Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część czwarta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część czwarta.
PARYŻ.

I.
Trzech szlachty.

Od sześciu tygodni albo raczéj od dwóch miesięcy, w wielkim hotelu Czterech narodów, położonym przy ulicy Valois-Batare przed Pałais-Royal, zajmowali obszerne apartamenta znakomici cudzoziemcy w liczbie pięciu osób, to jest: trzech mężczyzn i dwie kobiety, nie licząc służby; a lubo mieli odmienne nazwiska, zdawało się jednak że składają jedną familię.
W 1820 r liczne hotele w pobliskości Palais-Royal położone, zamieszkałe były prawie wyłącznie przez kosmopoliów, graczy i rozpustników, których przynęcała ruleta i sława bogiń osiadłych w galerjach pałacowych. Gmach ten był ogniskiem rozkosznych tajemnic, a podagryczni wujaszkowie rozpowiadali o nim dziwy swoim buhajom siostrzeńcom. Sława jego była równie ustalony nad brzegami Tamizy, jak w Wiedniu, Berlinie i Włoszech. Dzicy Amerykanie opowiadali o nim cuda w swoich wigwamach popijając wodę ognistą, a wierni muzułmanie utrzymywali, że tam się mieścił raj obiecany im przez proroka.
W tym różno-barwnym święcie który się bezprzestannie zmieniał w okolicach Palais-Royal, żyło prawie tylu prawdziwych wielkich panów, co i awanturników niższego rzędu, i trudno było zaiste rozróżnić jednych od drugich; dla tego też nie zadawano sobie pracy w sprawdzaniu tego. Była jednakże pewna miara porównawcza, służąca dla wszystkich bezwzględnie w tym zbiorze hrabiów i baronów, gdzie święta równość jak ją nazywają przy wetach uczt politycznych, była religijnie zachowywaną. Nie dzielono tam bowiem ludzi na chrzościan i pogan, na liberalistów i rojalistów, na szlachtę i mieszczan, a raczéj zwracano tylko uwagę na pełną kieszeń lub próżną; a o ile pierwsi to jest z pełnemi kieszeniami, uchodzili za porządnych ludzi, o tyle z próżnemi uważani byli za szubrawców. Ponieważ los rządził tam jedynie i samowładnie, każdy taki szubrawiec mógł w jednéj godzinie zostać porządnym człowiekiem i na odwrót.
W towarzystwie ustaloném na podobnéj tolerancyi liberalnéj, panowie i damy mieszkający w hotelu Czterech części świata, zajmowali jedno z wyższych stanowisk, a mając dość gotówki w wspólnéj kasie, pędzili rozkoszne życie: grali grubo, wydawali szumne obiady i zupełna swoboda zawsze tam panowała.
Cudzoziemcy ci, nie byli to tuzinkowi wychodźcy, którzy niewiedzieć dla czego swój kraj opuszczają. Mężczyźni podróżowali za interesami politycznemi, ukrywając pod lekkomyślnemi pozorami najważniejsze sprawy.
Kawaler las Matas, przysposabiał rewolucję która pozbawiła tronu Ferdynanda VII; hrabia de Maniera określał plan ustawy portugalskiéj; a szlachetny zaś baron Bibander z Berlina, przybył wykładać liberalistom Francuzkim drogocenne pomysły i illuminizmu niemieckiego.
Z temi panami podróżowała margrabina de Urgel wdowa po grandzie Hiszpańskim I klassy, a siostra kawalara de las Matas. Dama ta, była zachwycającą istotą, namiętna jak Andaluzka, a nie okrutniejsza od Paryżanki. Mieszkała W hotelu przez pięć tygodni, poczém oddaliła się z drugą młodą damą o któréj nadmienimy, w inną oddaloną dzielnicę miasta, co jednakże nie przeszkadzało jéj odwiedzać codziennie po kilka razy hotel czterech narodów.
Młoda osoba która się z nią wyprowadziło, zaledwie wyszła z lat dziecinnych. W hotelu spostrzegano ją bardzo rzadko, bo prawie nieopuszczała swego pokoju z powodu słabości, w któréj ją służąca margrabiny dozorowała. Staranne ukrywanie się jéj przed wzrokiem mieszkańców hotelu, nasuwało tymże tysiączne domysły i zaostrzało do wysokiego stopnia ich ciekawość; a lubo ją prawie tylko raz jeden widziano, wszyscy sobie przypominali jéj nadzwyczajną urodę. Przechodząc ona w téj chwili przez korytarze do oddzielnego pokoju, który równocześnie z margrabiną opuściła, wydawała się bardzo strapioną Z opowiadań pokojowéj, która podziwiała przywiązanie, jakie pani okazywała młodéj osobie, sądzono początkowo że była młodszą siostrą margrabiny, lecz ich fizjonomio były zbyt różniące się, a biała cera i blond włosy dziecka, nie znamionowały pochodzenia hiszpańskiego.
— Ah! — mawiała zwykle pokojowa — jak moja pani ją kocha... pilnuje jak oka w głowie... pieści jak jedyną córką.
— Dla czegóż ona nie bywa u tych panów, których margrabina tak często odwiedza? — zapytywali czasami służącéj.
— Nie mówcie nic o tém... — odpowiedziała pokojowa — to jest tak słabowite stworzenie... że kiedy okno otworzy, to zdaje się jéj że już umiera.
Działo się to we dwa miesiące blisko po wypadkach zaszłych w pałacu Penhoela, to jest w miesiącu październiku z natury chłodnym i wilgotnym.
W salonie pomieszkania zajmowanego przez cudzoziemców w hotelu czterech części świata, znajdowali się kawaler las Matas, hrabia Manteira i baron Bibander.
Ogień palił się na kominku, na stole w środku pokoju nakrytym, widać było resztki obfitego śniadania.
Sama powierzchowność tych trzech panów, jak również język ich cudzoziemczyzną trącący, aż nadto przekonywały, że są obcemi w stolicy Francyi.
W epoce w któréj się odbywa nasza historja, twarze paryżanów były starannie golone i zaledwie spostrzegać się dawały małe faworyty wązko idące od ucha do nosa, bez śladu wąsów. Krótkie włosy zawijano à la Titus, i ażeby uchodzić za cudzoziemca, dość było zapuście długie włosy i wąsy. Oznak tych wspomnień trzéj panowie bynajmniej niezaniedbali, bo włosy ich spadały im za ramiona, a brody przybrały takie rozmiary, że śmiało o pierwszeństwo rywalizować mogły z brodą żyda tułacza.
Jako synowie półwyspu Pirenejskiego, hrabia i kawaler byli czarni jak kruki, zaś baron Bibander miał perukę podobną do lnu na kądzieli.
Były to osoby dość odznaczające się i zasługujące na dokładniejszy opis; lecz my ograniczemy się na tém, że od razu powiemy czytelnikowi: że kawaler las Malas, hrabia Manteira i baron Bibandier, byli po prostu dawnemi znajomemi, to jest: Robert zwany Amerykaninem, Błażéj zwany Śpiochem i były dowódzca Ułanów Bibandier.
Dwaj pierwsi osądzili właściwém, aby dla uniknienia śledztwa policyi, któréj władze sądowe dostarczyły ich biegu życia i rysopisów, przekształcić się zupełnie i zamienić nazwiska; co zaś do byłego ułana, ten był w podobném położeniu, wyjąwszy tylko, że jego nazwisko Bibandier niebyło znano sądom karnym.
Robert i Błażéj widząc swe nadzeje zniweczonemi w jednéj chwili, odnowili między sobą dawne stosunki przyjaźni i zaraz po dość niepochlebnem wydaleniu ich z pałacu, puścili się do Paryża zostawiając w Penhoelu Lolę, a natomiast uprowadzili biedną Blankę, którą Robert ukrywał w dawném schronieniu Bibandiera pod opuszczonym wiatrakiem; a lubo porwanie to niezgdzało się z widokami Śpiocha, który jak zawsze nie lubił darmozjadów, to zdanie jego bynajmniéj nie wpływało na ukartowaną myśl Roberta, który uważał teraz mniéj jak kiedykolwiek stósowném wypuszczać z rąk swoich dziedziczkę Penholu.
Błażéj po scenie zaszłéj w pałacu, w któréj groźny przybrał postawę przeciwko dawnemu panu, widząc teraz że już nie było środka do przywłaszczenia sobie 20,000. fr. dochodu, zawstydzony postanowił nadal w niczém nie sprzeciwiać się Robertowi, i skutkiem tego wypełniając dotąd z zupełną uległością wszelkie tegoż rozkazy, zaledwie parę razy ośmielił się wspomiéć mu o Blance.
Robert nie myślał wyrzucać jego postępku. Powodzenie ich rozłączyło, wspólne nieszczęście zbliżyć powinno, aby połączonemi siłami, śmieléj wystąpić mogli do walki na inném polu. Zresztą Robert miał zbyt wiele do myślenia, ażeby miał czas trwonić na rozpoczynanie próżnéj kłótni. Jakieśmy nadmienili, był on z tego rodzaju ludzi wytrwałych w pokonywaniu zawad, lecz zarazem oddających się miękkości w powodzeniu, którzy tracą część śmiałości w miarę, jak pozyskane korzyści mogły być narażone na stratę; i ażeby był sposobnym do spełnienia śmiałego oszustwa, musiał mieć wolne ręce i puste kieszenie.
