Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pardon! zaraz służę!
Zdjął palto i stanął u stołu.
Był to chłopak wysoki, bardzo szczupły i bardzo młody. Lekki cień pierwszego zarostu osypał mu ledwie policzki, twarz była dość miła, gdyby nie wyraz bezmiernej powagi, czy zastygłego bólu, co zeń zrobił maskę lodową, bez życia; oczy, wsunięte głęboko pod czołem, patrzyły posępnie i wyglądały bardzo zmęczone. Usta miał czarne, jakby spalone gorączką, uśmiech znały rzadko; ciągle ściągnięte brwi przerzynały czoło brózdą głęboką, co wszystko sprawiało, że człowiek ten, dopiero od roku pełnoletni, wyglądał raczej na trzydziestoletniego mężczyznę.
Patrzył przed siebie w próżnię, gdy dzieweczka weszła napowrót. Stanęła przed nim i obejrzała ciekawie.
Nie zmrużył oka, ani się wzruszył, choć był to bardzo obiecujący pączek ta młoda, siedemnastoletnia postać, jeszcze niezgrabna, jeszcze ostra, ale wysoka i smukła. Twarzyczka drobna, o cienkich, jak na kamei wyrżniętych rysach, teraz miała jeszcze zbytnią okrągłość dziecka, swawolę w oczach, pustotę na ustach, ślepą odwagę i zapał na czole. Czarne, bujne włosy i ciemna płeć robiły z niej cygankę.
Popatrzyła chwilę na swego przyszłego małżonka, spoważniała i ukłoniła się lekko.
— Z kim mam przyjemność? — ozwała się etykietalnie.
— Tytus Chojecki — rzekł krótko.