Farsa panny Heni/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Farsa panny Heni
Pochodzenie Czarny Bóg
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Rolnicza P. G. w Poznaniu
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pewnego dnia, pod wieczór, wpadła Henia zdyszana do redakcji.
— Wujaszku, gdzie mój mąż? — zawołała od progu.
— Alboż ja wiem. Przed tygodniem prosił o kilkodniowy urlop i dotąd nie wrócił. Myślałem, że spędzacie razem miodowy miesiąc.
— Nie widziałam go od ślubu.
— Biedny chłopiec. Ojciec mu umarł tegoż dnia.
— Więc on miał ojca?
— Cóż w tem dziwnego? Każdy go ma.
— Ja nie mam. Ale doprawdy, że mi go żal. Kiedy wróci?
— Kto? twój ojciec, czy Chojecki? — Mieszasz wszystko razem.
— Mój mąż — rzekła patetycznie.
— Nie wiem.
— Gdzie on mieszka przynajmniej?
— Saska ulica numer 7.
— To dobrze, pojadę go pocieszyć.
— Jesteś bardzo do tego stosowna.
Henia powtórzyła adres dorożkarzowi i kazała się śpieszyć.
W oznaczonym domu, stróż zawiódł ją na korytarz samych kawalerskich mieszkań, otworzył jedne drzwi, wziął na piwo i odszedł.
Henia pierwszy raz w życiu znalazła się w najzupełniej obcem mieszkaniu.
Lampa z zielonym kloszem paliła się na biurku, przy którem Chojecki przerzucał jakieś papiery.
Nie zauważyła, jak wychudł i zmizerniał od ślubu; skonstatowawszy tożsamość osoby, była najzupełniej zadowolona.
Słysząc otwieranie drzwi, obejrzał się, poznał ją mimo mroku, i wstał, widocznie bardzo zdziwiony.
— To pani? — zawołał, oczom nie wierząc.
— A tak. Szukam pana od tygodnia, z tego powodu nie mogę wyjechać. Chciałam już policji polecić wyszukanie mojego męża.
— Pani mnie potrzebuje?
— Naturalnie! Ach, te prawa obmierzłe, te formalności, te chińskie ceremonje!
— Cóż się stało!
— Nie chcą mi dać pasportu bez pańskiego zezwolnienia. Nie mogę im wytłumaczyć, że są dwie kategorje mężów... Słyszana rzecz! To oburzające, zatrzymywać mnie dla tego... Tracę tylko czas i pieniądze. Patrz pan, ile mi ten nieznośny pasport sprowadził na głowę urzędowych papierów. Bierz je pan sobie, nie dam rady sama!
Wytrząsnęła mu z torebki na stół cały stos zapisanej bibuły i odetchnęła z głębi piersi.
— Aż mi lżej! Wszak mi pan to zrobi, nieprawdaż? — rzekła prosząco, podnosząc ku niemu śliczne swe czarne oczęta, z wyrazem, który musiałby długo zapamiętać, gdyby umiał czuć i patrzał na nią w tej chwili.
Przejrzał szybko papiery i złożył je porządniej.
— Za trzy dni może być pani na dworcu kolei, wręczę pani paszport z pewnością — rzekł spokojnie.
— Dziękuję, dziękuję panu. Po tych biurach i urzędach straszno mi było chodzić. Więc z pewnością mogę liczyć na pana?
— Z pewnością.
— Dziękuję raz jezcze i żegnam. — Podała mu swą małą rączkę, której ledwo dotknął i poskoczyła ku drzwiom.
Wziął lampę, by jej poświecić; wysunęła się na korytarz.
W tejże chwili przeciwległe drzwi rozwarły się z hałasem; kilku mężczyzn, śmiejąc się głośno i rozmawiając bezładnie, stanęło przed dziewczyną.
Chwila podziwu, głębokiej ciszy, potem wybuch wesołości.
Henia poczerwieniała, jak mak, pod cynicznem spojrzeniem wszystkich oczu! Otoczono ją wokoło.
— Dama u Chojeckiego! — zawołał jeden.
— Młoda i piękna! No proszę! Myślałem, że ten borsuk nie rozróżni cioci od wujaszka.
— Czy to on tak żałobę odsiaduje! A żmija!
Dziewczyna cofnęła się szybko. Obejrzała się za pomocą, spotkała na sobie spokojny wzrok Chojeckiego.
— Pani pozwoli się przeprowadzić — rzekł z najzimniejszą krwią, nie racząc spojrzeć na młodzież.