W téj chwili zamiast zniechęcić się pod ciosem który go dotknął, uczuł w sobie silniejszą potęgę jak zwykle i z radością powracał w tłum paryzki, w którym mógł zbrojno występie. Dziesięć tysięcy franków które mu wyrzucono jak kość do ogryzienia, stanowiły zakładowy kapitał, mający posłużyć do rozpoczęcia dzieła. Od pierwszéj chwili ułożył w swój głowie kilka machiawelskich spekulacyj, a Blanka była jedną z najlepszych. Lecz jakim sposobem uprowadzić Blankę pomimo jéj woli? Trudno a raczéj nie podobném jest jechać sto mil drogi z dziewczynę która płacze, opiera się i wzywa ratunku.
Robert był wyzwolonym mistrzem w sztuce kłamstwa, Blanka zaś była tak łatwą do oszukania! Gdy umieścił ją za sobą na koniu, błagała go ze łzami ażeby ją odprowadził do matki.
Robert odpowiedział jéj z zadziwieniem:
— Czyliż pani myślisz że nie postąpiłem zgodnie z wolę twéj matki?... czyli nie wiesz co się dzieje w pałacu?...
Blanka otworzyła swoje duże oczy.
— Niestety! biedne dziecię... — rzekł Robert — matka ciebie tak kocha... ukrywała przed tobą nieszczęście do ostatniéj chwili... czyliż nigdy nie dostrzegałaś łez w jéj oczach?
— Oh! tak... bardzo często.
— I nie uważałaś pani, że mnie upatrywała, ażeby pomówić na osobności...
— Tak... — odpowiedziała Blanka.
— Bo byłem jéj powiernikiem... widziałem ile cierpiała biedna kobieta... usiłowałem ją pocieszać, lecz nie zdołałem ocalić...
— Mój Boże... mój Boże... — szepnęła Blanka — cóż się z nią stało?
— Ojciec twój pani sprzedawał częściowo folwarki, młyny, lasy, a nareszcie i pałac — odpowiedział Robert, którego szczera fizjonomia nadawała moc przekonywającą. — Pontałes wszystko od niego zakupił... Pontales, który uchodził za jego przyjaciela... twoja zaś matka, która pokłada we mnie zupełne zaufanie, prosiła ażebym cię odwiózł do Rennes, gdzie się z nami połączy.
Błażéj który naprzód jechał, nie mógł się wydziwić, dla czego Robert wysila się na wykręty rozmyślnie, ażeby się obarczyć dziewczyną chorowitą i płaczącą, bez majątku, słowem darmozjadem.
— Ale dla czegóż mama razem z nami nie odjechała?
Amerykanin zniżył głos, jakby miał coś ważnego powierzyć.
— Biedna panienko! — odpowiedział twoja matka chciała cię obronić przeciw postanowieniu ojca...
— Przeciw postanowieniu ojca?
— Nie śmiem ci tego wyznać... twój ojciec jest na łasce Pontalesa... i młody Alan kocha ciebie...
— Oh! — wykrzyknęła strwożona Blanka, poczém dodała tuląc się do Roberta:
— Dziękuję ci panie... dziękuję żeś mnie ocalił...
Blanka zaufała zupełnie Robertowi, a wsiadając do pojazdu w Redon, pewną była że jedzie złączyć się z matką.
Ponieważ nie miała żadnego pojęcia o odległościach, droga z Redon do Rennes mogła się dla niéj przeciągnąć bardzo daleko i gdy nakoniec objawiła niejaką wątpliwość, Robert wymyślił inną historję dla jéj uspokojenia.
Jadąc ekstra-pocztą, przybyli do Paryża w kilka godzin po Montalcie.
Najprzód stanęli w dawném zamieszkaniu Roberta dla powzięcia wiadomości potrzebnych i rozpoznania stanowiska.
Blanka cierpiąca, pędziła dni w łóżku wzywając matki.
W przeciągu tygodnia przybyła do Paryża Lola, którą stary Pontales wydalił haniebnie z zamku, a w kilka dni potém, zacny Bibandier wszedł pewnego razu do skromnego pomieszkania, które temczasowie nasi przyjaciele zajęli i uścisnąwszy ich z rozrzewnieniem, rzekł:
— Bez wymówek... prawda, że sobie z was zażartowałem... lecz mam 15,000 franków i składam je do wspólnéj kassy...
Serca dobrze urodzone nie żywią uraz. Kazali przynieść wina i w skutku odbytéj narady, nasi trzéj towarzysze i Lola zmienili nazwiska, ażeby przyzwoicie wystąpić mogli w wielkim świecie.
Tegoż wieczora, kawaler, hrabia, baron i pani margrabina oraz Blanka, zajęli pomieszkanie w hotelu czterech części świata.
Wszystko zapowiadało im pomyślne powodzenie, i żyliby w najzupełniejszéj jedności, gdyby nie Blanka, z powodu któréj częstokroć wynikały rozprawy i nasuwały się mimowolne obawy. Blażéj i Bibandier uważali bowiem rzeczywiste niebezpieczeństwo w przechowywaniu Blanki i dla tego doradzili Robertowi ażeby ją odosobnić tak, żeby nie miała z nikim styczności, w skutku czego zaczęły obiegać wieści, o których wyżéj nadmieniliśmy.
Błażej mówił:
— Nasze położenie jest i tak dość drażliwe, pocóż powiększać dobrowolnie niebezpieczeństwa nam grożące... wypadałoby pozbyć się wszystkiego co może zwracać uwagę; ponieważ zaś amerykanin pragnie sam ciągnąć korzyści z porwania dziewczyny, niechże sam się i naraża.
Bibandier popierał to zdanie swoją wymową, a pan kawaler las Matas musiał ustąpić.
Udał się on do Loli, która mu nigdy niczego nie odmawiała. Piękna margrabina nie kochała go miłością i nie była też szczerą jego przyjaciółką, lecz jako przywykła od dawna do wykonywania ślepo jego rozkazów, natychmiast wyszukała skromnego pomieszkania, i przeniosła się do niego wraz z Blanką. Nasi zaś przyjaciele uwolnieni od tego kłopotu, zajęli się usilnie wydoskonaleniem swego przemysłu.
Było już blisko południa, a kawaler las Matas i hrabia Manteira byli jeszcze w szlafrokach, zaś baron Bibandier już się ubierał. Kawaler siedział przy kominku za stolikiem, na którym stał kałamarz z piórem trzymając w ręku arkusz papieru zapisany liczbami i głoskami; obok niego leżały dzieła algebraiczne i arytmetyczne do których niekiedy zaglądał. Z drugiéj strony kominka pan hrabia Manteira palił fajkę, tasując zręcznie talję kart, a baron Bibandier stał przed lustrem, przeglądając się w nim z zadowoleniem.
Ci panowie dobrze byli przekształceni. Broda i długie włosy były stosowne do bladéj twarzy Roberta który mógł uchodzić za hiszpana. Śpioch, musiał ogolić swoje rudo-blond włosy, przywdział czarną perukę i zmienił kolor swéj brody, dla nadania sobie fizjonomii portugalskiéj. Co do Bibandiera, kilka tygodni dobrego bytu tak dalece go zmieniły, że jego nowa tusza mogła mu służyć za maskę. Jego twarz niegdyś wyżułkła, kwitnęła dziś rumieńcem, a kościste lica wyrównały się i w ogólności cała postać przybrała obszerniejsze rozmiary.
— Ah! — odezwał się Błażéj — czy prędko włożysz na siebie twój gorset panie baronie?
— To dziwno jak ja tyję! — odpowiedział Bibandier uśmiechając się do siebie w lustrze — ten łotr fryzjer dotąd nie nadchodzi.
— Amerykaninie! — rzekł Błażéj.
Robert podniósł głowę z żywością.
— Spojrzyj proszę na pana barona... czy nie jest teraz brzydszy jak dawniej?
— Daleko brzydszym — odpowiedział Robert, pogrążając się znowu w swym rachunku algebraicznym, a Bibandier wzruszywszy ramionami, obrócił się na napiętku.
— Moi mili... — szepnął — jak uważam jesteście zazdrośni.
Ściągał sznurówkę z całéj siły i krzywił się obrzydliwie chcąc nadać kształt przyzwoity swéj figurze.
— Oto już talia ułożona... — rzekł Błażéj — gdybyś mi raczył teraz pokazać amerykaninie jak się króla filuje.
Robert okazał znak zniecierpliwienia.
— Wszak widzisz że jestem zajęty rachunkiem... — odpowiedział — ile razy mi przerywasz, tyle razy muszę na nowo rozpoczynać... gdyby nie ty... jużbym skończył moją martyngałę.
— Ah! ab! — rzekł Śpioch — śliczny to ptaszek twoja martyngała.
— Dość tego proszę cię! — odezwał się Robert.
Blażéj milcząc tassował karty.
— Bądź spokojny amerykaninie... nie będę ci przeszkadzał — mówił Błażéj — sam sobie dam radę — i rozłożywszy karty na stole zajmował się rozmaitemi sztuczkami.
Ktoś do drzwi zapukał:
— Ah! — odezwał się Bibandier uradowany — otóż moje papiloty!
Błażéj szybko zebrawszy rozłożone karty, ukrył je w rękawie szlafroka.
Drzwi się otworzyły i ukazało się długie i żółtawe oblicze w wysokim halsztuchu włosianym.
