pamiątkę wiekom przyszłym, na wzór stylu i formy! Cóż tak milczysz! Trwoży cię to pukanie do jej drzwi? Daj sobie pokój. Kacper, wszak to jeden z trzech króli; w najgorszym razie, za przykładem imiennika, odbędą pobożną pielgrzymkę do Betleem. Jako dobry chrześcijanin, nie będziesz udawał Heroda i ścigał w imię sprawozdania: gdzie byli? co robili? i co z tego wynikło? To dobre dla zazdrosnego bałwochwalcy. Idź tymczasem po ten kolczyk, w śmieciach zostawiony przed pół rokiem; pewnie go znajdziesz, bo Opatrzność nie zechce zezwolić na przedziurawienie nosa przyszłej primadonny, który, mówiąc między nami, jest teraz zgrabniutki. Już to pewnie, że nie jeden tylko mag spostrzeże wdzięki Heni, jeszcze rok, znajdzie się reszta: Melchior i Baltazar itd.
Jakiś interes przerwał wyliczanie, a Chojecki, przez wrodzoną delikatność, rzucił na same dno kosza nieszczęsny list, bojąc się owego feljetonu i możliwego rozgłosu, nie tak dla siebie, jak dla autorki; szczęściem jakiś skandalik uliczny, napół wymyślony przez reportera, zwrócił uwagę redaktora w inną stronę i zapełnił nazajutrz odcinek. Po kolczyk, naturalnie, nikt się nie pofatygował i życie Chojeckiego płynęło monotonnie dalej, gdy dnia pewnego zdarzył się nowy wypadek.
Późnym wieczorem biedak wypoczywał w swej izdebce, wyciągnięty ze snu.
Nad głową, u sufitu, wielki pająk tkał sobie płótno, zwijając się po nitkach, zasnuwając coraz wygodniejsze gniazdo i młody człowiek śledził robotę z pilnością osoby, bardzo zainteresowanej w tej kwestji; myślał, czy będzie muchą, czy też współtowarzyszem samotnika, który o tyle lepiej był uposażony od niego, że dzierżawił bezspornie róg sufitu, nie miał sąsiadów, znajomych, do czego on nigdy nie dojdzie.
To antropo-zoologiczne marzenie przerwane zostało klapaniem kaloszy na korytarzu, pracowitem szukaniem klamki, wreszcie otwarciem skrzypiących drzwi.
Nim się zdołał zerwać, już miał przed sobą czerwony szalik, oliwkowy płaszcz, parasol i szeroką, ożywioną uśmiechem fizjonomję stryjaszka. Kraciastą chustką ocierał pot z czoła.
— Ararat twoje mieszkanie! — zawołał, siadając na najlepszem krzesełku, które mu gospodarz śpiesznie podsunął. — Ot, widzisz, nie doczekawszy się ciebie, sam przyszedłem... Mahomet do góry! — dodał, uśmiechając się dobrodusznie.
Chojecki poczuł wyrzut sumienia, spuścił głowę, uznając za najstosowniejsze milczeć i wstydzić się.
— No nie, ja to sobie tak tylko mówię. Rad jestem, żem też zobaczył, jak ty mieszkasz; przytem przywiódł mię tu ważny interes.
— Pan dobrodziej mnie potrzebuje?
— A jakże, a jakże. Imaginuj sobie, jadę na wojaż. Ale to niezwyczajna rzecz, od lat trzydziestu nie opuszczałem miasta.
— Możebym mógł pana wyręczyć?
— Otóż to, otóż to! Zostawiam ci wszystko najdroższe, starania tyloletnie, owoc pracy zdaję na twe sumienie. Wszak ty ich nie dasz tknąć rzezimieszkom?
— Z całą pewnością. Codzień będę w pana mieszkaniu, choć na chwilę.
— Na chwilę! Piękna rzecz!... a w drugiej chwili ktoś wpadnie i ograbi moje skarby! Na to niema zgody, a noce? One mają całe noce być bez troskliwej pieczy! Chcesz, żebym w drodze nie miał minuty snu z niepokoju, o nie! Ty musisz tam zamieszkać, jeśli mi dobrze życzysz.
— I owszem, z całą chęcią, mogę zaraz się tam udać.
— O tak, to dobrze. Byłem pewny, że się na tobie nie zawiodę. Oto trzy klucze: ten na rzemyczku, to od nich, ten na kołeczku, to od mego mieszkania, a ten, zgięty, od mieszkania Heni. W niem się rozlokuj, bo jej sypialnia przytyka do mojego skarbu; tam najlepiej posłyszysz wrzawę napadu i rabunku. Zapamiętałeś? Nie mieszaj ich, bo nic tak zamków nie psuje, jak szturchanie obcym kluczem.
— Pamiętam doskonale.
— No, to i w drogę. Będę dopiero spokojny, gdy cię zobaczę odjeżdżającego w tamtą stronę.
Stary dobył srebrną cebulę z kieszeni i zlustrował godzinę z zegarkiem młodzieńca.
— I mnie już czas w drogę. Rozjedziemy się przy bramie.
Chłopak zabrał śpiesznie trochę rzeczy i, naglony przez starego, opuścił izdebkę.
Na dole zastali dorożkę z kufrem emeryta, czekającą na pasażera.
— Pan na długo jedzie? — zagadnął Chojecki, pomagając nu wsiąść.
— Nie wiem. Chcę sobie kupić w Turcji tabaki — odparł, uśmiechając się filuternie. — A nie zapomnij o molach! — krzyczał już ze środka ulicy, zapominając o możliwem podsłuchaniu. — Trzeba codzień opatrywać, i trzepać, i kropić, i wietrzyć!...
Turkot zagłuszył resztę poleceń. Chojecki powlókł się na swe nowe locum.
Poomacku znalazł schody, a potem drzwi, następnie zgięty klucz. Na pierwszym kroku potknął się o coś i upadł jak długi. Wstał, mrucząc niechętnie.
— Mogą mnie sąsiedzi wziąć za rzezimieszka — myślał.
Ale sąsiadów, szczęściem, nie było. Emeryt z synowicą zajmował całe pierwsze piętro niewielkiej kamienicy, z widokiem na promenadę publiczną.
Przez bojaźń niedyskrecji współlokatorów, nie odnajął połowy po wyjeździe Heni i, jak się Chojecki przekonał, zapaliwszy zapałkę — musiał tu nawet nie być chyba.
Mieszkanie wyglądało jak las, nawiedzony trąbą powietrzną. Najeżone było poprzewracanemi sprzętami, zarzucone śmieciami, papierami i przeróżnemi rupieciami, napełnione bezładem po brzegi. Wśród tego chaosu znalazł się lichtarz z kawałkiem świecy i nowy gospodarz spędził noc, śpiąc, jak drwal, na dziewiczem łóżku swej żony, z którego pościel widocznie Henia zostawiła na pamiątkę stryjaszkowi.
Od tego dnia Chojecki zbuntował się na nadprogramową pracę w redakcji. Spełniał swój obowiązek i zmykał z biura.
W swem nowem mieszkaniu znalazł raj. Panowała tu klasztorna niemal cisza i spokój. Nie miał wokoło, jak dawniej, trzydziestu kawalerskich stancyj, gwarnych po całych nocach, nie odbierał wizyt rozochoconej młodzieży, która znajdowała nadzwyczajną przyjemność w drażnieniu się z odludkiem, a co najważniejsza, znalazł bezpieczny przytułek przeciw konceptom krotochwilnego pryncypała.
Odwdzięczając się staremu emerytowi, codzień bardzo gorliwie trzepał, wietrzył i opylał szanowne kapelusze.
Pewnego wieczora, gdy właśnie spełniał tę ważną czynność, ujrzał nagle w progu stryjaszka we własnej osobie.
Podszedł zdumiony.
— Pan dobrodziej chyba zaklęciem otworzył zamek!
— He, he, he! — śmiał się stary. — Przestraszyłem cię, mój poczciwy chłopcze. Nie dzwoniłem, bo mam drugi klucz, a myślałem, że cię niema z redakcji. Cóż tu słychać z mojemi drogiemi dziećmi! — zagadnął, miłosnem okiem obejmując kapelusze.
— Zdrowe i całe — odparł Chojecki.
Stary rozebrał się z płaszcza i zaczął gospodarzyć w mieszkaniu, drepcząc i gderząc, opowiadając i stękając, ale w rezultacie widocznie zadowolony z podróży.
— Musiał pan dostać w Turcji bardzo dobrej tabaki — zauważył młodzieniec.
— A, dobra, wyśmienita. Kiedyś ci jej dam skosztować, ale jeszcze nie dziś, niestety!
— Dziękuję panu. Nie zażywam!
— Ode mnie zażyjesz, a ja ci powiem: pomyślności, jak kichniesz! — śmiał się stary.
Tyle tylko dowiedział się Chojecki o nagłej podróży dziwaka. Przywykły nie dziwić się niczemu, wierzył wreszcie, że o tabakę tu chodziło, i nie troszczył się dalej o nią. Już to wyznać trzeba, że nawet wąż w raju nie wziąłby go na ciekawość i nie zmusił do grzechu.
Nazajutrz, gdy chciał wracać do siebie, okazało się, że emeryt nie mógł się już obejść bez niego.
Raptem, czego przedtem nie było, wzrok mu osłabł, nie mógł sam czytać, raptem polubił towarzystwo, i raptem nie mógł wystarczyć jakiemuś fikcyjnemu nadmiarowi pracy. Jedynem lekarstwem na te wszystkie niedostatki był tylko Chojecki.
Powstało w chwili rozstania takie gderanie i takie utyskiwanie, że się chłopcu zrobił serdeczny żal starego — został.
Zapłacił za mieszkanie Heni, sprowadził swe ubogie ruchomości i zastąpił synowicę staremu.
Naturalnie, emeryt zarobił na zamianie i choć gderał, to tylko, żeby się nie odzwyczaić, bez powodu najmniejszego. Pomagało mu to zapewne w trawieniu.
Chojecki znalazł w nim drugiego ojca. Gderania nie słuchał, z dziwactwami się zżył, i gdy po pewnym czasie zajrzał w duszę starego, pokochał go i przywiązał się szczerze. Mieszkało tam złote serce.
Nicby im nie brakło w ich wspólnem pożyciu, gdyby nie nowa manja dziwaka: zachciało mu się raptem świeżego powietrza. To, którem oddychał od lat trzydziestu, okazało się smrodliwem, ciężkiem, zabójczem, poczęło go dusić, nabawiać mdłości, wreszcie wszędzie było go za mało. W mieszkaniu zaprowadzał wentylatory, otwierał okna, wietrzył, studził, to znów grzał i palił bez pamięci.
Co wieczór zastawał Chojecki nową niedolę.
— Dziś wszędzie cuchnie frytura — wyrzekał, rad z cierpliwości słuchacza; — powiadam ci, nos odpada z obrzydzenia. Po tych nikczemnych garkuchniach wytapiają na jedzenie dla ludzi tłustość z kotów czy z kozłów! Naturalnie, ludzie mrą, a potem stawiają ich na trzy dni w kościele, żeby się dobrze rozłożyli i robili nową epidemję! Sodoma, powiadam ci!
Po takiem dokładnem objaśnieniu Chojecki kładł się spać, nie tknąwszy wieczerzy. Czuł wokoło odór trupi.
Nazajutrz inna atmosfera.
— Czy uważałeś zaduch gazu! Powietrze choć nożem krajać! Wieczorem nosy rozbijają przechodnie o słupy latarni, rury gazowe wszystkie popękały! Pfe! jak pomyślę, że ten gaz wyrabiają ze wszystkich najobrzydliwszych odpadków, to mnie wstręt bierze na światło patrzeć!
— Wszak to gaz z węgla! — protestował udręczony Chojecki.
— Ale gdzież tam! Oni tak mówią, żeby ludzi uspokoić, a rzeczywiście kupują zdechłe psy, bydlęce gnaty, końskie kopyta, i tem miasto oświetlają. Nie wierzysz, to wkradnij się podstępem do ich fabryki i zobacz. Oni się z tem kryją, ale ja wiem, o! wiem, że gaz to gotowa epidemja, i dlatego nie radziłbym ci na ulicę bez niezbędnej potrzeby wychodzić!
Dzień trzeci: emeryt przyjął go z respiratorem na ustach:
