Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Czyś się zastanowiła choć sekundę nad twoim postępkiem? — Cóżby było, żeby ten oto chłopak był łotr, infamis, jaki froter, lokaj, czy złodziej? Ładna awantura u licha! Temu możesz ufać, równie jak stryj będzie rad pozbyć się ciebie jak najprędzej. Róbcie sobie z nim co chcecie, ja nie istnieję w tej sprawie, słyszeć nawet o tem nie chcę; żeńcie się, róbcie niedorzeczności, tylko ty mi do redakcji nie przychodź, proszę. Robisz bezład, odrywasz ludzi od zajęć, gmatwasz interesy. Chojecki będzie zmuszony dnie całe chodzić na miasto dla tej głupiej awantury, a ty sekretarzuj, wujaszku! Nieprawdaż? Tobie nic do tego.
Sapiąc, biedny wujaszek-redaktor wyrzucił żółć z siebie i wypadł z biura, zatrzaskując drzwi z łoskotem.
Bohaterowie chwili zostali sami, Henia wybuchnęła szalonym śmiechem.
— Furja wujaszek!... Myślałam, że mnie zje z futrem i bucikami. Panie Chojecki, oto metryka, oto sto rubli na koszty. Proszę, niech pan się spieszy! na złość wszystkim weźmiemy ślub. Pan przyjdzie do mnie, jeśli tego będzie potrzeba; ja się do niczego nie mieszam, daję panu ogólną plenipotencję.
Już znikła, a on wciąż stał w jednem miejscu, patrząc zamglonemi oczyma na urzędowy papier i bankową asygnatę; był to człowiek znękany bezmiernie.