— Ah! — zawołał Bibandicr z niezadowoleniem — to mój nauczyciel języka niemieckiego... dzień dobry hern Graf!
Żołnierz przyłożył rękę do kaszkietu.
— Szczęśliwi jesteście moi braciszkowie — mówił daléj Bibandier — bo dość dla ciebie panie portugalczyku mówić przez nos... a ty kawalerze las Matas wydymasz tylko gardło kiedy potrzeba i obaj uchodzicie za mieszkańców półwyspu... gdy témczasem ja, muszę się męczyć nad niemieckim językiem jak przystoi grafowi... czy potrafisz zawijać włosy?... przez ten czas moglibyśmy powtórzyć lekcyę.
— Bardzo dobrze — odrzekł przybyły.
— Ale czy umiesz zawijać włosy?
— Mój ojciec był cyrulikiem, a dziad robił peruki.
— No, więc się weź do czynności.
Gdy żołnierz uczył Bibandiera wymawiać z niemiecka wyrazów francuzkich i zarazem zajmował się szacowną jego głową, Robert uderzał się w czoło i widocznie pasował z jakąś myślą.
Bibandier był zachwycający w papilotach różowego koloru.
Żołnierz po skończonéj operacyi włożywszy kaszkiet na głowę, stanął blisko drzwi.
— Dość na dziś, nie prawda? — odezwał się baron.
— Tak... ale panie Bibandier, pan mi obiecałeś dziś dać a conto — odezwał się żołnierz kładąc płaszcz na siebie.
— Być może... — rzekł Bibandier sięgając do kieszeni — ale mam tylko bilety bankowe... dostaniesz inną razą.
— Zegnam panów — wymówił z żalem biedny żołnierz kłaniając się wszystkim z pokorą. Zaledwie wyszedł, gdy kawaler las Matas powstał szybko uderzywszy w stół pięścią. Archimedes musiał mieć taką twarz jaśniejącą gdy przebiegał w swoim historycznym ubiorze ulice zdziwionéj Syrakuzy.
— Odkryłem ją! — zawołał — odkryłem!
— Twoją martyngałę? — zapytali jednocześnie Błażéj i Bibandier.
Robert otarł sobie czoło.
— Wiele mnie to trudów kosztowało! — odpowiedział — lecz niech mnie diabli porwą, jeżeli mnie Montalt nie obsypie za to złotem!...


II.
Martyngała.

Błażéj i Bibandier nie okazywali ufności.
— Amerykaninie! — odezwał się Błażéj — masz niezaprzeczone zdolności do wszystkiego co się do kart odnosi... lecz ileż to razy chybiła ci martyngała?
— Twoja martyngała — zauważył Bibandier zapinając kamizelkę z aksamitu pąsowego — jest to biały krogulec, albo koniczyna o czterech listkach.
— Wy nie możecie miéć o tém wyobrażenia! — zawołał las Matas. — Znam teraz tak dobrze Montalta jak siebie samego... sadziłem z początku, że jego powołanie podobne jest do naszego i że jego wielkie skarby są na obłokach... lecz omyliłem się.... on jest bogaty... bardzo bogaty... i wszystko co posiadał ten biedny Penhoel, niewystarczyłoby mylordowi na drobne wydatki.
— To wszystko nie dowodzi ażebyś miał wynaleźć martyngałę: — rzekł Śpioch.
— Zaczekajcie... co się tycze tego, zkąd się dorobił tak wielkiego majątku... domyślam się... w Londynie nie potrzeba być orłem ażeby przyjść do pieniędzy, i niech mnie powieszą jeżeli Montalt widział kiedykolwiek Imana muskatu... musiał mieć szczęście... zrobił dobry interess... a przytém powietrze londyńskie nie musiało mu służyć...
— Jeżeli tak — przerwał baron zawiązując około swej kościstej szyi chustkę białą w czerwone paski — to nie ma co robić.
— Do prawdy?... — zawołał Robert — właśnie takich ludzi lubię... Gdyby Montalt był uczciwym gentlemanem za jakiego chce uchodzić — nie byłbym od razu odkrył jego słabéj strony... lecz rozmawiałem z nim... wybadywałem go na wszystkie strony... wierzcie mi... Montalt jest z naszych... nie uznaje praw ani religii... i trzeba go widzie po dwóch lub trzech szklankach ponczu, jak się jego twarz wypogadza, gdy mu się opowiada jaką zręczną sztuczkę. Jedyna różnica jaka między nami zachodzi jest ta, że ja musiałem podnosić góry dla zarobienia kilku groszy, gdy on tylko potrzebował się nachylać ażeby zbierać miljony... bo on ma miliony, i to rzecz dziwna....
— Wiem... wiem — przerwał Błażej — chcesz mówić o pudełku z drzewa sandałowego, którego pokrywka ma być wysadzaną djamentami... lecz to może strassy.
— Słuchaj chłopcze — odezwał się Robert poważnie — przed kilku dniami Montalt przegrał pięćdziesiąt tysięcy franków w ékarte... widziałem jak wstał i udał się do kąta... stał do nas tyłem odwrócony... wyjął z kieszeni cóś takiego czego nie mogłem dostrzedz lecz bezwątpienia było to zapewnie to słynne pudełko.
— To twój domysł tylko — rzekł Bibandier.
— I cóż polem? — odezwał się Błażéj.
— Jeżeli to mój domysł — odpowiedział Robert — to sadźcie o jego trafności... przybliżywszy ten tajemniczy przedmiot do ust usłyszałem chrupniecie jakby odgryzł kawałek cukru zębami... za chwilę potém powrócił i rzekł do bankiera:
— Nie mam pieniędzy przy sobie, czy możesz mi pan zaliczyć co na to?...
Robert zatrzymał się.
— I cóż to było takiego? — zapytali Błażéj i Bibandier.
— Był to kawałek strassu... jak twierdzi pan baron, w zamian którego bankier wyliczył 67 biletów 1,000 frankowych Berremu Montalt... Zadzwoń Śpiochu, niech nam przyniosę grzanego wina... mamy wiele do mówienia... a trzeba pomówić wesoło...
— Czy to długo będzie trwała rozmowa? — zapylał baron Bibander zwracając oczy na końce swej chustki..
— Alboż nie mamy dość czasu? — zapytał Robert.
— Bo widzicie... — odezwał się były ułan z uśmiechem trzpiotowatym — mój hultaj krawiec przyniósł mi czamarkę podług ostatniéj mody... chciałem się cokolwiek pokazać w palais royal i na bulwarze.
— To się jutro pokażesz.
— Bezwątpienia... lecz jutro mój hultaj krawiec może komu innemu odnieść podobne czamarki... tak, że mogę być wystawionym na nieprzyjemność spotkać pierwszego lepszego kupczyka, który będzie podobnie do mnie ubrany.
— To będzie bardzo pochlebne dla kupczyka — pomruknął Błażéj — Józefie! — odezwał się do służącego który wchodził z dwoma szklankami — jednę z winem gorącym, a drugą z ponczem!
— A dla pana barona?.... — zapytał służący.
Bibandier poskrobał się w ucho.
— Poncz... wino grzane... — pomruknął — to wszystko uderza do głowy... i będziecie czerwoni jak raki... ja lubię blade lica.... a zatém przynieś mi biszofu!
Pan baron usiadł przed lustrem.
— Ażeby raz zakończyć stanowczo z Montaltem — odezwał się Robert — przekonany jestem moralnie że pragnąłby spróbować przedsię wzięcia awanturniczego... ponieważ zaś nie jest bardzo biegłym, a nadto czując się bogatym, przeto nic go nie nagli... lecz jeżeliby kto potrafił przedstawić mu, że bez narażenia się można cóś uskutecznić, widzielibyście wtedy jak by się chwycił...
Służący przyniósł biszof dla barona.
— Poznałem go z gruntu... — mówił Robert — ten człowiek nie jest obłudnym, przekonałem się o tém... gdybyś mu powiedział żeś skradł skarbonkę w kościele, toby go bynajmniéj nie zadziwiło... lecz co najbardziej trafia do jego przekonania, to to, ażeby zniszczyć banki domów gry.
— Niech żyje martyngała! — zawołał Blażéj.
— Wiwat! — powtórzył Bibandier.
— Pijcie... pijcie moje zuchy!... a jednakże moja martyngała z któréj się naśmiewacie, zjedna nam przyjęcie w domu Montalta.
— Bynajmniéj! — odezwał się Bibandier ten Montalt zna się na ludziach... przekonawszy się że jestem dobrze wychowanym, zaprosił mnie na obiad... cóż prostszego?
— Rzeczywiście — rzekł Błażej — ty sobie za nadto pochlebiasz panie Robercie... bo Montalt mówił mi: „Kochany hrabio, bardzo mi będzie przyjemnie, gdy przyjdziesz do mnie na obiad.”
— Jesteście głupcy i niewdzięczni. Przekonacie się że napełnię wasze kieszenie, a za to nie będziecie nawet obowiązanymi do podziękowania.
— Napełnij tylko nasze kieszenie i nie troszcz się o nic więcéj!
Robert napiwszy się wina, zebrał rozrzucone papiery na stole:
— Czy chcecie ażebym wam objaśnił moją martyngałę? — zapytał.
Błażej przysunął swoje krzesło; Bibandier nawet okazał ciekawość.