— Ja tu nie wytrzymam, ja umrę! ja nie doczekam się swojej śmierci, to mnie zabije! Słyszałeś coś podobnego? Asfalt u mnie pod oknem na promenadzie! Jakbym ją niedostatecznie piaskiem wyreperował! Była miękka i gładka, jedyne miejsce, nietknięte smrodliwemi miazmatami! Dziś rano postawili mi przed nosem ośm kotłów i skwarzą fetor przez dzień cały. Bodaj uskwarzyli za życia! I poco to! Latem, jak słońce ten preparat rozgrzeje, będą lgnąć w nim kalosze, trzeba będzie nogi pozrywać, czy co? A cuchnie to jak cholera! Ten nowomodny wymysł robią z asafetydy i siarki, mieszając proszek guana. Pfe! nie rozumiem, co się ludziom stało, że się teraz tak lubują w swędach; dlatego, naturalnie, nic nie rośnie, nic się nie rozwija, oprócz śmiertelności!
Na nieszczęście biednego emeryta wkrótce nadeszła dżdżysta, brudna, zadymiona epoka robót ulicznych i, jak mówi przypowieść, czas wymiatania piekła przez djabła! Istotnie — zdrowego powietrza nie było w mieście na lekarstwo.
— Ja muszę na wieś wyjechać! — wykrzyknął pewnego dnia starowina, tryumfujący na ten projekt, i spojrzał ukradkiem na towarzysza, obserwując co za wrażenie zrobi to na nim.
Chłopak podniósł głowę, jak koń arabski na tchnienie pustyni; po chudej, apatycznej jego twarzy przeszedł ruch życia, głębokie oczy mignęły blaskiem z głębi, z których zwykle patrzyły prawie bezmyślnie, ale milczał.
Czyż to jego tyczyło się postanowienie stryja Heni? Spuścił głowę i po swojemu patrzył znów w ziemię. Staruszek nie rzekł słowa więcej, ale już nie utyskiwał tego wieczora. Podniecony i wesół, pomrukując coś, co przed sześćdziesięciu laty zwało się piosenką, poszedł trzepać kapelusze.
Chojecki źle spał tej nocy i od rana tak ślamazarnie się sprawiał w redakcji, że oberwał od pryncypała epitet: zakochanego idjoty!
— Dałbym coś za to, żeby twa ukochana wytrzeźwiła cię swą obecnością. Pewnie nosi kolczyk przy nozdrzach i wygląda jak piękność z Polinezji! Czegóż w rezultacie chce to miłe plemię, które okarmiamy bibułą!
— Chce mniej bibuły, a więcej atramentu! — odburknął sekretarz.
— Posłać ich z tą petycją do Kadisohna! Ja nie fabrykuję mazi z galasu! — krzyknął zaperzony redaktor, uderzając pięścią w stos listów.
— Dobrze, odpiszę — odparł niewzruszony Chojecki.
— A ten gotów naprawdę! Palnij pierwej czuły liścik do Paryża! Co w tobie siedzi, chłopcze! Ty krwi nie masz! ani młodości! Z tobą nawet już pożartować nie można. Siedzi jak rabin, nawet uśmiechnąć się zapomniał!
— Nigdym nie umiał.
— Co tobie jest przecie? Czyś ty chory? czy desperat! Czy kryminał nosisz na sumieniu? Jak żyję nie widziałem czegoś podobnego. Człowiek, co nie był nigdy pijany, nie miał kochanki, ani kochał serdecznie, nie zgrał się nigdy, nie lubi muzyki, teatru, choćby dobrego obiadku, którego nic nie zajmuje, nie bawi, nie porusza! Morze limfy jednem słowem...
Redaktor tak się wzruszył, że aż uciekł do kawiarenki, prawdopodobnie, żeby w tem morzu nie utonąć.
Chojecki pod wieczór nieco wcześniej, niż zwykle, wrócił do domu. Znalazł drzwi zamknięte, więc zadzwonił.
Po chwili emeryt pokazał wielki nos w szparze podwoi, ale puścić go nie miał ochoty. Parlamentował przez strzelnicę warowni.
— A, to ty. Cóż to tak wcześnie! Ale to dobrze, tylko, że ja cię przyjąć nie mogę, bo widzisz, mam schadzki! Tylko nie myśl, żeby to była kobieta — dodał z żywością, pewien, że to pierwsza myśl, którą Chojecki mieć będzie, — o nie, broń Boże! Przywieziono mi tabakę z Turcji, kontrabandę, więc nie chcę cię w to mieszać. Ale ja ci jej dam zażyć z pewnością.
I po tej pociesze zamknął drzwi napowrót.
Chojecki poszedł do siebie, a że zimno było, zapalił ogień na kominku w dawnym saloniku Heni i, usiadłszy przed nim, zamyślił się głęboko.
Oczy jego błąkały się bezmyślnie z podłogi na ogień i na powrót, aż zwrócił ich uwagę błyszczący przedmiot na brzegu kominka, w szarym popiele. Blask płomieni mienił go dziwnie — był raz zielony, to złoty, to czerwony.
Młodzieniec trącił go niedbale drewnem. O zgrozo! był to — ni mniej ni więcej — tylko ów brylantowy kolczyk, którego para miała, wedle redaktora, tkwić w nosku Heni.
Chojecki podniósł go. Złoto rozpalone sparzyło mu dłoń, ale kamień jakimś cudem był jeszcze cały. Śmiał się do niego wszystkiemi barwami tęczy, migotał jasno, jak czarne oczęta właścicielki na myśl figla i psoty, i musiał chyba jaki talizman mieć w sobie, bo aż się Chojecki uśmiechnął, nie wiadomo z jakiego powodu, chowając go troskliwie, do kieszonki w kamizelkę.
Zapewne przypomniał sobie scenę na dworcu, dlatego pono miłą i zabawną, że się wówczas pozbył ostatecznie żony.
Tymczasem schadzka tajemnicza emeryta przeciągnęła się w noc. Nie mogli skończyć próbowania wyśmienitej tabaki i pewnie kichali na potęgę.
— Może mu ona wypędzi fryturę i asfalt — pomyślał Chojecki, kładąc się spać.
Nazajutrz przypadała wigilja Bożego Narodzenia. Wszędzie ją czuć było w mieście. Z kuchni zalatywał zapach struch i ryb, po domach zapalano choinki. Tłumy zalegały targi, a gdzie niegdzie jakiś niecierpliwy ulicznik poczynał półgłosem: „W żłobie leży“.
Chojecki nie był łakomy na strucle, a czas choinki dawno już dlań minął, nawet nuta kolendy nie miała w sobie nic tak rozmarzającego, przytem był wolny od pracy na dni parę, a pomimo to, szedł jak galernik i zaglądał tak pilnie we wszystkie oświetlone okna, że mógł popaść w podejrzenie policji.
Ten wielki chłopiec poczuł nagle, że obok „morza limfy“ miał łzy, co się gwałtem do oczu cisnęły, ten dorosły mężczyzna poczuł się samotnym sierotą, ten mizantrop zapragnął towarzystwa, odludek dziki i nieufny zapragnął kochania i serca czyjego, za któreby swą duszą zapłacił.
Głupi, marzyciel, ciemięga! powiedziałby słusznie trzeźwy redaktor, ale te trzy cnoty nie przeszkadzały biedakowi być najnieszczęśliwszym w tej chwili, gdy się inni weselili odświętnie. Nie miał gdzie iść, co z czasem zrobić, gdzie się przygarnąć ze swą bezmierną tęsknotą i niemożebnem marzeniem za tem, co leżało w grobie, i tem, czego dlań nie było na świecie.
Błądził tak z ulicy na ulicę i dopiero, zmęczony, głodny i smutny, jak puszczyk, przywlókł się z przyzwyczajenia do domu.
Na schodach woniała ryba i pieczywo, drzwi były szeroko otwarte i w progu stał gospodarz. Stary ustroił się od święta w odwieczny mundur jakiejś szkoły, gdzie profesorował przed półwiekiem, na łysej głowie miał czarną, jedwabną czapeczkę. Wyciągnął do wchodzącego rozwarte ramiona i ucałował serdecznie.
— Nareszcie! — zawołał. — Myślałem, że pójdziesz gdzieindziej i zostawisz mnie samego! Nie mogłem się zdecydować jeść wieczerzy! Ale co ci jest, chłopcze? takiś blady... — dodał troskliwie.
— Głowa mnie trochę boli, ale to mała rzecz.
— To pewnie od asfaltu! Gotowa choroba! A do tego głodny niezawodnie! Chodź, chodź.
Stół był zastawiony obficie tradycyjnemi potrawami, oświetlony jasno, usłany sianem.
Stary wziął opłatek i podał młodzieńcowi.
— Obym ci mógł dać szczęście, Tytusie, jak tego pragnę! — wyszeptał, a oczy jego wilgocią zaszły, gdy przycisnął do piersi ciemną, kędzierzawą głowę sieroty.
Był to dla kogoś trzeciego śmieszny frazes w ustach oryginała, który mógł faworytowi w dowód łaski podarować chyba napół zjedzony przez mole kapelusz, ale głupi marzyciel nie umiał rachować.
Nie znalazł w gardle słów na podziękę i, jakby mu obiecywano skarby Golkondy, pochylił się do kolan starego, jak do ojca.
Po chwili ledwie obydwaj przyszli do siebie, emeryt nawet znalazł gderanie na języku, twierdząc, że zimna ryba, to trucizna, a późny posiłek — druga.
Widocznie obaj dbali, żeby się nie otruć, bo jedli mało. Emeryt śpieszył się okropnie i miał twarz tak uszczęśliwioną, że Chojecki był pewny nabycia jakiegoś drogocennego kapelusza.
Wieczerzę, prawie nietkniętą, zabrał stróż, pełniący urząd kamerdynera Chojeckiego, poczem obaj przeszli do saloniku.
Wówczas stryjaszek pompatycznie dobył z kieszeni jakiś wielki papier i podał młodzieńcowi, mówiąc lakonicznie:
— Czytaj!
Czytał półgłosem, spokojnie, zrazu bezmyślnie, potem bardzo zdziwiony. Gdy skończył, odłożył papier na stół i milczał.
— Cóż to takiego? zrozumiałeś? — wołał niecierpliwie gospodarz.
— Jest to przyznanie panu prawa na majątek Zalesińce w Galicji — odparł.
— To jest — wykrzyknął emeryt — że ja dłużej nie znoszę frytury i asfaltu; niech sobie cuchną panom z magistratu, kiedy je preparują! Kupiłem majątek. Po Nowym Roku zabieram ciebie i wyjeżdżamy na dobre powietrze.
— Mnie? — chłopak się porwał i zaczerwienił cały. — Ja nie pojadę z panem.
— Jakto nie pojedziesz?! Dlaczego nie pojedziesz?!
— Dlatego, że mam tu pracę i nie mogę jej rzucić, żeby ludzie i sumienie nie powiedziało, żem wyzyskiwał pana dobroć i był pasorzytem!
Skąd on, mruk, znalazł odpowiedź hardą i tak wyraźną! Zwykle cichy, cierpliwy, giętki, zgodny, postawił się ostro, gdy szło o obronę honoru. Zmienił się w jednej chwili, aż emeryt spojrzał nań zdumiony; ale zamiast się obrazić, pokiwał tylko głową.
— Tak, boisz się posądzenia o interesowność, a słowo łamiesz przez próżność — rzekł spokojnie.
— Ja słowo łamię?
— Tak, zrywasz obietnicę, daną mi przed niedawnym czasem, że mogę na ciebie, jak na syna, liczyć w potrzebie. Otóż dziś przyszła ta potrzeba; wzywam cię, byś słowa dotrzymał.
— Pan dobrodziej może się obejść beze mnie.
Stary się zaperzył.
— A ja ci mówię, że nie! Mam sam gospodarzyć, może uczyć się rotacji czy notacji pola dlatego, że tobie strzeliło coś do głowy!
— Można majątek w dzierżawę wypuścić!
— A samemu siedzieć tu w swędzie dla twoich kaprysów!
Emeryt aż sapał z irytacji. Uparte milczenie Chojeckiego podniecało go tylko. Widząc, że gniew nie nie poradzi, chwycił się innego środka. Zapalił świecę i skierował się ku drzwiom sypialni — w progu stanął.
— Kochałem twego ojca, jak brata — rzekł łagodnie — kochałem cię, jak syna. Byłeś mi dzieckiem, myślałem, że mi podporą i pociechą będziesz. Nie ja tobie, lecz ty mnie mogłeś zrobić łaskę; nie chciałeś z pychy zrobić ofiary dla starego przyjaciela, który ciebie chciał sercem do siebie przywiązać! Nie gniewam się na ciebie; zrób, jak ci się zdaje najlepiej! Dobranoc, Tytusie!


