Strona:Maria Rodziewiczówna - Czarny Bóg.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tego nie było w programie! — Chojecki z przykrości i gniewu poczerwieniał jak kochanek.
Henia podniosła ku niemu oczy i uśmiechnęła się figlarnie.
— Kwaśne wino! — wołano coraz głośniej.
Nie było rady. Certowanie doprowadziłoby tylko do większej konfuzji. Młody człowiek przechylił się szybko i usta jego gorące musnęły lekko po koralowych wargach dziewczyny.
Oboje nie spostrzegli się, gdy już było po wszystkiem.
Nareszcie była to ostatnia kropla z kielicha utrapień Chojeckiego. Obiad się skończył.
Zostali ostatni przy karecie, która miała odwieźć Henię do domu.
Czuł się w obowiązku powiedzieć coś na wytłumaczenie.
— Przepraszam panią — zaczął dla naprawienia mimowolnej winy, lokując jej tren w powozie, — ale...
— Jaki to zabawny zwyczaj — przerwała mu żywo, — ale wie pan, że mnie nikt nigdy w życiu nie pocałował. Jaka to śmieszna rzecz! Żegnam pana i dziękuję.
Skłonił się i po chwili, zapewne na podziw służbie restauracyjnej, pan młody poszedł na prawo, kareta ruszyła na lewo.
Cóżby powiedziano na ten szczegół, że żona, by sobie przypomnieć nazwisko męża, zaglądała do aktu ślubnego, a mąż byłby w kłopocie, zapytany o mieszkanie małżonki.