Robert namyśliwszy się nieco, zaczął przesadnym tonem i z poruszeniami mówcy:
— Mój system może być zastosowany do wszelkich gier hazardownych, w których przeciwne szanse rozdzielają się pomiędzy pewną liczbą graczy, z jednej strony niezawisłych, z drugiej zaś strony występuje gracz sławiający znaczne summy przeciw bankierowi. Zyski bankiera w domach podlegających prawnemu nadzorowi, mogą się oznaczyć przez X/X/8, ja zaś podnoszę do na wszelki przypadek. Zważajcie dobrze... jesteśmy przyparty i ruletty:
— Rozumiemy — odpowiedzieli dwaj towarzysze.
— Jesteśmy przy partyi ruletty... gramy do współki... ażeby dokładniej pojąć mój system, nadaję nazwę trzem wspólnikom... Przypuśćmy że ja jestem główną sprężyną... wy dwaj podrzędni... ty Błażeju jesteś dźwignią... ty zaś Bibandierze przeciw-dźwignią...
— To pójdzie jak w zegarze — poszepnął były ułan.
— Oh, oh! mój stary! — zawołał Robert trafnie odgadłeś, lubo przemawiam w żartobliwy sposób... bo rzeczywiście jest to mechanizm... mechanizm subtelny i cudowny.
Błażéj i Bibandier słuchali z otwartemi ustami; skrzywili się wszakże, gdy Robert dodał:
— Przyjąwszy te zasadnicze twierdzenia, należy wezwać pomocy algebry, dba wytłómaczenia mechanizmu moich kombinacji.
— Czy znasz algebrę Śpiochu? — zapylał Bibandier.
— Nie! a ty?...
— Nie miałem nigdy skłonności do nauk matematycznych... poświęcałem się wyłącznie literaturze... ale mniejsza o to... mów daléj Amerykaninie.
— Układam najprzód postęp ilorazowy — mówił Robert przerzucając zapiski — wiadomo że ten postęp może być nieskończony; ilorazem jest liczba dwa. Ponieważ serja stawek w pojedynczéj grze jest podwójną dla wygrywającego, ma się zatém a do b, jak b do c, czyli ../..a : b : c : d:...
— Nic nie rozumiem — przerwał Bibandier.
— Otóż co jest nieznośnym! — wykrzyknął Robert — czy warto wynajdywać teorję matematyczną i transcedentalną dla zaślepionéj niewiadomości!...
— Nie rozpaczaj Amerykaninie — odezwał się Błażéj. — Zdaje się że mylord zna matematykę.
Kawaler las Matas podniósł szklankę do wysokości ust, około których igrał uśmiech powątpiewania.
— Nie należałoby życzyć ażeby był bardzo biegłym — poszepnął, poczém tak daléj wykładał:
— Lecz w końcu to jest tak prostém i jasném, jak wszystkie wielkie myśli, że wy sami nawet mnie zrozumiecie... Niech moją pierwszą stawkę oznacza twoją zaś stawkę moja dźwignio oznacza n’, a twoją Bibandierze jako przeciw-dźwigni głoska n”... Przypuszczam najprzód, że n równa się a pierwszemu wyrazowi postępu ilorazowego, oprócz tego 12 równa się n” mniej n’, gdyż przeciw-dźwignia powinna przy początku gry równać się mojéj stawce 12 więcéj stawką dźwigni n’.
— Dla czego? — zapytał Błażéj.
— Z przyczyny bardzo prostéj... przy początku gry, ja i dźwignia stawiamy równo, potrzeba zatem, żeby przeciw-dźwignia jak sama nazwa wskazuje...
— To się rozumie samo przez się — odezwał się Bibandier — Śpioch ma zatkaną mózgownice jak liche cygaro.
— Ale dla czego Amerykanin i jego dźwignia grają po równéj stawce? — zapytał Błażéj.
— To zapytanie bardzo mnie cieszy — odpowiedział Itobert — bo dowodzi, że zaczynasz cóś pojmować. Moja dźwignia i ja stawiamy jednakowo; ponieważ, główném niebezpieczeństwem dla wynalazcy martyngały jest to, gdy się da poznać bankierowi... każda serja parolów jest szkodliwą dla banku bo w reszcie, gdyby nie środki zaradcze których używają dla zniweczenia obliczań najniewinniejszych, każdy bank byłby kilka razy rozbity wciągu wieczoru; lecz tak się rzecz ma; skoro gracz objawia dążność martyngałowania, poznają natychmiast grę jego... jeżeli jest niezręcznym, pozwalają mu się bawić... jeżeli zaś jest mistrzem, neutralizują jego pociski za pośrednictwem krupiera... co do mnie, używam mojéj dźwigni, która mi służy do zbijania z tropu krupierów bankowych... moja dźwignia powinna się ściśle trzymać zasad niezmiennych przezemnie wskazanych tak dalece, te gdy bankier czeka na mój czwarty lub piąty parol, ja bastuję i to zmienia cały układ. Czy teraz rozumiesz?
— Cokolwiek — rzekł Blażéj.
Baron Bibandier który się nakrapiał woniami, zrobił poruszenie wzgardliwe.
— Cokolwiek — powtórzył — lubo nie znam algebry uważam że mechanizm Amerykanina ma tylko jedną wadę, a to, że jest zbyt prosty... mój drogi, łatwo dasz się pochwycić.
— Z drugiego porównania wyżej przytoczonego — rzekł Robert — wynika ścisły wniosek następujący: że gdyby gra ciągnęła się podług wyłożonych zasad, przegrana i wygrana zrównoważyłyby się w końcu.
— Oprócz gdyby wychodziły zera i podwójne zera — rzekł Błażéj.
— Właśnie miałem dojść do lego odpowiedział Robert.
— Dajże pokój chłopcze — odezwał się Bibandier — on miał dojść właśnie do zer... ty nam tylko mieszasz... daj nam pokój...
Nie wiadomo czy były ułan mówił z przekonania lub też żartował, zanurzając obie ręce w kudłach peruki które nasycał olejkiem.
Zachowywał on pozornie powagę i zdawał się wierzyć wszystkiemu. Lecz ci, którzy znali Bibandiera, wiedzieli że pod prostoduszny łatwowiernością ukrywał żądzę szydzenia, z który występował według upodobania.
— Otóż miałem do tego przystąpić — mówił daléj Bobert. — Gdyby nie przeszkody które stanowią zyski dla bankiera, zagadnienie byłoby łatwe do rozwiązania. Dalekim będąc od zaprzeczenia tych korzyści bankierskich, przypuszczam że wynoszą X/X /2, gdy témczasem według zdania Błażeja, który mówi o dwóch numerach, na 38, wynoszą X/X /9... Teraz weźmy dowody... widzicie tę grubą książkę — tu wskazał na arkuszowy regestr otwarły — w niéj zapisywane są wyjścia kart obu kolorów, notowane przez pewnego motianta N. 113 od czasu, jak ten dom gry istnieje... to są wiadomości urzędowe... i zdaje się, że mamy dostateczne źródło do wyprowadzenia z tego dzieła zasadniczego, dostatecznego rachunku.
— To musi być bardzo ważne dzieło — odezwał się Bibandier.
— Arcy-dzieło!... jeżeli raz w nim sobie upodobasz, nie podobna się od niego oderwać... Według moich badań... uważam że zachodzi równowaga pomiędzy wychodem obu kolorów... przypuszczam że największa serja, mogąca być uważaną za normalną, dochodzi do 13, to jest: że nasz postęp ilorazowy może dojść do wykładnika potęgi trzynastéj, bo byłoby zbyteczném zapuszczać się w domniemania nadzwyczajnego szczęścia, które się ledwie raz do roku przytrafić może.
Bibandler który się czesał, giestykulował szczotką i grzebieniem.
— Moje założenie będzie uzupełnione — mówił Robert — gdy przypuszczę, że od 1 do 13 są liczby pośrednie, przy których zatrzymują się serje paroli, wymienię głównie 5, 7 i 10; mianowicie zaś należy zauważyć 7, bo założyłbym się o 30 przeciw jednemu za siódemkę...
— Ja także — odezwał się Bibandier.
— Lecz — mówił daléj Robert — to są tylko proste przypuszczenia, które utrwalają niewzruszone zasady mego systemu. Zastanówmy się najprzód nad serjami przegrywającemi: kładę up. moją stawkę 12 = a, na czerwoną, moja dźwignia podobnież. Przeciw-dźwignia stawia na czarną 12 = 12 x 12. Przegrywam, przeciw-dźwignia wygrywa. To jeszcze nic nie oznacza. Stawia 2n = b: dźwignia stawia 2n’. Przegrywamy... Stawki przeciw-dźwigni wygrywającej dochodzą wtedy do trzeciego wyrazu postępu, który oznaczemy ../.. a” . b” : c ” : d” : e”... Nic się tu nie zmienia do piątéj stawki. Wtedy bastuję, a dźwignia czeka na swój parol. Potrzeba było zatrzymać się na liczbie klimaterycznéj pięciu. Jeżeli jeszcze przegrywamy, przeciw-dźwignia już ciągnie korzyści. Przy szóstém ciągnieniu, dźwignia bastuję. Potrzeba wam wiedziéć, że kto przejdzie pięć ciągnień, za szóstém niezawodnie dojédzie przemocą do siedmiu....
— Zdaje się... — rzekł baron.