∗             ∗

Co to było? co się stało? jak mogło wydarzyć się coś podobnego?
Ten stary grzyb, ten strach na wróble, warjat, zabrał redaktorowi z przed nosa najdroższego sekretarza, gadał mu bezczelnie, że chłopiec do niego należy, zbuntował go jakimś majątczyskiem, i pewnego dnia wsadzili na kolej kapelusze i pojechali na południe, zostawiwszy biednego dziennikarza w stanie wściekłego osłupienia.
Zapragnął zemsty.
— Opiszę ja was tu pięknie w gazecie! — odgrażał się w bezsilnej złości.
Gdy się jednak przespał i rozmyślił, zaniechał projektu. Czyż się godziło ośmieszać poczciwego starego za to, że się poznał na charakterze Chojeckiego i zrobił mu dobrze, i czyż miałby sumienie złośliwym artykułem odwdzięczyć się chłopcu za tyloletnią pracę!
Zamiast paszkwilu, zamieścił tedy inserat, wzywający nowego helotę na opróżnione miejsce w biurze.
Gdy wiosna nadeszła, wszystko wróciło do dawnego trybu; w redakcji, w mieście, ci, którzy ubyli, nie zostawili żadnej luki w tamtejszem społeczeństwie; mało kto spostrzegł, że ich nie stało, a reszta zapomniała wkrótce o śmiesznym staruszku i dzikim młodzieńcu.
A tam, w Galicji, na żyznym kawale podolskiej ziemi, z pysznemi górami na widnokręgu, nowy człowiek stanął do pracy, witając ją, jak szczęście. Porwał się, jak Tytan silny, z zapałem krzyżowca, z dziką energją górskiego strumienia, który przez długie lata zwracano z łożyska wbrew prawom natury i chęci, aż wrócił w dawne nurty i huczał i parskał i szumiał, witając wyzwolenie z niewoli.