Oczy dziewczyny były łez pełne, przykrość bezmierna wyzierała z każdego rysu. Milczała. Chojecki spojrzał na nią zdziwiony, jakby trochę sympatyczniej, niż zwykle.
— Proszę, niech pani usiądzie, — rzekł — ci panowie zaraz się oddalą.
Bez ceremonji zamknął drzwi przed nosem wesołych ichmościów i podał jej jedyne krzesełko.
— A jeśli tu wejdą? — spytała niespokojnie.
Podniósł głowę. Błysk życia przeszedł mu po twarzy.
— Niech spróbują! — mruknął tonem, którego nie znała.
Za drzwiami śmiano się jeszcze, lecz po chwili hałas się oddalił i ucichł. Chojecki wyjrzał na korytarz — był pusty. Henia wstała, już znowu wesoła, jak ptaszek.
— Odprowadzę panią — ofiarował się usłużnie.
— O, nie, dziękuję panu. Cóż znowu! W teatrze i za kulisami będzie gorzej. Trzeba się przyzwyczaić. Skompromitowałam pana opinję, jak mi się zdaje. Boże, co ja panu kłopotów przyczyniam! Ale to już ostatni, do chwili, jeżeli przypadkiem pan się zakocha we mnie.
Srebrny uśmiech, delikatny, szybki krok, i znikła, jak jasne widzenie, z ubogiej stancyjki sekretarza.
Nic widziała lekceważącego ruchu ramion, wywołanego ostatniem zdaniem.
— Narwana! — burknął, siadając do biurka i biorąc napowrót do rozpatrzenia przyniesione przez nią papiery.
Farsa małżeńska jeszcze się dla niego nie skończyła, przez parę dni zajęła mu większą część czasu. Na oznaczony termin stawił się akuratnie, jak klepsydra, na dworcu kolei.
Heni jeszcze nie było. Minęło pół godziny, rozległ się pierwszy dzwonek. Chojecki, niezbyt łagodnie, przejrzał salę, widocznie fatygował się napróżno, był sługą kaprysu wpół szalonej dziewczyny.
Nagle znany głosik rozległ się u drzwi. Primadonna in spe ukazała swą ożywioną twarzyczkę, z za barków tragarza, obładowanego pakunkami. Wołała go.
— Omal się nie spóźniłam!... Ten stryj nieznośny kazał jeść, pić, a gderał, a nadziewał radami. Gotowam nie pojechać.
Miała łzy w oczach.
— Weź mi pan bilet! dziękuję za paszport! proszę pieniądze! — wołała pêle mêle, tkając mu portmonetkę w ręce.
— Ale dokąd bilet? — zawołał, czując, że traci spokój.
— Do Wiednia! moje rzeczy! — zniknęła.
Był już u okienka kasy, gdy wpadła nań znowu, jak burza wiosenna.
— Dokąd pan bierze bilet? — wołała.
— Do Wiednia, pani kazała.
— Ale nie! ale nie! pomyliłam się... do Paryża!
Zanosiła się od śmiechu! uszczęśliwiona z hałasu, świstu pary, zgrzytu, nawoływania i bezładu.
Rzuciła się w świat naoślep, rozgorączkowana swobodą.
Chojecki spojrzał na nią, chciał się gniewać, nie mógł. Nie był wcale usposobienia wesołego, ale w tej chwili zmusiła go rozchmurzyć czoło. Mimowoli uśmiechnął się nieznacznie.
— Może do Berlina? Niech sobie pani lepiej przypomni.
— Ale nie, do Paryża, z pewnością!
Gdy ją wynalazł i wręczył bilet, okazało się tysiąc nieszczęść. Kuferek się zamieszał, walizka ręczna zaginęła; wreszcie, chowając bilet do portmonetki, wysypała mu pod nogi całą garść drobnego srebra.
Biedak chwycił się za głowę. A tu sygnał grał, lokomotywa gwizdała. Henia zanosiła się od śmiechu.
Gdyby nie opatrzność w postaci popsutego wagonu, który dostrzeżono w ostatniej chwili i musiano odczepić, primadonna wróciłaby z konfuzją do stryja.
Nieszczęsny mąż miotał się, jak mucha w ukropie, jakby go zaraziła żywość Heni; już się ani marszczył, ani burczał.
Nareszcie usadowił ją w wagonie, stwierdził obecność paszportu, biletu i pieniędzy, wyszukał znajomego, jadącego w tę stronę, i polecił mu ją w opiekę, zachowywał się jak najczulszy małżonek.
— Radzę pani za granicą wziąć wagon sypialny i pilnie uważać na zmiany pociągów. Przez nieuwagę może pani trafić wprost w przeciwną stronę.