— Przy siódmym to co innego... przeciw-dźwignia bastuję, my zaś z dźwignią daléj gramy i według wszelkiego prawdopodobieństwa wygrywamy. Ażeby zaś otrzymać summę naszjé wygranj, dostateczném jest znać rachunek elementarny, oparty na formule algebraicznéj, którą znajdziesz w Burdonie, Regnaudzie a nawet w Beracie, to jest: że wyraz jakikolwiek postępu, równa się pierwszemu do potęgi oznaczonjé liczbą porządkową szukanego wyrazu mniéj jednością; zkąd wynika, że wygrana oznacza się tutaj przez a” X 2 podniesione do potęgi szóstéj, a zkąd równanie g” = a” x 26.Jestże to jasném?
— Jak słońce — odezwał się Bibandier.
Blażéj stał jak wryty.
— Toby było dobrze gdybyś wygrał przemówił.
— Oh! oh! — rzekł Bibander z pogardą — otóż chłopiec djabelnie uporczywy... pozwól że nam wyjaśnić ci... teraz zaś ja jako przeciw-dzwignia, kładę do kieszeni a” X 26, i mówię Amerykaninowi: chciej kończyć.
— Oczywistém jest że można i przegrać... gdyby nie to, bank nie opłacałby tak znacznych podatków rządowi... lecz opierając się na tym regestrze, dowiodę wam, że korzyści są na naszéj stronie. Serja bowiem wygrywająca postępuje ciągle w przeciwnym kierunku, i uważam zbyteczném kochany lordzie...
— Jakto kochany lordzie! przerwał Błażéj.
— Śpiochu! — przemówił poważnie Bibandier — przebyłem Francje z Paryża do Brestu i nie zdarzyło mi się napotkać bydlę tak ograniczone, jak ty mój przyjacielu... czyż myślisz, że amerykanin zadawał sobie tyle pracy aby układać te figielki dla naszych pięknych oczu?...
— To są fakta niezaprzeczone! — odezwał się Robert.
— Rozumiem... — odpowiedział baron — to jest więcéj jak niezaprzeczone, bo męczące. Lecz cóż będziesz żądał od Mentalta za te postępy ilorazowe?
— Dwakroć pięćdziesiąt siedm tysięcy sto czterdzieści ośm franków, 95 centymów — odpowiedział Robert — wszystko jest obliczone ze ścisłością... Śmiejesz się Bibandierze... a ty Błażeju nic nie rozumiesz... lecz gdybyście tylko odczytali tę książkę od początku do końca...
Dwaj towarzysze spojrzeli z niedowierzaniem na potworny regestr.
— Amerykaninie! — odezwał się Bibandier — otóż to jest najlepszy dowód... weź z sobą tę księgę i powiedz Montaltowi: Mylordzie! przeczytaj ją albo zapłać!... założyłbym się żebyś nie powrócił z próżnemi rękami.
— Powiadam wam — zawołał Robert tupnąwszy nogą — że to jest pewna kombinacja...
— Administracya gier ciągnie korzyści z mizernej cząstki czy wiecie jaką jest nasza szansa?.. X/X /9 i coś moi panowie a prawie X/6...
Bibandier spojrzał na niego z zadziwieniem.
— Ah!... — pomruknął — miałżeby amerykanin przywyknąć tak dalece do kłamstwa przed drugimi, że sam siebie oszukuje? toby było nazbyt... Moi panowie jeżeli mamy co do mówienia, każmy przynieść ponczu.
Robert odepchnął stół na którym były rachunki.
— Zadzwoń Błażeju — rzekł — przybliżcie się oba... czy mój system jest prawdziwy lub nie, tego wieczora spieniężę go, i spodziewam się, że nie będziecie się śmieli, gdy ujrzycie pieniądze w kassie... Ponczu Józefie!.. tylko prędko!
Gdy poncz przyniesiono, nasza szlachta trącili się szklankami, a Robert zaczął:
— Uważam zaproszenie Montalta jako początek nowéj ery dla nas trzech, moje dzieci... przy zręczności i stosowném obejściu, ten człowiek doprowadzi nas daleko... lecz potrzeba umieć się zachować... Błażéj i ja odbyliśmy w Penhoelu nauki, które zastąpią 20-letnie doświadczenie... nie stawiajmy nic na przypadek, wierzajcie mi, i zróbmy bilans naszego majątku... Błażéj i ja wnieśliśmy po 10,000 fr.
— A ja — odezwał się Bibandier — 15,000 które ten stary lis Pontales zaledwie się zdobył wyliczyć... oh! ten stary Pontales jest mistrzem w swoim rodzaju.
Robert zmarszczył brwi.
— Jeszcześmy z sobą nie skończyli być może... dzięki tobie Bibandierze ukradł naszą część... lecz możemy ją jeszcze odzyskać.
— Dość... dość... — odezwał się były ułan — nie powracajmy do dawnych dziejów... Dałem 5000 franków więcéj dla wykupienia waszéj drogiéj przyjaźni... i jeżeliście mi ją powrócili... jest to najlepsze kupno jakie w mojém życiu zrobiłem — dodał tkliwie. Co do Pontalesa, nienawidzę go również jak wy... ah! łotr stary... gdyście się oddalili, nie uwierzycie jak z nami postąpił, to jest ze mną i z Hivenem... co się tycze Makroefala... tego bazgracza, pieniacza, niechby się z nim obszedł jakby mu się spodobało... ale ze mną... z człowiekiem dobrego tonu... Przyszedł właśnie wtedy, gdy się zabierałem do odkrajania udka pulardy... i wystaw sobie co mi powiedział: „panie Bibandier... to jest wyborna pularda i najlepsze wino z piwnicy Penboela... lecz to wszystko powąchasz tylko, gdyż nie jesteś godnym jeść ze mną razem... idź do kuchni wieczerzać z równymi sobie...” Do kata... stary łotrze, nie zapomnę ci tego nigdy...
— Dwadzieścia tysięcy i 15 tysięcy rzekł Robert — czynią 35,000.. od sześciu tygodni — żyjemy z tego kapitału, a żyjemy wystawnie... i dzięki naszemu przemysłowi, mamy jeszcze w kasie 50,000 franków...
— To nie źle... — rzekł Śpioch.
— Bezwątpienia... lecz dla urzeczywistnienia pewnéj myśli którą wam objawię, potrzeba spiesznie zbierać gotowiznę... jesteśmy w dobrem położeniu... i jeżeli według świeżo powziętych wiadomości, Ludwik Penhoel, nasz wujaszek z Ameryki, powrócił już do Francji, pozyskamy przez pośrednictwo mojéj narzeczonéj Blanki, porządny spadek.
— My? — powtórzył Bibandier pieszczonym głosem.
Błażéj potrząsnął głową.
— Moi przyjaciele! — rzekł Robert — oczywistém jest, że nie możemy wszyscy ożenić się z moją piękną narzeczoną... lecz można się założyć 10 przeciw jednemu, że stryjaszek z Ameryki będzie się srożył... wiecie że uchodzi za junaka... będę potrzebował waszéj pomocy, a każda praca winna być wynagrodzoną... bezwątpienia potrzeba będzie użyć stanowczych środków... mam ufność w waszych zdolnościach... mój przyjaciel Błażéj jest mi dobrze znany... ty zaś Bibandierze, nie zapomnę coś dla nas uczynił w nocy św. Ludwika.
Bibandier który się zarumienił od biszofu, zbladł i spuścił oczy na to przypomnienie.
— Im mniéj będziemy mówić o téj nocy, panie Robercie — rzekł oschłym tonom — tym lepiéj dla nas będzie.
— Mniejsza o to... mniemałem że ci to sprawi przyjemność... jeżeli zaś stryjaszek z Ameryki jest tylko urojoną istotą, wtedy wróciemy Blankę jéj strapionjé matce, i zajmiemy się szczerze Berry-Montaltem, byłym naczelnym wodzem wojsk króla Antypodów... oh! za tego ręczę jak za samym sobą... lecz w obu przypadkach, należy czekać... przekonać się... a my nie możemy...
— Z powodu? — rzekł Błażéj — mamy przecież pieniądze.
— Tak... ale termin odkupu przypada za dni kilka.
— Jakiego odkupu?
— Odkupu naszych folwarków, młynów, łąk i lasów dóbr Penhoela.
— Więc ty jeszcze o tém myślisz? — wykrzyknęli Błażéj i Bibandier.
— O tém tylko myślę! — odpowiedział Robert — do kata! zapominacie jak uważam, że to jest prawny spadek mojéj drogiéj narzeczonéj... to mnie wyłącznie zajmuje... i gdybyście byli obdarzeni wzniosłemi sercami... toby was powinno zarówno obchodzić jak i mnie... Nie byłożby to przepysznym nauczyć, ale to surowo nauczyć, tego starego łotra Pontalesa!
— Oh! zapewnie — odezwał się Błażéj — wartoby mu odpłacić za sztuczkę, którą nam spłatał.
— Kiedy sobie przypomnę jego drwiący uśmiech, gdy mnie wyprawiał do kuchni — przemówił Bibandier — na honor! to mnie hardziéj dolega jak wszystko... bo wiecie dobrze, że czuję mocno gdy mi kto ubliży.
— Pomścijmy się! — zawołał Robert — wykupmy dobra Penhoela...
— Cóż ty na to Błażeju? zapytał Bibandier — mnie się dość podobają tamte strony.