∗             ∗

Ze smutkiem wypada przyznać, że redakcja „Gazety“ w cztery lata od rozpoczęcia naszego opowiadania była tą samą brudną i zadymioną norą, co przedtem. Miotłę i wapno wyklęto na wieki z tego sanctuarium i, choć dziennik dawał dobre dochody, nie zmieniono nic z zasady brudów odwiecznych. Redaktor miał zbyt wiele do roboty, żeby mógł zwrócić uwagę na podobne drobnostki.
Od chwili zmiany losu Chojeckiego, skończyły się dla redaktora złote dni Aranjuezu.
Ach, ileż to razy z głębokiem westchnieniem wspominał dawnego sekretarza, cichego, spokojnego chłopca, wiecznie na miejscu, wiecznie tylko pracą zajętego.
Z trzech jego następców każdy hołdował, z okropną szkodą dla dziennika, jednej z trzech rozkoszy, opiewanych przez walc Straussa.
Pierwszy trzy ćwierci czasu trawił w restauracji lub winiarni, u biurka odsiadywał chwile drzemki i czkawki poobiednej. Drugi za donżuanerję obrywał regularnie co parę dni kijem po grzbiecie i leczył swe guzy w redakcji — wcale niestosowny okaz dostojnika politycznego organu, — lub, co gorsza, ginął jak kamfora całemi tygodniami, a za powrotem był ogłupiały ostatecznie i zdał się tylko do ziewania. Trzeci poza zajęciem redakcyjnem miał manję kompozytorską. Plątały mu się w głowie motywy piosenek, bemole, takty, akordy. Gwizdał dzień cały i liczył w natchnieniu muchy po suficie.
A redaktor pracował za trzech i chwilami chwytał się za włosy, w bardzo niechrześcijański sposób wzywając na dawnego pomocnika dziesięciu plag razem.
Wbrew życzeniom, Chojeckiemu wiodło się dobrze w Galicji, jak wnosił redaktor z paru listów starego emeryta, pisanych staroświecką polszczyzną, pełnych uwielbienia dla przybranego syna.
Ten nie odzywał się nigdy. Dawny zawód musiał mu dobrze obrzydzić pióro i atrament. Od roku wieści urwały się zupełnie. Już redaktor zaczął się obawiać owych, tylekroć wzywanych, plag egipskich, gdy pewnego dnia bemolowy sekretarz wezwał go do biura, mówiąc, że ktoś pragnie zobaczyć go osobiście.
Gaz palił się mętnie — redaktor ujrzał tylko wysoką, nieznaną postać. Spytał obojętnie o żądanie.
— Musiałem się bardzo zmienić, kiedy mnie pan nie poznaje — odezwał się głos, który starczył za prezentację.
— Chojecki! — wykrzyknął dziennikarz.
— Ja sam, na usługi!
Ręce się spotkały w serdecznym uścisku.
— Skądżebym cię miał poznać, chłopcze! Żegnałem wyrostka, widzę mężczyznę! Patrzcie, co za wąsy! co za postawa! Doprawdy, toż to teraz człek niebezpieczny dla płci pięknej! Dobrześ zrobił, odwiedzając mnie. Byłem już niespokojny o twą dolę. Cóż tam słychać w waszej Galicji, hę? Na magnata się kierujesz podobno!
Chojecki się uśmiechnął.
— Istotnie, coś niby tak — odparł wesoło. — Przed rokiem najniespodziewaniej wziąłem sukcesję po stryjecznym bracie ojca, który nas przed laty wyzuł z mienia. Biedny ojciec nie doczekał się chwili powrotu do naszego kochanego Nadolska! Krewnemu się nie śniło zapewne, że umrze bezdzietny, i że dla mnie zbierał i skąpił całe życie. Zostałem nagle bogatym człowiekiem, właścicielem majątków, kapitałów i fabryk. Czasami myślę, że mi się to śni, i że lada chwila obudzę się u pana w redakcji.
— Dałby to Bóg! — mruknął pobożnie redaktor. — Cóż porabia stryjaszek? — zagadnął ciekawie. — Ile nabył kapeluszy przez te cztery lata?
— Ani jednego. Wyniesiono je na strych, gdzie je myszy i mole profanują.
— Cóż on zbiera teraz? Może gorsety?
— Nie, oddał się botanice. W swych Zalesińcach urządził królestwo flory; pieści się z ladajakim badylem, jak niegdyś z kapeluszem marszałka Francji. Służy mu to na zdrowie wyśmienicie, odmłodniał na wsi.
— Pewnie cię przysłał po cebule hiacyntów?
Chłopak spoważniał, obejrzał się wokoło. Nie dogadzał mu widocznie niedoszły Verdi czy Bellini.
— Mam interes osobisty, trochę ważniejszy: przyjechałam do pana, by chwilę porozmawiać sam na sam.
— Panie Powichrowski, pan daruje, że poproszę o zastąpienie mnie przy korekcie — przerwał redaktor muzyczną ekstazę sekretarza.
Kompozytor znikł, nucąc pod nosem świeżo ułożoną melodyjkę.
— Bodajeś oniemiał, grająca tabakierko! — zaburczał w formie pożegnania pryncypał, siadając z gościem na ławce pod ścianą i zapalając papierosa.
— Cóż to za interes, chłopcze? — zagadnął żywo.
— Chcę prosić pana o adres i wiadomość o losie pańskiej... to jest panny Henryki Dobrzyńskiej...
— Co? Twojej żony? Ależ człowieku, skądże jedziesz? z Kaledonji? od ludożerców? Wszakże ci akuratnie posyłam gazetę, a tam o niej pełno wieści! Chyba nie czytasz, lub nie wiesz, że się przezwała Harriet na scenie?
— Nie, nie wiem, i wyznam otwarcie, że wiadomości te mało mnie obchodzą. Nie czytam ich nigdy.
— A stryj?
— O, stryj! ten oddawna nie bierze dziennika do rąk, twierdząc, że tam same nekrologi, po których ma sny niespokojne!
— O, plemię zacofane! O krety ziemne! Nic nie wiecie, kiedy sława europejska Heni nie doszła waszych uszu. Wszak o niej mówi świat cały. Nie dalej, jak we wczorajszym numerze był artykuł. Zaraz ci go wynajdę. Słuchaj:
„Rodaczka nasza, Harriet, zbiera podczas obecnego sezonu w Paryżu nowe laury. Zdanie ogółu jednozgodnie nazwało ją pierwszą gwiazdą czasu. Głos jej istotnie porywa tłumy — jest wyższy nad wszelką krytykę. Harriet ma świetną przyszłość i karjerę przed sobą. Na następny sezon zamówił ją Wiedeń, płacąc 5 000 guldenów za przedstawienie“.
— A co? — skończywszy, zawołał wujaszek z dumą w głosie i postawie.
— Cóż ty myślisz, hę?
Młodzieniec ruszył niedbale ramionami.
— Myślę, panie redaktorze, że kraj nasz za wiele ma już koników polnych, a za mało mrówek. Artykuł ten o tyle mnie obchodzi, że doniósł, gdzie znajdę pańską siostrzenicę.
— Czegóż może mrówka potrzebować od konika polnego? — mruknął z przekąsem redaktor.
Chojecki pomilczał, wreszcie potarł czoło i wstał żywo.
— Kiedyś, dawno temu, byłeś pan prorokiem, odradzając mi szalony projekt mego pseudo-małżeństwa. Odparłem, żem zbyt ubogi, by pomyśleć o domowem szczęściu i jak dziecko zaciągnąłem sobie sznur wokoło szyi, nie myśląc, że mnie zdławi kiedy.
— Aha! a co! — redaktor rozłożył ręce, jak Piłat — mówiłem, odradzałem: niech warjatka szuka warjata. Nie, wlazłeś ty, poważny chłopak, do Bonifratów, ot, i masz! dławi cię postronek! Jakbym widział; zakochałeś się, chcesz spędzić ślubem miłość, a tu nie można, choć się obwieś! Czy wiesz, z tobą jest coś, jak z tą Zosią z piosenki:

Chciało się Zosi jagódek!

Redaktor w wielkiem podnieceniu zanucił melodję tak fałszywie, że aż przeze drzwi wyjrzała muzykalna twarz sekretarza, wykrzywiona zgrozą, a Chojecki chwycił się za uszy i parsknął śmiechem.
— Już to nie po panu odziedziczyła talent panna Henryka — zauważył.
— Mniejsza o talent. Chodzi o sens, a ten zrozumiałeś, nieprawdaż?
— Doskonale! Pozostaje Zosi, to jest mnie, prosić Jasia, to jest pannę Henrykę...
— Co? o jagódkę?
— Nie, o pozwolenie zerwania jej gdzieindziej, czyli o rozwód.
— Aha, i lecisz po to do Paryża! Ej, chłopcze, przez surdut widzę, jak ci serce gore!
— Ma wszelkie prawo odezwać się choć raz. Mam lat dwadzieścia sześć, dom, fundusz i starego stryja, który zna historję mojego małżeństwa i wyobraża sobie, że jest wszystkiemu winien. On to mnie wyprawił do Paryża.
— Ta, ta, ta! Powiedz raczej, że para siwych, czy czarnych oczu! To będzie prawdopodobniejsze!
— No, tak! Jeśli zostanę wolnym, ożenię się z hrabianką P., która dała mi do zrozumienia, że zgodzi się na to.
— Cha, cha, cha! Pierwszy raz słyszę takie wstydliwe omówienie romansu! Powiedz wyraźnie, że dziewczyna rzuciła ci się na szyję i wyszlochała wśród pocałunków, że bez ciebie żyć nie może! W to uwierzę, ale nie żebyś ty się pierwszy posunął, a ona się zgodziła!
Rumieniec Chojeckiego był dowodem trafności zdania, ale chłopak nie pochwalił się łaską hrabianki.
— Mniejsza o słowa i formę — rzekł — chodzi mi o zdanie pańskie, czy panna Henryka zgodzi się na uwolnienie nas obojga z pęt zupełnie bezużytecznych.
— A czemużby nie miała! Poco jej mąż, gdy ma zapewnione setki gachów! Fiu, nie poznasz jej, śliczna dziewczyna, aż oczy rwie!
— Ha, zatem będę próbował — westchnął Chojecki — choćbym się rad wykupić od tej awantury, bo w gruncie rzeczy zrywam umowę, szukając jej.
— Wiesz co? Najlepiej będzie, gdy się pogodzicie! To was ani grosza nie będzie kosztowało! — zaśmiał się wujaszek. — A ręczę ci, że dziewczyna cudna!
— A, żeby nawet była piękną jak Venus z Milo, — zawołał niecierpliwie Chojecki — to ona nie dla mnie!
— Kto to wie!
Puszczającego się na koncepta wujaszka wstrzymało wejście kilku osób. Gdy ich się pozbył, nie było już Chojeckiego.
— Uciekł, niecnota, nie obiecał wrócić. Chciałbym, żeby go Henia zbałamuciła! Toby była jeszcze lepsza farsa, jak ich gody małżeńskie! Cha, cha, cha! żeby też on choć raz poznał, co to szał i krew, tobym tej czarodziejce dał pierwszy medal nagrody na konkursie prac nadludzkich! Morze limfy ten człowiek, choć się pozornie rozruszał i ożywił. Ach, żeby go Henia zbałamuciła!


