Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszak to możliwa tajemnica? — zagadnęła, zaniepokojona posępnem milczeniem towarzysza.
Pomyślał chwilę, poczerwieniał i spojrzał jej raz pierwszy w same oczy.
— Jak ja będę wyglądał w tej sprawie? Co powie wuj i stryj pani? Nazwą mnie oszustem! Nie chcę tego!
— Boże, jaki pan nudny z temi ceregielami!... Oto moja metryka, niech pan zresztą powie, ale tylko wujowi.
— Nie, pani, to nie moja rzecz. Poproszę pana redaktora tutaj i z ust pani posłyszy tę wiadomość. Wobec niego złożę piśmienne zaręczenie w kwestjach pani życia i funduszu, za jego wiedzą i pozwoleniem dam na zapowiedzi.
— Jakto! pan dotąd jeszcze nie dał? — wykrzyknęła z całą nielogicznością lat siedmnastu.
Wzruszył lekko ramionami.
— Czy pan się nigdy nie śmieje? — zawołała gniewnie. — Ma pan tak okropną minę, że mnie strach bierze. Czy pan bardzo zły z natury?
— Naco pani ta wiadomość potrzebna? Wszak nie spotka mnie pani nigdy na swej drodze. Czy mam wezwać pana redaktora?
— Ach, zresztą niech i tak będzie. Istotnie, boję się pana.
— Niepotrzebnie — odparł powoli, patrząc w ziemię — zły nie jestem... nieszczęśliwy, to może.