— Roskoszne miejsca... — poszepnął Błażéj — żyliśmy jak książęta, ja i amerykanin... Będzie dla nas trzech dość obszernie w pałacu... i jak tylko się tam dostaniemy, potańczęmy z panem margrabią... Pewném jest, że go chłopi nienawidzą... potrafimy, ich podburzyć... i kto wie, czy go nie wygnamy z jego własnego zamku.
Baron zatarł sobie ręce mówiąc:
— Podejmuję się wykonać ten wyrok... ah! panie margrabio... toby było śmieszne gdybym mu powiedział: idź kochanku... pozwolę ci jednakże zjeść w kuchni wieczerzę... zuchwalec!...
— Przedewszystkim zaś — odezwał się Błażéj — należy się zastanowić nad małą przeszkodą... wszakże dobra Penhoela zastawione są za 500,000 fr.
— Tak.
— Zdaje się, że nam brakuje cokolwiek...
— Potrzeba się postarać o resztę.
— Pragnąłbym z duszy... ale jak?
— Nie mówię ażeby to było łatwém... odrzekł Robert — lecz tego wieczora będziemy mieli wstęp do pałacu Mylorda, korzystajmy więc z tego... niech każdy z nas przyjmie udział w zamierzoném przedsięwzięciu... i tak: ty Błażeju przy twojj ézręczności, staraj się zbadać miejscowość... ty zaś Bibandierze, możesz zwęszyć gdzie się gnieżdżą djamenty, które się wyrywają zębami... ja zaś zachowam swoją rolę... będę macał... będę usiłował trafić w jego słabą stronę... czy to za pomocą martyngały, czy innym sposobem... mam nadzieję usidlić go... lecz w końcu, gdybyśmy nic nie mogli podstępnie pozyskać... pozostaje jeszcze środek stanowczy.. cóż u djabła... przecież to jest drobnostką przetrząsnąć kieszenie pijanemu, albo odbić zameczek biórka z drzewa różanego.
— To mi bardzo trafia do przekonania — rzekł baron Bibandier — tracę władzę w ręku.
— Ja także — dodał Błażéj — zdaje się że to łatwiejszy środek, jak za pomocą martyngnły... lecz zachodzi jeszcze jedna trudność...
— Jakaż?
— Wszakże Remigeusz de Penhoel ma prawo do odkupu?
— Prawda — pomruknął były ułan — Śpioch ma słuszność.
— Moje dzieci! — odezwał się Robert poważnie — wierzcie mi, że gdy proponuję interess, to bądźcie pewni, że wszystko jest przewidziane... czyż mnie uważacie za małoletniego?... tak jest, wykopiemy dobra w imieniu Penhoela... on jest tak ubogim, że da nam pełnomocnictwo za kawałek chleba i flaszkę gorzałki.
— Gdyby go można znaleźć — przerwał Błażéj.
— Znajdziemy go...
— Więc wiesz gdzie jest?
— Tak mi się zdaje.
— To czort z tego Amerykanina — pomruknął Bibandier z uwielbieniem.
— Gdzież jest? — zapylał Błażéj.
— W Paryżu moje życie! — odpowiedział Robert. — Przyjmę na siebie, że wyjednam od niego pełnomocnictwo.
Zegar wybił piątą i nasi panowie powstali.
— Oh! oh! — jakże czas upływa w dobranym gronie... macie zaledwie godzinę do ubrania się.
— Ludzie dobrego tonu — rzekł Robert zwykle się opóźniają.
— Jeszcze mamy poszukać dorożki po drodze — odezwał się Bibandier — zresztą nie wypada wcześnie przychodzić przy pierwszéj wizycie.
Zaczęło się zmierzchać. Kawaler las Matas i hrabia Manteira oddalili się do swoich pokoi wziąwszy świece.
Bibandier zostawszy sam, uśmiechnął się z zadowoleniem:
— Sądziłem, że mi nie pozostawią czasu do wykończenia toalety; niepodobna się tak pokazać. dodał spoglądając w lustro — jestem czerwony jak rak... to bardzo ordynarnie.
Obejrzawszy się na około badawczym wzrokiem, zasunął drzwi na rygiel, poczém wydobył z biórka małą szkatułkę którą otworzył. W téj szkatułce były słoiki z barwidłami i tampony jedwabne.
Bibandier wziąwszy bielidło, powrócił na palcach do lustra i zanurzywszy świeży tampon w płynie, były ułan i uśmiechem pociągnął po licach pokład bielidła.
Dla tego kto go widział niegdyś w Bretanii, gdy sypiał w opuszczonym wiatraku, ta zalotność wydawałaby się dość oryginalna lecz dziś Bibandier szczerze się zajął odgrywaniem roli pana, i żeby można go porównać najwłaściwiéj, należałoby zwrócić się do czasów Narcysa, który umierał z roskoszy przyglądając się własnemu obrazowi.
Bibandier stał przez kwadrans przed lustrem, podziwiając sam siebie; następnie schował szkatułkę, i oczekiwał na swoich towarzyszy.
Gdy ci wyszli ze swoich pokojów, zastali go już z laską i kapeluszem w ręku; miał świeże rękawiczki, mnóstwo szpilek, łańcuszków i dewizek; a wyglądał tak monstrualnie, że się mógł za pieniądze pokazywać.
Nasi panowie wyszli z hotelu. Powietrze było suche i zimne. Doszli pieszo do pól Elizejskich gdzie na nich dorożka czekała.
Na polach Elizejskich było pusto i ciemno. Przy zakręcie jednéj alei stały dwie śpiewaczki z harfami, a przy nich dwie świeczki wydające kopcisty płomień.
Przechodząc blisko nich, Błażéj zajęty rozmową, przewrócił nogą jedną świeczkę i szedł daléj nie spojrzawszy na dziewczyny które przestały śpiewać.
Bibandier który naprzód postępował, obrócił się.
Na widok dwóch dziewczyn, były ułan zatrzymał się nagle, jakby go ręka żelazna za kołnierz pochwyciła i w téj chwili na nic mu się nie przydało bielidło, gdyż zbladł jak trup.
— Cóż ci się stało? — zapytał Robert.
— Nic... nic... wyjąkał Baron — ile mi się zrobiło... zdawało mi się że zemdleję... i ruszył dalej jakby go kto gonił.
Słychać było głosy smętne i drżące dwóch biednych dziewcząt, które śpiewały dla zarobienia na kawałek chleba.


III.
Śpiewaczki uliczne.

Pola Elyzejskie nie były podówczas podobne do dzisiejszych. Jeszcze gaz nie wydawał rażących płomieni przez wyschłe liście gałęzi; nie było wprawdzie tak widno, lecz za to drzewa były w lepszym stanie, gdyż gaz jest niszczącym sąsiadem który żółci liście od wiosny.
Gdzie niegdzie wisiały skromne latarnie, odznaczające pośród ciemności otaczających drogę.
Gdy noc zapadła, szczególniój zaś w jesieni, te długie chodniki były puste. Klomby w których dzisiaj obywatele sąsiedni używają chłodu, były samotnemi, a w których jak mówię odbywały się dramy. Tam można było napotkać więcéj łotrów jak w lesie Bondy, ukrywających się w wypruchniałych drzewach.
Aleja Gabryeli, naprzeciw któréj był odwach, była najbezpieczniejszą, dla tego też przechadzano się po niéj wieczorem, lecz były to osoby szczególnego rodzaju.
Na téj pustyni, można jednakże było często napotkać podeszłych mężczyzn, postępujących zwolna z założonemi w tył rękami, nie myślących o złém, i kilka kobiet z gęstemi zasłonami, które wydawały się trwożliwemi, niespokojnemi i zdawało się że szukały jakiejś zguby, w czém im podeszli panowie czasem dopomagali, mianowicie zaś w klombach.
Dwie śpiewaczki wybrały złe miejsce dla siebie, lecz one były niejako zmuszone do tego koniecznością. Śpiewając bowiem poprzednio przed kratami Tulierów, zkąd ostry wietrzyk oddalał próżniaków, przypomniały sobie, że w alei Gabryeli, w pogodne letnie wieczory, nieraz uzbierały kilka groszy. Ich miseczka blaszana była próżny, a Bóg wie jak były ubogie. Od godziny siały pod latarni?, zapaliwszy dwie świeczki.
Dopóki było widno, dzieci gromadziły się około nich, już to dla przysłuchiwania się, już dla uśmiania, a żadne nic nie rzuciło do miseczki.
Przechodzący naśladowali malców. Gdy wykwintny pojazd suwał po piasku alei, wychylała się czasem jaka wystrojona dama... lecz tylko dla przyjrzenia się śpiewaczkom.
Zdarzyło się raz, że piękne dziecko przybliżyło się z uśmiechem do miseczki i ta wydała brzęk metaliczny. Biedne dziewczątka skierowały niespokojny wzrok na miseczkę w któréj był... tylko kamyk, żartobliwa ofiara cherubinka ze złotemi włoskami, który nie miał najmniejszego wyobrażenia o niedoli.
Postępek ten małego swawolnika łzy im wycisnął z oczu, pomimo tego śpiewały daléj.
Inną razą, jeden z podeszłych i szanownych panów zbliżył się do nich z tyłu i przemówił coś po cichu. Żywy rumieniec wystąpił na ich lica i ich glosy były bardziéj drżące.