∗             ∗

Było ich dwoje w rozkosznym buduarze, pełnym atłasu, koronek i kwiatów.
Kobieta siedziała w fotelu, oparłszy o poręcz swą drobną główkę, zwróciwszy na niego parę oczu wielkich, palących, jak noc ciemnych i jak noc tajemniczych. Po jej różowych ustach błądził uśmiech niejasny, dziwny. Na jej twarzyczkę o delikatnym owalu różowy półcień pokoju rzucał chwilami niby wrażenie rumieńca, nadającego tej cudownie pięknej kobiecie nieprzeparty urok świeżości.
Była to Harriet, bożyszcze Paryża, bożyszcze, zmienne jak kameleon, a ubóstwiane bałwochwalczo. Ubóstwiano ją, gdy kochała jak Gretchen, tęskniła jak Mignon, szalała jak Traviata, ubóstwiano ją za sceną, gdy wabiła i drwiła, żartowała i była bezlitosną zawsze, wszędzie.
Mężczyzna siedział naprzeciw niej, ani rozparty poufale, ani sztywno jak żak. Był smukły jak jedlina karpacka, opalony słońcem i wiatrem, piękny chłopak w całem znaczeniu tego wyrazu, obraz siły, energji, a przytem wielkiego spokoju i prostoty.
Siedzieli tak naprzeciw siebie od pół godziny i obserwowali się ciekawie.
Trudno orzec, które z nich zmieniło się więcej; żeby nie karta wizytowa, leżąca na stole obok Heni, nie domyśliłaby się nigdy, że ma przed sobą dawną znajomość, a on spytał ją na wstępie, czy to istotnie ona, a nie kto inny? Przeprosił ją za naruszenie umowy przedślubnej. Zaśmiała się na to niedbale. Życie aktorki nauczyło ją dawać sobie radę z przedmiotami daleko trudniejszemi, jak natrętny mąż. Umiałaby teraz pozbyć się go bez cyrografu. Spytała o stryja, o kraj, o drobne szczegóły dawnego życia.
Wobec jego odpowiedzi przeszłość występowała tak wyraźnie, jak jaskrawe obrazki z dziecinnej książki. Przerzucali ją we dwoje, kartka po kartce, wesoło, swobodnie, aż chwilami Chojecki zapominał, poco tu przyszedł do tej syreny, której każde spojrzenie obejmowało ogniem, a śmiech srebrny dźwięczał, jak piosenka. Zrazu nieufny i milczący, rozkrochmalał się i dostrajał, odpowiadał żywo, żartował, uśmiechał się nawet. Nie poznawała go.
Ten obdarty, chudy, niezgrabny chłopak, niegrzeczny, brutal prawie, wyrósł na światowego mężczyznę. Ha, i jemu życie kantów przycięło. Żartobliwa, poufna gawędka nie zbliżała jednak Chojeckiego do małżeństwa z hrabianką P. — przyznawał to sobie w duchu, ale cóż było robić! Trudno przypiąć rozwód do wesołych anegdot, lub wyrwać się z nim, jak Filip z Konopi. Namyślał się markotnie, co z tym fantem zrobić, dopóki fertyczna pokojówka nie wetknęła swej szykownej figurki do buduaru.
— Modniarka przyszła — ogłosiła.
Było to dla gościa hasło do odwrotu. Henia wstała z żalem prawie.
— Affaire d‘état! — zaśmiała się, podając mu swą śliczną rączkę na pożegnanie.
Dotknął jej zlekka.
— Pani mi pozwoli przyjść jeszcze raz do siebie — rzekł zakłopotany — mam ważny interes. Dla niego przyjechałem do Paryża.
— Interes? — powtórzyła zdziwiona. — C‘est curieux. Jutro nie śpiewam i czekam pana o szóstej na polską herbatę. Au revoir zatem.
Skłonił się. Czerwona, aksamitna portjera zapadła za nim, Heni oczy poszły w tym kierunku. Można przysiąc, że myślała, jakiegoby to dało się spłatać figla temu pysznemu Polakowi, spokojnemu, a zimnemu jak posąg. Nie wiedziała jeszcze, że on jej spłatał figla gorszego, niż jej wszystkie, i że nietylko jej oczy poszły za aksamitną portjerę.
— Madame, hrabia przysłał kosz storczyków — szczebiotała za nią pokojówka. — Son altesse prosił o audjencję; markiz był, zostawił kartę.
— Au diable, hrabiowie, altesy i markizowie — zawołała niecierpliwie. — Proszę cię, Marjo, na przyszłość nie przyjmuj kwiatów, a te, co są, wyrzuć precz. Głowa boli od tego zapachu. Że też ci ludzie pojąć nie mogą, że o nich dbam tyle, co o tego ulicznika, który pokazuje białą mysz w klatce. Każdy lamentuje o miłość, jakby tego towaru był u mnie hurtowy skład.
Co za interes on może mieć do mnie? — myślała półgłosem, idąc do modniarki i zrywając w przechodzie zieloną gałązkę paproci z wazonu. Piękny jest i tak inny, jak wszyscy. Ten chyba nie będzie żebrał miłości, i prawił komplementów, czegóż chce zatem?
Henia nie przypuszczała, żeby można było czegoś innego żądać od niej. Była roztargniona przez wieczór cały i dzień następny, jakaś niespokojna, zamyślona chwilami, to znów nienaturalnie wesoła. Zapomniała zupełnie o figlach i swawoli, śpiewała dziwnie niedbale, wyglądała czegoś nie cierpliwie.
To coś widocznie odnosiło się do wieczornej herbaty, bo dopiero wtedy odzyskała swój dawny humor. Ogień jasno palił się na kominku w malutkim buduarze, pieszcząc jej ożywioną twarzyczkę, czerwieniąc piękne rysy poważnego mężczyzny; dla reszty świata drzwi artystki były szczelnie zamknięte.
Chojecki przyszedł zdecydowany skończyć jak najprędzej tę delikatną sprawę, jakby przeczuwał, że przedłużanie tych wizyt, sam na sam, nie dopomoże projektom hrabianki P.
Trzeba było iść otwarcie do dzieła. Ona sama mu w tem dopomogła.
— Głowę sobie łamałam nad odgadnieniem przedmiotu owego ważnego interesu, który pana do mnie sprowadził — zaczęła żartobliwie.
— Sądzę, że on panią nie zadziwi — odparł, szukając frazesów właściwych. — Chodzi tu o przypomnienie pani pewnej obietnicy, danej mi przed czterema laty, gdyśmy oboje zawierali błazeńską ceremonję, mającą pani dać wolność, a mnie pieniądze. Byłem wówczas bardzo młody i bardzo nieszczęśliwy, niezdolny przewidzieć skutków tego aktu. Okoliczności się zmieniły. Chcę prosić panią o zwrócenie mi swobody.
Henia drgnęła, jak zraniona. Chwilę była bez głosu, osłupiała, nie rozumiejąc jasno.
— Wszak ja jej nie krępuję — rzekła wreszcie.
— Zapewne. Lecz bigamja jest wzbroniona, a ja chcę się żenić!
— Ach, tak. — To było wyraźne. Drugie, gwałtowniejsze drgnienie wstrząsnęło smukłą postacią. Rozumiała.
On ciągnął dalej, rad, że ze wstępu wybrnął:
— Sądzę, że pani uzna za bardzo naturalną moją prośbę o rozwód, który przy istniejących okolicznościach będzie tylko urzędową formą, dogodną dla nas obojga, i nie wątpię, że się pani na to zgodzi, jak mi to było obiecane przed czterema laty. Przytem zwracam pani, jako dług, owe pięć tysięcy rubli, które wówczas uratowały mi więcej, niż życie.
Wstała gwałtownie. W duszy jej działo się coś nieznanego. Drżąc cała, poczęła szybko chodzić po pokoju.
Młodzieniec nie spostrzegł tego ruchu, dobył pugilares z kieszeni i wyjął z niego paczkę banknotów, które położył na stole.
Nagle stanęła przed nim. Uśmiech sfinksa miała na ustach, ale już panowała nad sobą.
— Zabierz pan te pieniądze. Chcę być wierzycielką pana i na rozwód się nie zgadzam.
Teraz on nie rozumiał.
— Pani się nie zgadza? Dlaczego? — spytał głucho.
— Bo mi się podoba mieć pana za męża i nie mam ochoty być stroną w rozwodowym procesie.
Krew zalała twarz młodego człowieka, gdzieś w głębi straszny gniew stojącej wody poczynał wzbierać powoli.
— Sądzę, że pani żartuje. Powód podany jest żadnym; rozwód, o który proszą obie strony, nie daje pola do skandalicznego procesu.
— Bardzo być może, ale ja żadnego nie chcę i pozwolenia na rozwód nie otrzyma pan ode mnie, bo... nie chcę.
— Zmusi mnie pani tedy do prośby jednostronnej do Rzymu! — zawołał gwałtownie, wstając także.
— Nie zmuszam pana do niczego. Proszę robić, co wam się podoba! Cha, cha! alboż ja się czego boję?
Spojrzał na nią. Wyzywała go wzrokiem i postawą zuchwałego lekceważenia i ironji.
— Szatan! — pomyślała, odwracając oczy ze wstrętem prawie.
— Nie grożę pani! — odparł. — Walczę o rzecz najdroższą dla człowieka, o wolność. Między mną a szczęściem może stoi pani. Jeżeli pani sądzi, że tamować szczęście człowieka jest rzeczą przyjemną i dobrą, ha, to się różnimy ogromnie w zdaniu. Pomimo to, ja nie proszę i nie błagam, tylko pytam pani, czy to, com słyszał, mam uważać za żart, czy za prawdę?
— Za prawdę! — zawołała rozdrażniona, podniecona, uparta, z ogniem w oczach. — Na rozwód nie zezwolę, chyba mnie zmusi Rzym; swobody panu nie dam! Nie będziesz pan pierwszym, który nie znajduje szczęścia w życiu tam, gdzieby je mieć pragnął, i nie będziesz ostatnim.
Dziki błysk wściekłości przeszedł przez oczy młodzieńca. Ścisnął nerwowo krzesło ręką, jakby się bał gwałtownego wybuchu. Zmiażdżyłby tak w tej chwili tę cudnie piękną kobietę.
— Nie znałem dotąd pani! — ozwał się ponuro. — Miałem za roztrzepane, ale dobre dziecko, za istotę ze słodkiem sercem i łagodną, wesołą duszą. Jest pani złą, upartą, kapryśną, pustą i upartą! Dotąd była mi pani obojętna, teraz nienawidzę jej za szatańską złośliwość.
Zagryzł wargi do krwi, hamując potok słów. Sięgnął po kapelusz i znikł bez pożegnania, bez lepszego słowa, bez ukłonu nawet.
Kobieta osunęła się na fotel i ukryła twarz w dłonie. Pierwszy raz w życiu uczuła, co to jest, gdy serce boli i dusza płacze.
Tak niefortunnie skończyły się marzenia hrabianki P. i plany Chojeckiego o domowem ognisku.