— Dobrze, dobrze! Jestem bardzo uważna. Ach, jak to zabawnie tak się śpieszyć!
— Dziękuję panu, raz ostatni, sądzę! Jeśli się spotkamy, kiedy będę bardzo sławna, zaśpiewam dla pana wyłącznie najpiękniejszą arję z mego repertuaru. Dowidzenia!
Zeskoczyła na platformę. W oknie uśmiechała się doń jej dziecinna twarzyczka.
— Ukłony stryjowi i wujowi. Za rok przeczytają moje imię na afiszach. Będę sławna? Jak pan myślisz?
Pociąg ruszył, unosząc zapytanie bez odpowiedzi. Coprawda, Chojecki myślał tylko o tem, po ilu wypadkach i błądzeniach dziecko to osiągnie cel podróży.
Miał przed chwilą małą próbkę owej uwagi, którą się chwaliła tak bardzo.
Poszedł powoli ku miastu. Myśli jego przeszły do ciężkiej rzeczywistości i własnego życia; epizod weselny znikł ze smugą pary na horyzoncie, twarz wróciła do zwykłego wyrazu, uśmiech zamarł na długie lata.
Był to znowu biedak, sierota — po ojcu, zmarłym w szpitalu pod zarzutem kradzieży. Gdy tak szedł promenadą publiczną, dość pustą jeszcze, nieuważnie potrącił kogoś dość silnie. Podniósł oczy, sięgnął do kapelusza, by przeprosić.
Osłupiał. Miał przed sobą oliwkowy płaszcz z peleryną, naciągnięty na suchą figurę, zakończoną kapeluszem przedpotopowej formy. Pomimo upału, czerwony szalik otaczał szyję, nogi, powyżej kostek, ginęły w olbrzymich kaloszach, a twarz dziwaka w uderzający sposób przypominała Chojeckiemu szanownego emeryta, stryja Heni; stał, trzymając w jednej ręce papierowy woreczek, drugą miał złożoną w pięść, między palcami sypał się jakiś szary proszek.
I on też spojrzał na brutala, który go pchnął przed chwilą; miał widocznie na języku gderliwą admonicję z owego rodzaju, który tak lubiła Henia, ale poznał Chojeckiego i przyjaźnie rozszerzył bezzębną buzię.
— Witam, witam, ale ręki nie podaję, bo, widzisz, zajęta. Zaraz, poczekaj młodzieńcze, wnet ją uwolnię.
Stary się schylił i ostrożnie wysypał na ziemię to, co trzymał w dłoni, następnie w tem miejscu postawił nogę.
— Co pan dobrodziej robi? — zagadnął Chojecki.
— A bo to, widzisz, ten chodnik strasznie nierówny. Zarząd nie reperuje, a tu każda szpara to gotowe kalectwo. Musiałem sam wziąć się do dzieła; zasypuję nierówności piaskiem.
Zupełnie serjo, emeryt, uścisnąwszy dłoń swego niby krewnego, sięgnął znowu do papierowego woreczka i ciągnął dalej dzieło ulepszenia drogi, gawędząc przytem.
Chojecki volens nolens musiał wlec się za nim.
— Cóżeś zrobił z tą kozą, vel żoną twoją? — zagadnął.
— Wyjechała do Paryża. Wracam z banhofu właśnie.
— Dobrześ zrobił, żeś się jej pozbył, jeśliś człowiek stateczny i pracowity. Kobieta, młodzieńcze, to katarynka, co ci rzępoli pod oknem wtedy, gdyś najbardziej zajęty; to skrobanie noża po talerzu; to źle wychowany kot, co ci tłucze statki i przewraca wazony; to zmora, kłopot, zguba człowieka!
Emeryt urwał, nie starczyło już tchu i porównań. Piasek się wyczerpał, wsunął więc torebkę pustą do kieszeni, przyśpieszył kroku.
— Czy uważasz, młodzieńcze, chłód wieczora? — zaczął znowu. — Wilgoć się wydziela, szkodliwe miazmaty, zaraźliwe bakterje... w takich chwilach niebezpiecznie jest być na powietrzu.
Chojecki uważał, że było najmniej osiemnaście stopni ciepła, wilgoci żadnej w powietrzu, tylko na czole krople potu, — wspomnienie pracowitej godziny, spędzonej na dworcu.
— Pan dobrodziej teraz jest zupełnie samotny? — zaczął mimochodem.
— Jakto? A moje kapelusze, moje ukochane, drogie kapelusze.
— Co takiego?