Dziewczęta zaczęły już tracić odwagę, a łkania przerywały ich śpiewy melancholijne, w ciągu których po każdéj zwrotce zatrzymywały się znużone i zniechęcone. Spoglądały smętnie na siebie, poczém znów rozpoczynały z takim ukorzeniem, iż zdawało się, że najobojętniejsze serce pobudziłoby się do litości; a jednakże nikt na nich nie zwracał uwagi.
Były prawie w równym wieku od 18 do 19 lat. Słabe światło latarni odznaczało ich blade i nadobne oblicza, których cierpienia jeszcze nie zmieniły. Odzież ich była schludną i odznaczała się pewną wykwintnością pomimo zbyt widocznych oznak ubóstwa. Miały bowiem sukienki z lekkiéj tkaniny, rysujące wprawdzie ich powabne kibicie, lecz nie zabezpieczające od chłodnego jesiennego wiatru. Na głowach miały czepeczki okrągłe, obcisłe, z pod których wiły się sploty pięknych włosów spadające do ramion. Pomimo cierpień które ich przygniotły, chwilowo spoglądały na siebie usiłując jedna drugiéj dodać odwagi, a wtedy można było dostrzedz na ich pięknych licach odblask przelotnej wesołości, téj jedynéj pamiątki dni błogich, któréj w ich wieku nawet niedola zniszczyć nie mogła.
Lecz wkrótce spuszczały oczy, a ich małe rączki, zaczerwienione i nabrzmiałe od zimna szukały mimowolnie piersi, jako głównego siedliska cierpień.
W Paryżu, w tém mieście złotych roskoszy, każdy zna to poruszenie; w czasie tych świetnych wieczorów zimowych, gdy sklepy współubiegają się w bogactwach i oświetleniu, gdy wesołe wezwania do zabaw zewsząd daję się słyszéć, widzieć zawsze można nędze i głód bojaźliwy, ukrywające się pod cieniem domów.
To lice trupiéj bladości, ta ręka ściskająca pierś wychudłą, jest to wprawdzie przykre złudzenie... lecz za to widowiska są tak piękne, orkiestry sal balowych tak zachwycające, a szampan strzela tak radośnie w salonach modnych restauracyi, że z zupełną swobodą umrzeć można z głodu, obok takiéj obfitości i upojenia.
To tylko zastanawia, że policja paryzka dozwala nędzy bezkarnie zasmucać szlachetnych obywateli, którzy się bawić pragną i którzy na zabicie tego smutku, uważają jedyném lekarstwem aby się śmiać serdeczniéj i pić więcéj.
Dziewczęta śpiewały ciągle dla zarobienia na kawałek chleba; lecz w miarę jak się noc zbliżała, liczba przechodzących zmniejszała się, zimno było dokuczliwsze, a nadzieja zarobku nikła zupełnie.
W chwili gdy trzéj panowie przechodzili i gdy noga Błażeja przewróciła jedną świecę, dziewczyny zwróciły uwagę na Bibandiera który się zatrzymał. Lecz to trwało tylko chwilkę, baron bowiem uprowadzony przez towarzyszy, zniknął na zakręcie chodnika i zaledwie dostrzedz zdołały twarz jego.
Zdawało się im, że to oblicze było im znane. Lecz jeżeli ich wspomnienie nie zawodziło, Bibandier od kilku tygodni tak dalece się odmienił, że najdokładniejsza pamięć mogła pobłądzić.
Zresztą cóż ich to obchodziło? Nie przestały nawet śpiewać, i myśl o tém spotkaniu zatarta się wkrótce pośród innych dręczących ich serca.
Upłynęła godzina. Świéce się dopalały, a miseczka blaszanna była jeszcze próżną. Ta która w téj chwili trzymała harfę, opuściła ręce wzdłuż bioder i rzekła:
— Mój Boże... mój Boże... trzeba więc umierać...
Druga zbliżywszy się do niéj, przycisnęła ją do serca.
— Odwagi! biedna Cyprjano... zaśpiewajmy jeszcze... może N. Panna ulituje się nad nami.
Cyprjana oparła się o słup latarni, przyłożywszy ręce do piersi.
— Nie mam już sił Djano — rzekła z płaczem — czy długo się cierpi przed śmiercią?...
Djana dotknęła ręką czoła pałającego; jéj oczy były suche, lecz widać W nich było rodzaj obłąkania.
— Gdybym ja tylko cierpiała — szepnęła spojrzawszy w niebo — posłuchaj siostro... spocznij... jestem silniejszą od ciebie... będę sama śpiewała.
Cyprjana usiadła pod latarnią, a Djana pochwyciła harfę z uniesieniem.
Wśród panującéj ciszy, zaśpiewała smętną i poważną piosnkę bretońską, a jéj głos wznosił się dźwięczny i silny jak wybuch rozpaczy.
Oprócz żołnierza będącego na straży przy sztachetach pałacu Elysé-Burbon nikt jéj nie słuchał.
Cyprjana niewzruszona i strudzona, zdawało się że drzémie, Djana zaś śpiewała ciągle podniecana gorączkowém wysileniem. Żołnierz słuchał z rozrzewnieniem, gdyż, był bretończykiem i poznał śpiew rodzinnej ziemi. Nie zastanawiając się nad tém co robi, złożył broń przy strażnicy, i jakby niewidomą ręką wiedziony, zbliżał się zwolna opuściwszy swoje stanowisko. Gdy ostatnie noty śpiewki słyszeć się dały z ust drżących Djany, żołnierz nachylił się do Cyprjany która go nie spostrzegła i kilka groszy które może stanowiły cały jego majątek, wpuścił w kieszonkę jéj fartuszka. Następnie powrócił na swojo stanowisko, z lekkim sercem i zwilżonemi oczyma. Djana umilkła, przez chwilę stała oparta na harfie, gdy świece wydały ostatni odblask i zgasły. Wtedy spojrzawszy na pustą aleję i westchnąwszy z całych piersi, cichym głosem wyrzekła:
— Chodźmy Cyprjano.
Poczém wziąwszy harfę, obie udały się przez plac Ludwika XV idąc zwolna i ociężale.
Djana trzymając w pół siostrę, mówiła:
— Przecież nie codzień tak się zdarzy, żeby nic nie zarobić... jutro może się nam lepiej powiedzie.
— Mówiłaś mi to samo wczoraj wieczór... gdy nam było zimno... że jutro przestaniemy cierpieć... oh Djano! w Bretanii najubożsi mają kawałek chleba... gdy my tutaj, prawie z głodu umierać musiemy.
Djana zatrzymała się oparłszy harfę o ziemię.
— Spocznijmy... jestem bardzo strudzoną.
Obie usiadły.
— Gdyby Roger o tém wiedział — mówiła Cyprjana — on jest teraz bogatym i Stefan także, lecz być może iż o nas zapomnieli...
— Oh! nie nie... odpowiedziała Djana — Stefan ma szlachetne serce.
— Jesteśmy tak nieszczęśliwe... Gdy ich widzę jadących w pięknym pojeździe, zawsze wesołych, śmiejących się... pytam się sama siebie: jakby oni postąpili, gdyby też nas ujrzeli?
— Poznaliby nas.
— Być może... bo dopiero dwa miesiące jak żyjemy w nędzy... ale czy się ich pojazd zatrzyma kiedy... i czy oni do nas zejdą...
Djana nic nie odpowiedziała. Cyprjana zaś uśmiechnęła się gorzko.
— Śpiewaczki uliczne... — szepnęła — dreszcz mnie przejmuje na samo wspomnienie, gdyby Roger odwrócił głowę odemnie...
— On tego nie uczyni, również jak i Stefan odpowiedziała Djana — jestem pewną... całém naszém nieszczęściem jest, że nie możemy się z nimi spotkać... gdybyśmy były wsiadły do dyliżansu wraz z nimi, nie znajdowałybyśmy się dziś w tak opłakanym stanie.
— Czyliż nie powinni się byli domyślić.
— Oni o niczém nie wiedzieli... mniemali że jesteśmy w Penhoelu,.. oh! to było nasze pierwsze nieszczęście, gdyśmy nie ujrzeli ich na wyznaczonej schadzce przed kościołem Panny Maryi... czy przypominasz sobie, jakeśmy się zasmuciły wówczas, spodziewając się przez cały dzień przyjemności wieczoru.
— Jakieśmy długo czekały...
— Nie przyszli... Czy wiesz kochana siostro... często mnie to pociesza gdy mówię sobie: że jeżeli nie przyszli, to dla tego, że nas kochają...
— Ja też samą myśl miałam... oh! dałby to Bóg... lecz gdybyśmy się były ośmieliły, mogłybyśmy, ich tego samego dnia wynaleźć, gdyż jak się zdaje, towarzysz ich podróży stał w przedsionku Panny Maryi i w chwili gdy nas upatrywał, myśmy ich szukały.
Djana odpowiedziała po chwili:
— Rzecz dziwna... jak rysy tego człowieka głęboko są wyryte w mojéj pamięci... zdaje mi się, że go widzę... jakie oblicze szczere i wzniosłe... nie widziałam jeszcze piękniejszego mężczyzny...
— A jak on na nas spoglądał w czasie podróży... nie wiem... ale zdawało się, że nas znał i kochał... — Cyprjana mówiła to spokojniejszym głosem, jakby zapominała o swym cierpieniu, lecz przy ostatnich słowach głos jéj osłabł i Djana widząc że się zachwiała, zaledwie ją zdołała przytrzymać.
— To nic — szepnęła — mój Boże... jeszcze mamy daleko do domu... i nie wiem jak dojdę...