∗             ∗

Stanęła u szczytu chwały.
Rojenia najzuchwalsze Heni Dobrzyńskiej wyglądały po siedmiu latach, jak dziecinna zabawka, wobec tryumfów i podziwu świata całego. Pierwsze teatry Europy i Ameryki rozrywały ją sobie; rzucano jej pod nogi miljony i kwiaty, fortuny i serca.
O łaski, o miłość tej porywająco uroczej i pięknej kobiety żebrały koronowane głowy; młodzi magnaci aktorkę wprowadzić chcieli, jako żonę, do swych pałaców; tenorzy, z którymi śpiewała, szaleli za nią.
Czyż mogła żądać więcej?
Żądała zapewne, bo żadna najszczytniejsza propozycja nie skusiła jej dotąd; bo nie chciała być ani kochanką, ani żoną, jakby serce jej dotąd było głazem bez szramy i skazy, wodną płaszczyzną bez fali. Głaz i woda byłyby przychylniejsze dla roju wielbicieli od serca tej kobiety. Tak, był to głaz, lecz naznaczony niczem niestartą literą, była to woda, szemrząca cicho wiecznie jedno imię, wiecznie jedno pragnienie. Miłość zaczarowała raz na zawsze duszę artystki, jak królewnę w baśni; spała dla całego świata i jeden był tylko człowiek czarodziej, który czar mógł zerwać, i ten ją nienawidził...
Dziwna natura człowieka, nigdy nie rada z tego, co ma, wiecznie buntownicza, niestała, zmienna.
Heni Dobrzyńskiej fortuna wysłuchała wszystkich żądań, a ona już je rzucać była gotowa, wzamian za odrobinę miłości niekochającego człowieka.
Trzy lata ostatnie, spędzone w wirze powodzeń i chwały, wiekami były. Czczość, pustka i szych tego życia, minowały jej duszę ogromną tęsknotą za czemś innem. Dawny spryt, dowcip, swoboda, pozostały na pozór niezmienne, tylko już figlów nie płatała i nie bawiła jej peruka dyrektora.
Talent jej rósł pomimo to. Morskie kąpiele, górskie wycieczki przez parę letnich miesięcy, dźwigały jej siły fizyczne i za nadejściem sezonu stawała znowu na scenie, zda się piękniejsza za każdym razem; śmiała się, kochała, oszukiwała, konała, spiskowała, a wróciwszy za kulisy, żartowała z gronem aktorek w swym saloniku.
Ze strojem teatralnym i klejnotami zrzucała sztukę z siebie: sama, w mieszkaniu kochała tylko. Wówczas pamięć przywodziła jej przeszłość przed oczy; egzystencja uczennicy konserwatorjum, stryja emeryta, redakcję „Gazety“, kościółek Świętej Zofji i tego bezwąsego wyrostka o posępnej twarzy. Słyszała wyraźnie żartobliwy głos wuja, wołający „Kwaśne wino!“, czuła na swych ustach zimny, przelotny pocałunek spieczonych warg swego męża.
Tak, był jej mężem i jak fatum stanął na drodze, by wszystkie marzenia i projekty, co ją uszczęśliwić miały, w proch obrócić.
Dlaczego on właśnie zagarnął jej duszę, nie prosząc? Dlaczego nie żaden z tych, co ją tak kochali? Dlaczego przez niego cierpieć musiała?
Pewnego dnia znalazła odpowiedź na to pytanie! Sumienie ozwało się, że ona go nie kochała prawdziwie, bo przez egoizm i zazdrość złamała mu życie, odmawiając rozwodu, którego żądał przed laty.
Życie za życie, ból za ból! Sumienie miało słuszność. Aż raz w Wiedniu, już pod koniec sezonu, przechodząc ze swego buduaru w czasie antraktu, usłyszała dobrze znane sobie nazwisko. Wymówił je jakiś młody człowiek, opowiadając coś kolegom. Zatrzymała się, tamując oddech. Panicze nie widzieli jej za kulisą.
— Mówię wam, że ten człowiek dojedzie do kolosalnego majątku, świeżo kupił dobra Bukowo w Czortkowskiem. Ma dwie cukrownie, browar z miljonowym obrotem i trzy dobra, urządzone jak angielskie fermy. Głowa, powiadam, kapitalna!
— Skądże się on tu wziął w Wiedniu?
— Wybrał go okręg na posła. Dziś, spotkawszy mnie, skarżył się, że umiera z nudów.
— A to oryginał, a teatr?
— Proponowałem, ale odmówił, twierdząc, że to go denerwuje.
— Komedja! A to unikat dopiero! Pokaż mu Harriet, cela le degourdira!
Rozdrętwienie Tytusa Chojeckiego przemknęło obok młodych ludzi, szeleszcząc jedwabiami Walentyny z „Hugonotów“.
Młódź pociągnęła za nią, jak honorowa falanga. Niewiadomo, jaką siłą zdobyła się na uśmiech dla nich.
Dites donc — zagadnęła niedbale — podsłuchałam panów rozmowę z za kulisy... qui donc en est le heros?
Un certain Titus Chojecki, qui dit n’etre pas curieux de vous voir.
— Doprawdy! Na niewidziane lękam się tego odludka. Hrabio, sprowadź go jutro na „Aidę“.
— Trudne zadanie — westchnął hrabia.
— Tem lepiej, panowie, kto mi tego zuchwalca sprowadzi tu, do mego królestwa, temu ofiaruję:

Une coupe en or ciselé, ciselé!...

Cudownie wykonany trel zakończył propozycję. Tysiące dwuznaczników wirowało w myśli młodzieży na temat owego puhara króla z Thule.
Falanga rozpierzchła się na wsze strony, jak zgraja ogarów w pogoń za jeleniem, zachęcona tajemniczą nagrodą.
Trzy dni minęło. Co wieczór, czarne aksamitne oczy primadonny obiegały salę, szukając jednej postaci, codzień napróżno. Amatorowie królewskiej czary nie dawali znaku życia, obcy ludzie zasypywali artystkę kwiatami, obojętne dla niej dłonie biły frenetyczne brawo. Jego nie było.
Czwartego dnia afisze oznajmiły „Fausta“ Gounoda. Kasa była w oblężeniu, bilety dochodziły bajecznych cen; dyrektor pył ścierał z pod stopek Gretchen, gdy wysiadała z karety; tłum towarzyszył jej za kulisy.
Spóźniła się nieco, więc spiesznie zmieniła strój i pobiegła na scenę. Grzmot oklasków powitał ją. Spojrzała na salę. Byłoż to przeczucie, czy wypadek?
Pierwsza twarz, która się wynurzyła wyraźnie z tego morza głów ludzkich, była jego.
Siedział sam w loży pierwszego piętra i patrzył na nią.
Minutę nie czuła nic, nie słyszała żadnego głosu, tylko swe serce rozszalałe; oddech zamarł, zapomniała, gdzie była i co śpiewać miała.
Oklaski nieprzerwane, frenezja tłumu, pozwoliły jej odzyskać przytomność. Złożyła ukłon królewski i śpiew się rozpoczął.
Byłże to ludzki śpiew? byłaż to Harriet?
Nie, takiego głosu nie wydały dotąd nigdy jej piersi, dla ludzi tak dotąd nigdy nie śpiewała. Ona śpiewała nie dla świata, ona nie o roli myślała, nie głos to był, tylko jej serce całe i dusza, streszczone w cudnej melodji Gounoda. Tłum tamował oddech, pieśń rosła, rosła nad ściany opery, nad orkiestrę, nad chóry. Duch jej śpiewał własny, pierwszy w życiu hymn miłości. Jej oczy, ogni i łez pełne, utonęły w jednem miejscu sali.
Samotnik, który tam siedział, przysłonił twarz dłonią; przez palce, z pod brwi patrzył na nią.
Co myślał w tej chwil, gdy najobojętniejszym brakło tchu, a grajkom z orkiestry mimowoli wysuwały się z rąk instrumenty?... On patrzył.
Pieśń rosła, potężniała, obejmując szałem, jak napój miłosny, pierś słuchaczy, teatr dyszał. Ze sceny rozlegał się duet Małgorzaty z Faustem i ostatnie słowa namiętnego, na nic niepomnego uczucia:

Je veux t’aimer et te chérir,
Parles encore, je t‘ appartiens,
Je t‘adore: pour toi je veux mourir
Pour toi je veux mourir!

I nagle sopran umilkł! Gretchen osunęła się bez sił w objęcia Fausta. Powstał ruch i zamieszanie na scenie, opuszczono śpiesznie kurtynę. W parę minut potem dyrektor ukazał się na scenie z oznajmieniem, że z powodu niezdrowia primadonny opera nie będzie dziś skończona.
Samotnika w loży już nie było. Gdy po długiem omdleniu artystka otworzyła oczy, ujrzała się w swoim saloniku i, zamiast Chojeckiego, spostrzegła nad sobą uśmiechniętą twarz doktora.
— Przeciągnęliśmy strunę — ozwał się wesoło medyk, stary, bardzo rozumny i przebiegły Niemiec, nie przestając maczać jej skroni jakimś gryzącym płynem. — Za piękny był dziś śpiew dla naszego padołu; można takim głosem do warjacji wpędzić każdego, choćby nawet był starym doktorem. Nasza Gretchen srodze zdenerwowana i, co gorsza i czego mi dotąd nie mówiono (nie wiem dlaczego), cierpi na serce. Ostrożnie z tem! Jeszcze jeden taki „Faust“, a można go skończyć Aniołem Stróżem, jak to się w kościele mówi. No, cóż, jakże się czujemy? Mam wielką pokusę zawiadomić o tem serduszku cierpiącem Stefana Batyaniego, który za drzwiami czeka, klnąc się, że zginie, a dziś jeszcze musi być w saloniku. Ten narwaniec dowodzi, że należy mu się od Gretchen cyzelowany puhar króla z Thule.
Oprzytomniała zupełnie.
— Dziękuję, doktorze, jużem zdrowa, i jutro dokończę wam „Fausta“. Ten nieznośny upał w sali. Ktoś puka! Otwórz, Augusto!
Wstała trochę blada, ale już spokojna i z uśmiechem powitała grono młodzieży z zawadjackim Węgrem na czele.
— Rozkaz wypełniony! Z niesłychanym trudem namówiłem Polaka — krzyczał już u progu. — Zaświadczą koledzy, że był i żem ja go namówił.
— Wierzę na słowo — zaśmiała się wesoło — ale to niedość dla zdobycia puhara. Przyprowadź go, hrabio, tu, do mego buduaru.
— Jakto, więc cały mój kłopot na nic?
— Owszem. Proszę mi dać rękę i odprowadzić do karety.
Była to rzadka łaska, zwykle funkcję tę spełniał dyrektor.
Batyani przycisnął gorąco do piersi drobną rączkę i dumny, jakby niósł koronę Świętego Stefana, powiódł zmęczoną, osłabłą artystkę do powozu.
Patrzano za nim z zawiścią. Pod portykiem, gdy wsiadała do karety, a Węgier całował rączkę na pożegnanie, patrzał też ukryty za filarem samotnik z loży i niewiadomo, co myślał.
Dla niewtajemniczonych profanów ten pyszny huzar, otulający cudnie piękną kobietę, całujący rączkę tak długo, wyglądał bardzo na kochanka.


