Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zabieraj ją sobie, choć zaraz, posag jej oddam dziś jeszcze; koszty wszystkie na siebie przyjmuję, ale być tam... nie, nie, nie!...
Nikt nie nalegał na dziwaka. Panna Henryka, zadowolona z prezentacji, po półgodzinnych żalach i skargach na nią samą, mrugnięciem uwolniła swego przyszłego męża.
Z westchnieniem ulgi zamykał drzwi za sobą.
Jeszcze na schodach słyszał czysty, srebrny głosik, nucący arję z „Fausta“:

Il y eut un roi de Thulé
Qui jusqu‘à la mort fidèle,
Eut en souvenier de sa belle,
Une coupe en or ciselé, ciselé!

Melodja uparcie pozostała mu w uszach, pomimo roztargnienia, smutku i nudy, tak, że ją odnalazł po wielu i wielu latach. Nie spodziewał się schodząc po tych schodach, że dlań tak pamiętne kiedyś będą.
Nazajutrz, o południu, dwie karety i dorożka odwoziły orszak z kościółka na przedmieściu.
W ostatniej chwili, sumieniem ruszony, zjawił się wujaszek redaktor i, czując się obowiązanym do współudziału w ceremonji, zstępując za młodą parą ze schodów, zaprosił całe towarzystwo na obiad do pierwszorzędnej restauracji.
Panna młoda przyjęła tę wieść okrzykiem radości. Wyglądała ona jak pierwiosnek w śnieżnej sukience; pan młody był zmęczony i posępny, jak człowiek po ciężkiej pracy.