Młody człowiek sądził, że nie zrozumiał.
Emeryt obejrzał się trwożnie i zniżył głos.
— Więc Henia mnie nie zdradziła przed panem? — wyszeptał prosto w ucho towarzysza. — No, to pierwsza rzecz dobra u niej! Hm, hm, muszę zmienić testament.
Zamilkł i zamyślił się, przykładając palec do czoła.
Chojecki myślał, że stary do reszty sfiksował.
— Co miała zdradzić pańska siostrzenica? — zagadnął.
— Hm, hm, a może i nie warto zmieniać testamentu... — monologował dalej oryginał. — Że dziś nie zdradziła, to dobrze, to nawet bardzo dobrze, ale kto mi zaręczy, że w chwili wylania serdecznego nie zdradzi tajemnicy? — Co?
— Nie wiem, o czem mówi pan dobrodziej — odparł Chojecki, nie dziwiąc się już wcale, że podobne towarzystwo mogło Henię wypłoszyć z domu.
— Nie wiesz? Ha, to uprzedzę chwilę, gdy się o tem dowiesz od żony. Ona się na tem nie zna, może ci rzecz wystawić w niewłaściwem świetle. Ale chodź, chodź i suwaj hałaśliwie nogami, aby nas kto nie podsłuchał, broń Boże. Która część ciała jest najważniejsza? Głowa, powiadasz, to dobrze; ta koza twierdziła zawsze, że nogi, bo mogą tańczyć; hę, słyszałeś coś podobnego? Proste szczudła postawić wyżej od siedliska myśli i rozumu, to zgroza!
— Istotnie, — wtrącił Chojecki, sądząc, że może potakiwaniem skróci orację.
— Nie przerywaj, przechodzimy do jądra samej rzeczy. Jeżeli zatem głowa jest najważniejszą częścią naszej istoty, ważność jej spływa i na przedmioty, mające z nią styczność. Każdy przeto, kto pracuje nad owemi przedmiotami, przyczynia się poniekąd do rozwoju ludzkości. A teraz pytam: co ma najbliższą styczność z głową?
— Kapelusz, — odparł Chojecki, zrozumiawszy wreszcie manją dziwaka.
— Doskonale, wyśmienicie! Niech cię uściskam! Wyobraź sobie, że ta dziewczyna odpowiada mi zawsze: peruka! Okropność. Przedstaw sobie moje życie z taką istotą! Zasłużyłem sobie na niebo!
Emeryt odetchnął i spojrzał z dumą na Chojeckiego.
— Pracowałem lata całe w tym kierunku, i zebrałem... szuraj nogami, hę, hę, żeby kto nie podsłuchał... zebrałem niezłą kolekcję kapeluszy! — Kryłem się z nią przed światem, a głównie kryłem się przed tą kozą, bojąc się, by przez nią nie dowiedział się o moim skarbie jaki rzezimieszek i nie ograbił mnie, bo to bardzo łakoma rzecz taki zbiór, jedyny w kraju. Czy mogę ci w zupełności zaufać?
— Zaręczam panu, że nie mam stosunków z żadnym rzezimieszkiem — odrzekł Chojecki, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu.
— To dobrze! Widzę, że znalazłem w tobie człowieka, który mnie zrozumieć potrafi. Ty pierwszy zobaczysz je!
Tu stary zamilkł. Byli już w sieni domu i Chojecki, zgadzając się w pokorze z losem, poszedł za szanownym stryjaszkiem na znane sobie schody.
W mieszkaniu emeryta panowała ciemność. Nim zapalił lampę, gawędził, klapiąc kaloszami po kątach.
— Dla bezpieczeństwa nie trzymam sługi; to także ciekawe plemię! Henia miała jakąś podobną do siebie frygę. Czy wiesz, posądziłem ją o chęć podpatrywania i, co powiesz, spłatałem błaźnicy figla: pozatykałem watą dziurki od kluczów! Hę, hę, nie wezmą starego wróbla na plewę!
Zapaliwszy światło, emeryt rozebrał się flegmatycznie z płaszcza, szalika i kaloszy.
Chojecki zauważył, że chyba dla pomnożenia sobie tupania rozmieszczał te rzeczy każdą w innem miejscu. Nawet woreczek od piasku znalazł osobne schowanko pod ceratą na komodzie.
Zrobiwszy dopiero wszystkie te porządki, stary dobył klucz z kieszeni, wziął lampę i, postękując, powiódł za sobą gościa do owego sanctuarium.