∗             ∗

Eh, bien, votre coupe en or cisele, vous y renonces, comte?
Dame, que faire! Użyłem daremnie wszelkich możliwych sposobów, lecz żadnego innego skutku, jak przekonanie, że hiszpańskie muły, to ideał uległości wobec Polaków.
Artystka zaśmiała się krótko. Śpiewała „Mignon“ tego wieczora i ślicznie wyglądała w swym cygańskim stroju.
— Wymogłem to tylko, że przyszedł do teatru. Jutro odjeżdża do Galicji, zapewne chce ode mnie uciec.
— Jutro odjeżdża! Co za szkoda! Chciałabym bardzo zajrzeć w oczy temu panu. Dites donc, comte, votre Cigan est la?
— Na rozkazy pani.
— Teraz ostatnia próba. Ja sama go zaproszę.
— Ba! tego honoru nikt dotąd nie dostąpił! Naturalnie, że przyjdzie.
Qui lo sa? Appelez votre Cigan!
Wzięła kartkę wizytową, ołówek podał jej Batyani, nagryzmoliła naprędce następującą misywe:
„Proszę w antrakcie, jeśli to nie zbyt przykre, stawić się u mnie za kulisami. Mam rachunki z panem, et une proposition a faire. Czekam. H. — ołówek stanął na chwilę — Chojecka“ — dodała.
Śniady lokaj Batyaniego wziął kartkę i wyszedł.
Rozległ się pierwszy akord orkiestry, artystka śpiesznie poszła na scenę.
Śpiewała melancholijnie, nie spuszczając oka z loży; widziała wyraźnie dyskretne wejście Cygana. Chojecki obojętnie spojrzał na podany papier, sądził zapewne, że pochodzi od znajomego. Potem zmarszczył brwi i długo czytał ze spuszczoną głową.
Lokaj czekał odpowiedzi, otrzymał skinienie tylko i wyszedł. Chojecki pozostał z biletem w ręku, zamyślony, wreszcie wsunął go do kieszeni i podniósł oczy na scenę. Patrzył uparcie na nią, czuła to przez cały akt, przy końcu zniknął z loży. Odetchnęła, pewna wygranej.
Istotnie, pierwszą osobą, spotkaną po zejściu ze sceny, był on. Zbliżył się i ukłonił głęboko, nie podając ręki.
— Pani kazała mi przyjść — ozwał się po polsku.
— Czemuś pan tego bez rozkazu nie uczynił!
— Oh, wszak zostaje dotąd w posiadaniu pani pewien papier, w którym to mi jest srodze zabronione.
— Doprawdy, pan jeszcze pamięta tę dziecinadę?
— Nie zapominam nigdy, nic — wyrzekł z naciskiem.
Wzdrygnęła się, myśląc o scenie przed trzema laty.
— Czy to reguła? — rzekła cicho. — Czem można kupić zapomnienie i przebaczenie pana?
Zbladł, jakby go zraniła śmiertelnie.
— Sprzedałem się raz tylko w życiu. Czy pani mi to chciała przypomnieć? — rzekł ponuro.
— Nie, przeciwnie. Może chciałam coś jeszcze kupić u pana.
— Nie posiadam już nic.
— Kto wie! Ale nie mamy czasu na dłuższą rozmowę wobec tylu osób. Pan mnie kompromituje — dodała śmiejąc się. — Czy mogę prosić pana o coś?
— O wszystko. Jestem na rozkazy.
— To trochę za nieoględnie powiedziane. Mogę nadużyć.
Pas de danger! Nie noszę węgierskiego nazwiska. Żądania pani, zwrócone do mnie, są zapewne pobieżne i bardzo drobne. Czy potrzebuje pani paszportu?
— Nie, czegoś więcej, ale o tem później. Moje żądanie ogranicza się, byś pan był dziś po teatrze na rogu placu, koło pomnika. Compris?
Oui, madame.
Tak się odbyła ich pierwsza rozmowa. Chojecki usunął się z ukłonem, poszedł z resztą towarzystwa do jej buduaru, rozmawiał swobodnie ze znajomymi.
Jakiś udekorowany jegomość, nie zważając na niestosowność miejsca, wszczął z nim długą dysputę o ostatniej sesji Izb; Harriet, w doskonałym humorze, podniecona, szczęśliwa, żartowała z Batyanim.
Nagle zrobiło się jej jasno na duszy. Frazes Chojeckiego o węgierskiem nazwisku był iskrą, oświecającą rzecz wcale nową. Czuła zazdrość w tej wzmiance i z radości nad tem odkryciem gotowa była uściskać Węgra.
Od czasu do czasu, nieznacznie, magnetyzmem pociągane oczy jej szły w stronę, gdzie on stał, i za każdym razem Chojecki podnosił też wzrok i spuszczał zaraz głowę, jakby złapany na gorącem uczynku kradzieży. W jego głowie minowało pytanie, na co i po co miał dziś czekać na rogu placu? co go spotkać miało od kobiety, którą postanowił całe życie nienawidzieć.
Wszak tak sobie uroczyście ślubował przed trzema laty.
— Pan jedzie jutro? — zabrzmiał głos artystki.
Ocknął się z zadumy. Był z nią sam w saloniku. Falanga młodzieży wróciła już do sali, bo właśnie rozpoczynano akt czwarty.
— Zapewne — odparł.
— Zapewne nie — poprawiła z dziwnie jasnym uśmiechem.
— Dlaczego?
— Bo będziesz pan miał coś lepszego do roboty.
— Ha, to zostanę. Nikt mię w domu nie czeka, a stryj, bardzo cieplarnią zajęty, może o mnie już zapomniał.
— Pan to mówi jakby z żalem. Kto wie, czy pan jutro będzie o stryju pamiętał.
— Oh, — zawołał, — to bardzo wątpliwe.
Zaśmiała się i podała mu rączkę.
Allez vous en! Spóźnię się. Już leci dyrektor, posądzi mnie o amuretkę z panem. Au revoir.
Posłała mu zdaleka końcem palców powietrzny pocałunek i znikła.
Nie miał ochoty wracać do sali; poszedł prosto na ulicę, na oznaczony róg placu i, pomimo łagodnego powietrza, od czasu do czasu drżał nerwowo... Czy powtarzał ślub nienawiści... Mocno wątpimy.
W godzinę potem kareta primadonny przystanęła o parę kroków od niego; drobna rączka spuściła szkło, w otworze ukazała się ciemnowłosa główka.
Czekała na niego widocznie, bo gdy się zbliżył, cofnęła się w głąb, lokaj otworzył drzwiczki.
Chojecki na to milczące zaproszenie wsiadł, oszołomiony kompletnie; zatrzaśnięto drzwiczki, powóz ruszył.
— Czy pani tego żądała ode mnie? — spytał, zdobywając się na uśmiech.
— Tylko. I takem się śpieszyła ze strachu, byś pan mi nie zdezerterował z posterunku, żem nawet nie zmieniła kostjumu. Jedziesz pan z Mignon we własnej osobie. O, jakżem rada, że pojutrze koniec mojej scenicznej niewoli na ten rok. Znudzona jestem ostatecznie. Chcę zarzucić sztukę.
— Czy pani sądzi, że ktokolwiek temu uwierzy?
— Uwierzą, ujrzawszy fakt dokonany. Miałam do zbytku zaproszeń na następny sezon, odmówiłam wszystkim. Chcę wypocząć. Cyganerja mi zbrzydła, powodzenie spowszedniało. Chcę wyjść zamąż, kochać kogoś, mieć dom i serce czyjeś na własność. Oto powód mej prośby dzisiejszej. Zbłądziłam ciężko, odmawiając niegdyś panu rozwodu, dziś przychodzę z podobnem żądaniem. Może za późno się odzywam, lecz sądzę, że swoboda odzyskana jest zawsze rozkoszą.
Zapanowało milczenie. Oboje nie widzieli swych twarzy, lecz Harriet nie zdziwiła się bynajmniej, że głos mu drżał, gdy się ozwał po chwili.
— Zdaje mi się, że niewola pani ciężką nie była. Wykonałem ściśle zobowiązanie to nieszczęsne. Szaleni byliśmy, zawierając ten związek, popełniliśmy straszną pomyłkę, za którą pokutować trzeba. Zatem teraz pani życzy sobie rozwodu?... rozwodu? — powtórzył bezdźwięcznie, myśląc o czemś innem.
— Tak, — odparła niedbale — życie obecne cięży mi niesłychanie. Jestem kochaną, chcę szczęścia, miłości.
— Tak, szczęścia, miłości! I jam tego pragnął i prosił, by mi na nie pozwolono. Otrzymałem odmowę. Pani mi nie dała być szczęśliwym... dlaczego? Dla kaprysu, sądzę, w przystępie złego humoru! Przysiągłem zemścić się! Rozwodu nie otrzyma pani ode mnie. Dość ustępstw dla marnej zabawki! Odtąd znajdzie mnie pani wszędzie na swej drodze... i biada kochankowi i gachom! Mam prawa i używać będę!
— A pański cyrograf? — wtrąciła niby obrażona.
— Nie uznaję teraz żadnego.
— Cóż ja zrobię w takim razie? Bez rozwodu, z mężem, który mi ślubował zemstę i nienawiść! Podział nierówny. Ja ani chciałam się mścić na panu, ani go nienawidzieć. Nie czyniłam panu nigdy wyrzutów, nie groziłam życiu pańskich kochanek, nie rościłam żadnych pretensyj. Choć mam ciężką na myśli.
— Naprzykład? O żadnej nie wiem.
— Wierzę, pan widzi tylko swój ból, pomstę i nienawiść. Zatem to ostatnie pana słowo? Nie dostanę rozwodu?
— Nie.
— Dlaczego?
— Bo go dać nie chcę.
Ce n’est pas une raison.
— Owszem! Racja ta sama, którą pani miała przed trzema laty.
— Ja? Vous revez il me semble. Moja racja! Pan sądzi, że jabym ją wyznała?
— Ach, więc to nie był kaprys tylko? — spytał powoli, podnosząc wzrok na nią.
Światło latarni ulicznej oświecało jej twarz. Wyraz bezmiernego rozdenerwowania osiadł na niej. Siłą zdobyty uśmiech rozchylił lekko koralowe usta; patrzyła przed siebie na gaz, milczała.
Już nie mógł oczu od niej oderwać.
— To nie był kaprys tylko? — powtórzył. — I ja się kaprysem nie rządzę! Rozwodu pani nie dam, bo... bo nie chcę, by cię ktokolwiek swoją nazwał, byś komu rozdawała uśmiechy i spojrzenia, by ktoś miał prawo do ciebie. Nie, nie, rozwodu ci nie dam, pani, dopóki ja żyję, szczęścia, które się mnie należało, nikt mieć nie będzie.
— Cóż panu po tem szczęściu? Ono nie nosi u pana mojego imienia.
— Kto pani to mówił — mruknął niewyraźnie.
Udała, że nie słyszy.
— Porzucając scenę, ja chcę mieć dom, spokój, życie rodzinne. Jeśli mnie pan nie uwolni, będę tułaczem bez kąta własnego dla czyjejś fantazji. Czy to słuszne?
— Ma pani mój dom.
— Dom człowieka, który mi pomstę poprzysiągł.
— Tak i szczęście pani nie nosi mego imienia, to najważniejsze.
— Kto to panu mówił? — powtórzyła jego frazes, równie niewyraźnie.
— Pani mi to sama powiedziała.
— Kiedy? Czy śpiewając „Fausta“ przed tygodniem? Szczęście moje to był niewątpliwie Aldini, jemu dedykowałam miłość i szał namiętny, ponieważ w jego objęciu zemdlałam wreszcie, nie mając sił żyć i kochać więcej.
Głos jej złamał się, pochyliła główkę, zamknęła oczy.
Uczuła gorące wargi na swej spuszczonej ręce, cofnęła ją szybko. Wówczas silne dłonie ujęły jej obie rączki, które znalazły się na ramionach Chojeckiego, potem zacisnęły się wokoło jego szyi.
Warkocze nawpół rozpuszczone, przeszłe perfumami, pokryły jego piersi i na nich spoczęła zmęczona główka.
Przygarnął ją ku sobie, pochylił się i, płacząc, całował rozszalały usta i oczy tulącej się do niego kobiety.
Nie broniła pieszczoty, miłość kupiła trzema latami cierpienia, oddawała mu ją całą, bez rachunku i miary, jak Gretchen Faustowi.
Płaciła mu po królewsku za tyle lat pustego, samotnego życia, płaciła za owe pięć tysięcy rubli, rzuconych jak żebrakowi, płaciła za ową scenę przed trzema laty, dawała mu, co chciał.
Dla niego jednego pałały usta, zimne dla reszty świata, dla niego tylko biło jednem bezmiernem uczuciem serce w piersi. Podawała mu czarę miłosnego napoju, — on pił, pewien, że jej przed nim nikt ustami nie dotknął, pewien swych praw, swego szczęścia, tuląc namiętnie skarb swój w ramionach. On wygrał tyle pożądany przez Batyaniego cyzelowany puhar króla z Thule.


∗             ∗

Nie było pod słońcem szczęśliwszego człowieka, jak stary emeryt w cieplarni Nadolskiej. W pantoflach i białym fartuchu, z czarną mycką na łysej głowie, w okularach na zatabaczonym nosie, dreptał starowina wśród zieleni, gderząc bezzębnemi usty na różne robaki i glisty, wśród których znajdował się też dla kompletu niedbały urwis ogrodniczek.
Wiosenne słońce budziło śpiochów do życia. Różnobarwne hiacenty i śnieżne tuberozy napełniały wilgotną atmosferę cieplarni upajającą wonią. Ani śladu frytury i asfaltu. Emeryt uśmiechał się, stając w ekstazie to przed jednym wazonem, to przed drugim.
Znalazła się jakaś drobna szkoda; starowina wlepił nos w ten punkt i myślał, i tak był pochłonięty, że nie posłyszał kroków na schodach z salonu, i dopiero wesołe pozdrowienie obudziło go z zadumy.
— Jak się mają stryj i kwiaty?
Właściciel Nadolska stał przed nim jakiś dziwnie rozjaśniony i promieniejący. Takim go nigdy nie widział starowina, więc uszczęśliwiony, objął za głowę i pocałował w czoło.
— Kwiaty prosperują, a i ja niezgorzej. Od tygodnia czekamy na ciebie, twoi oficjaliści głowę mi durzą, a ja bardzo wyglądam tych nakrapianych kamelij. Przywiozłeś je?
— A jakże! I nietylko kamelie. Przywiozłem stryjowi synowicę z Wiednia!
— Co!
— No, tak, niby, czyli żonę dla siebie.
— Cóż to nowego? — zawołał emeryt osłupiały.
— Nic nowego, stryju. Stara, nieznośna znajomość! — zabrzmiał za nim srebrny głosik.
Obejrzał się. Z pośród liści olbrzymiej paproci wyjrzała naprzód uśmiechnięta twarzyczka, potem smukła postać i już była u boku, całując serdecznie pomarszczoną dłoń.
— Hę, co to takiego! Co to znaczy? — wołał, nie mogąc przyjść do siebie.
— To znaczy, stryju, że ci sądzono nie pozbyć się mnie nigdy! — odparła, śmiejąc się. — Chyba mnie teraz obaj wspólnemi siłami wypędzicie.
— Ależ to historja! Co też do ciebie przystąpiło, Tytanku? — zawołał desperacko emeryt. — Chybaś zapomniał o naszych kwiatach? Wszakże z nich ani jednego nie zostanie w całości, gdy ta koza tu tydzień pobędzie! Ślicznieś się spisał! Było poco jeździć do Wiednia, żeby sobie takiej biedy napytać. I ty może myślisz, że z tego będzie gospodyni na tyle majątków, że to potrafi się przyzwoicie pokazać w towarzystwie? Błaźnica i koniec. Przez sznur jej skakać, z pudlem się bawić, a nie żoną ci być. Albo ona rozumie nawet, co to znaczy?
Henia przed nawałnicą schroniła się pod skrzydła Chojeckiego i podniosła ku niemu swe cudne oczy z prośbą, by zaprzeczył. Objął ją ramionami i przytulił do piersi, uśmiechając się do zaperzonego stryja.
— Cóż robić, stryju — odparł wesoło, — kiedy dla mnie nie ma milszej, nad to dziecko. Zobaczysz, stryju, że ją pokochasz, poznawszy. To już nie swawolna dziewczynka. Potrafi ona wszystko, co zechce. Kwiatki nasze bezpieczne będą i nasz dom możemy jej powierzyć z całą wiarą. Ja za nią ręczę!
Emeryt na to przemożne wstawienie zamilkł, zbity z tropu. Mruczał tylko i ukosem patrzył na najbliższe wazony, obok Heni, drżąc o ich całość.
— A moje kameije? — zagadnął, przypominając sobie rzecz o wiele ważniejszą jak żona Chojeckiego.
— Oto właśnie je niosą — odparł młodzieniec, wskazując na ogrodników, wnoszących paki.
— A ładne? — badał stary, oblizując się łakomie.
— Nie wiem stryju, Henia je wybierała.
Emeryt skrzywił się litośnie, mało wierząc w możność dobrego wyboru. Poszedł jednak w tamtą stronę i po chwili zapomniał zupełnie o nowym nabytku, przybyłym z Wiednia.
Oboje patrzyli za nim czas jakiś.
— Może on prawdę mówił, że ja nie potrafię wydołać obowiązkom — szepnęła, — ale ty mnie ich nauczysz, jakeś już tylu rzeczy nauczył, nieprawdaż?
Uśmiechnął się tylko, dotykając ustami jej rozchylonych usteczek.
— Zobaczysz, że za miesiąc on sam ograbi oranżerję na bukiet dla ciebie — odparł, pociągając ją w głąb.
U schodów przystanął.
— Jeszcze prawie nie byłaś w moim domu, trzeba, żebyś doń zrobiła wjazd tryumfalny, jak do królestwa swego.
Zanim się obejrzała, wziął ją w ramiona i poniósł na górę. Srebrny jej śmiech zwrócił uwagę emeryta. Pokiwał głową, lecz już znacznie złagodzony po obejrzeniu kamelij.
— Otóż to! tego tylko brakło! Tytus kark skręci, dźwigając błaźnicę po schodach. Chociaż to lekkie... nie więcej chyba waży, jak wazon rododendronu. Hm, kamelje superior. Żeby nie to, że mój chłopiec nigdy nie kłamie, nie uwierzyłbym, że to ona wybierała.


∗             ∗

W miesiąc potem, wczesnym rankiem, emeryt w negliżu plątał się po oranżerji.
Był mocno zajęty. W jednej ręce trzymał nóż, w drugiej pęk różnokolorowych kwiatów. Chodził od wazonu do wazonu, ścinał ich coraz więcej, przy tem monologował pod nosem:
— Co prawda, to prawda, dziewczyna się zreformowała. Biega po folwarku, jak każda szlachcianka, gospodarzy!... Hę, ten amarylis można wziąć.
Przystanął, dołączył kwiat do reszty.
— Pomaga Tytusowi całem sercem; stara się wszystko zrozumieć, pojąć, nauczyć się. Wczoraj robiła rachunki z rządcą Zalesiniec. I ten storczyk dobry.
Nowy kwiat padł pod nożem.
— Już nie tłucze klawikordu, a jak zaśpiewa... ha, czasem znowu wcale nieźle. Okruchów nie rozrzuca po podłodze. Nauczyła się chodzić inaczej... Ot, wezmę jeszcze tę primulę.
Primula przeszła z wazonu do ręki.
— Przy niej Tytus jakiś inny. Ani razu od miesiąca się nie zasępił. To jednak niezgorsza rzecz kobieta w domu. No, a ta cineraria ujdzie?
Ściął znowu kwiat.
— I dotąd mi żadnej szkody nie zrobiła w oranżerji, nic nie poruszyła. Raz pyta, czy jej pozwolę wziąć miesięczną różyczkę do włosów. Czemu nie! — owszem. Już to umie tak spojrzeć słodko, że dałbym jej nawet cały wazon!... Zda się z biedy ten ponsowy eryxenum, o, jaki twardy.
Złamał go jednak.
— Ot, sam nie wiem. Może Tytanek dobrze zrobił, że ją wyłowił. Zawsze to niby weselej w domu, jak się tam coś plącze w sukience. Kiedy jest, to niech sobie już będzie! Ha, dosyć kwiatów. Cóż robić, zaniosę jej bukiet do pokoju, czy co! Niech się ucieszy zapachem.

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.