Silny zapach różnych ingredjencyj, niszczących mole, był pierwszem wrażeniem na progu. Pachniała tam kamfora i pieprz, proszek perski i terpentyna, zmieszane razem w atmosferę, mogącą wypłoszyć najzjadliwsze robactwo, a zabijającą nawet oddech człowiekowi.
Dalej spostrzegł szczęśliwy wtajemniczony, że podłoga, stoły, półki, krzesła były zastawione rzędami samych pudełek z tektury, opatrzonych różnokolorowemi etykietami. Jedyne okno było zasłonięte grubą firanką, na jedynym swobodnym stoliku leżały stosy papierów, pęki sznurków, puste flaszki od molobójczych preparatów i różne rupiecie. Stary umieścił wśród nich lampę.
Zaczął się tedy szczegółowy przegląd pudełek. W każdem z nich, na posłaniu z ziół aromatycznych, przykryte delikatną bibułką, mieszkało jedno straszniejsze od drugiego czupiradło kapeluszowego rodu.
Były tam płaskie i wysokie, ścięte i śpiczaste, jakieś grzybki i łopuchy, i budy, i cylindry, i Bóg wie co za straszydła. Istotnie, zbiór to był znakomity dla karykaturzysty. Chojeckiemu wreszcie poczynało się w głowie mącić od tej mieszaniny, poplątanej jeszcze gawędą starego, który o każdym plótł jakąś historyczną orację, pomieszaną ze szczegółami, jakim to on szczęśliwym zbiegiem okoliczności doszedł do posiadania tego cudu.
— Widzisz to cacko... — mówił, otwierając nowe pudełko i podnosząc w górę olbrzymi trójkąt, mogący od biedy służyć za kołyskę. — Co to za forma, co za wdzięk! Jaka szkoda, że moda zginęła! Myślałem zrazu, że można ją będzie wznowić i, aby ludziom przypomnieć, ubrałem się w niego na spacer. Wprawdzie uważałem, że musiał się podobać, bo nikt mnie nie minął bez zatrzymania się na chwilę, ale na tem się skończyło; nie dostrzegłem potem nikogo, ktoby go naśladował; a szkoda, nieprawdaż?
Dla większego wrażenia emeryt wdział na głowę ów cenny zabytek. Trzeba było bohaterstwa, żeby nie wybuchnąć śmiechem na ten widok. Chojecki zagryzł usta do krwi. Dla odwrócenia niebezpieczeństwa obejrzał się w inną stronę.
— A to co zawiera? — spytał, wskazując pudełko naznaczone krzyżem czarnym, stojące na uboczu.
Emeryt nagle się zasępił.
— Ach, to smutna historja! — zawołał, wpadając w ton gderliwy i nieszczęsne pudełko odsuwając niegrzecznie nogą, żeby swem dotknięciem nie skaziło innych. — Był to kapelusz pamiątkowy, należał do jednego z marszałków Francji. Ceniłem go, jak najmilsze dziecię, aż do dnia, gdy na nim dokonano profanacji. Wyobraź pan sobie, pewnego razu Henia dobrała się tu, nie wiem dotąd jakim sposobem, zrobiła mi straszną ruinację, po chaosie domyśliłem się sprawcy, i ten właśnie kapelusz porwała na jakąś trawestację do podobnej sobie koleżanki! Okropność! Odebrałem go naturalnie, ale jak! Znalazłem kapelusz marszałka Francji u niej pod krzesłem, zmięty, sprofanowany, bez wagi w mych oczach. Dość panu powiedzieć, że był na takiej głowie; to wystarcza do oznaczenia pogardy, jaką czuję dla niego teraz. Niech go mole jedzą!
Tegoż samego życzył Chojecki całemu zbiorowi. Jemu zawdzięczał migrenę od ostrych woni i gorączkowe marzenia tejże nocy. Położył się spać odurzony, prześladowały go we śnie setki moli, za któremi uganiał się marszałek Francji z pudełkiem perskiego proszku w ręku, aż go emeryt porwał za kołnierz i zamknął w pudełku, skąd po chwili wyjrzała ciemna główka Heni w jakimś fantazyjnym kapeluszu, którym salutowała starego.
— Łapaj ją, zamknij, to profanacja — słyszał wyraźnie głos nieszczęśliwego stryja, i ruszył mu w pomoc, goniąc dziewczynę po stosach pudełek.
Już ręka jego sięgała jej prawie, gdy się odwróciła i rzuciła mu w twarz pęk jakiegoś ziela.
Wówczas zdało mu się, że i on jest molem; zapach ziela go uderzył, upadł bezsilny, czując wszystkie tortury agonji.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.