— Zaniosę ciebie — mówiła Djana przytulając ją do serca — oh! to mnie zabija gdy ciebie widzę cierpiącą... słuchaj... to jest ostatni dzień cierpień naszych...
Cyprjana spojrzała na rzekę.
— Tak... masz słuszność... mogłybyśmy dziś zakończyć nasze cierpienia...
— Djana z płaczem całowała ją w czoło.
— Moja siostro... mja biedna siostro... nie mów tego... Bóg się nad nami zmiłuje... jestem pewną... pozwól mi dokończyć, co jutro zamyślam... dotąd się nie mogłam odważyć... lecz nie chcę ażebyś umarła... i jutro...
— Cóż zrobisz? zapytała Cyprjana.
— Wiesz dobrze, że oni przejeżdżają codziennie przez pola Elizejskie... gdy jesteśmy pod drzewami, oni nas nie widzą... lecz jutro wystąpię, wezwę ich po imieniu Stefanie! Rogerze!.. i muszą przecież mnie poznać.
Cyprjana podniosła głowę.
— Pójdę z tobą... gdy obie będziemy, przekonamy się czy nas ostatnia nadzieja nie zawodzi... i jeżeli nas nie odepchną... jakaż radość... że znów będziemy mogły przyjść w pomoc pani i biednemu Penhoelowi.
— I naszemu ojcu! — zawołała Djana. A teraz dodała smutnie — nic im nie przyniesiemy dzisiaj...
Podniosła się z bruku.
— To tylko jeden dzień oczekiwania... a nadzieja zeszłe nam noc spokojną.
Cyprjana przyszedłszy nieco do siebie, powstała na nogi. Przez chwilę obie siostry spierały się z sobą która ma nieść harfę i Djana nakoniec przemogła. Poczém udały się na ulicę Augustjańską w kierunku kościoła św. Germana, przed którym się przeżegnały, a po chwili stanęły u kresu swéj drogi; ho zaledwie minęły zaułek uliczki Erfurckiéj, ujrzały dom w którym mieszkały.
Ten dom był przy ulicy ś. Małgorzaty naprzeciw prawie budynku przytykającego do więzienia Abbaye.
Przechodząc spiesznie około odwachu, zatrzymały się obie jednocześnie, a ich ręce zespoliły się i uścisnęły.
— Oh! — zawołała Djana z głębokiém zadziwieniem.
Cyprjana przypatrywała się zdumiona pojazdowi, który się obok niéj zatrzymał. Przez otwarte drzwiczki tego pojazdu, widzieć się dawała główka panienki, któréj twarz wybladłą i schorzałą otaczały długie blond włosy.
Stopień pojazdu opadł równocześnie jak się otwierały drzwi domu sąsiedniego, i z pojazdu wysiadła kobieta podając rękę panience.
— Lola... — poszepnęła Cyprjana.
— I Blanka... — dodała Djana.
Kobieta i panienka weszły do domu, a drzwi się za niemi zamknęły, zanim Djana i Cyprjana stojąc jak wryte, pomyślały aby krok postąpić.

IV.
Poddasze.

Jesteśmy w małéj izdebce na czwartém piętrze, w któréj stały dwa stołki, łóżko proste i mała nieozdobna harfa. Nad łóżkiem był zawieszony obraz Boga-Rodzicy, a pod nim szklarnia ampułka ze święconą wodą.
Obie siostry tylko co weszły do tego mieszkania osłabione do reszty na siłach przebyciem tylu schodów. Cyprjana padła prawie na stołek, Djana zaś uklękła przed łóżkiem, zakrywając oczy w pałających dłoniach. Nie mówiły nic do siebie bo myśli ich mieszały się i doznawały odurzenia rozpaczy, a w takim stanie ociężałości, nie pomyślały nawet o spotkaniu Blanki i Loli, które w skutku zbiegu okoliczności jakie nam się wkrótce przedstawię, powinno było zbudzić je z otrętwienia i główną na toż spotkanie skierować uwagę.
Wiedziały o wszystkiém co się stało w Penhoelu od nocy ś. Ludwika, wiedziały o uwiezieniu Blanki, o wypędzeniu pana i pani z pałacu i o innych nam znanych szczegółach. Wiedziały że Marta skołatana cierpieniami, a którą tak tkliwie kochały, szukała swéj córki od dwóch miesięcy przebiegając miasto i zatrzymując przechodniów zapytaniami o swoje dziécię.
Lecz są chwile, w których wycieńczona dusza, staje się nieczułą na wszelki głos. Mówią, że w rozległych stepach zamorskich, strudzony podróżny, kładzie się czasem na ziemi i leży niewzruszony, dyszący, choć słyszy zdala groźny ryk lwa lub tygrysa, i choć tuż obok niego pod trawą powstaje szmer złowrogi, oznajmujący czołganie się węża.
Upłynęło pół godziny: poczém Djana podniosła zwolna głowę i spojrzała na siostrę:
— Ty cierpisz? — mówiła.
Cyprjana ściskała piersi obu rękami, nic nie odpowiadając.
Djana powstała, podniecana uniesieniem gniewu; krew ubarwiła jej lica, otrząsła gęste sploty swoich włosów i rzekła z goryczą:
— Otóż to Paryż!... Paryż, który nam się tak uroczo przedstawiał... Paryż w którym umrzemy z rospaczy... ileż to świetnych marzeń i kłamliwych nadziei... Nie byłże w naszych oczach piękniejszym od raju? — Nie mamy chleba! mój Boże! daj nam chleba... czyliż zasłużyłyśmy na tak okrutną karę za to, że byłyśmy zaślepione... Matko Bożka! ty wiesz dobrze że opuściłyśmy ojca nie z naszéj przyczyny! Najświętsza Panno! ulituj się! chleba... kawałek chleba!...
Załamywała ręce z obłąkaniem. Cyprjana pognębiona, milcząca, nie zwracała na nią uwagi.
Od dwóch dni nic nie jadły.
W przeddzień miały jeszcze ostatni kawałek chleba, lecz Marta, jéj mąż i stryj Jan doznając podobnegoż niedostatku, spożyli go.
Djana daléj mówiła, z gorączkowém wysileniem:
— Dla czego podobne rzeczy dziać się mogą?... Dla czego Bóg dopuszcza ażeby szalone nadzieje owładnęły sercami dwóch biednych dzieci?... jestże to zbrodnią wystąpić w obronie tych, których kochamy?... Oh! teraz gdyśmy poznały naszą nieroztropność, mamyż jeszcze łudzić się dłużéj?...
Rozśmiała się smętnie i gorzko.
— Czy przypominasz sobie siostro, w jakim celu przybyłyśmy do Paryża?.. czy wiesz ile chciałyśmy zebrać ze śpiewek i harf, naszych?... 500,000 fr... ażeby wykupić dobra wydarte Penhoelowi... 500,000 fr.!...
Przechyliwszy wtył głowę wzniosła oczy do nieba.
— Tymczasem straciłyśmy pieniądze Benedykta Haligana, posprzedawałyśmy nasze suknie, nasze złote krzyżyki które nam ojciec ofiarował... wszystko... a nawet medale w których były włosy naszéj matki... Oh! przeklęty Paryżu... Nienawidzę ciebie... w nagrodę naszych wysileń i trudów, pogrążyłeś nas w nędzy i ochydzie... Przybyłyśmy w nadziei utrzymania życia, a ty nam wszystko odjąłeś... niemiłosierny Paryżu!...
Cyprjana westchnęła cicho, Djana zaś poskoczywszy do niéj, uklękła przy nogach.
— Gdybyś wiedziała ile cierpię — szepnęła Cyprjana załamując ręce — szukaj, oh! szukaj moja siostro, czy jest co do sprzedania...
Djana spojrzała w około.
— Nic!... — szepnęła z rospaczą — już nic nie mamy...
Objęła Cyprjanę oburącz jakby ją chciała obronić przeciw dręczącej katuszy, a przy tém poruszeniu, uczuła jakiś przedmiot pod fartuszkiem siostry:
— Cóż to takiego? — zawołała.
Cyprjana ocknąwszy się na to zapytanie, wsunęła rękę do kieszonki fartuszka i w téj chwili podskoczyła ożywiona radością:
— Pieniądze! pieniądze! — wykrzyknęła — o! dzięki ci N. panno!
— Pieniądze? — powtórzyła Djana z zadziwieniem.
Cyprjana otworzyła dłoń swoją przed chciwym wzrokiem siostry, która rzuciła się w jéj objęcia.
Wypadek ten wywarł na nich cudowną prawie zmianę; a ktoby je ujrzał w téj chwili, nie mógłby pojąc, żeby kiedykolwiek doznały skutków prześladowczego losu. Ich lica zarumienione i wzrok rozweselony, powróciły im w całym blasku piękność, jaką się odznaczały dawniej gdy radość krasiła ich powabne twarzyczki w pałacu Penhoela.
Jakiż to był skarb dla tych dziewic, które przybyły do Paryża w nadziei zebrania 500,000 fr. na wykupienie dóbr Penhoela?... — oto trzy sztuki miedziane, które wsunął żołnierz do kieszeni fartuszka Cyprjany!... a za które mogą kupić kawał chleba... Szlachetny żołnierzu niech ci to Bóg wynagrodzi! Obyś, gdy wrócisz do stron rodzinnych, zastał wierną narzeczoną i kochającą cię rodzinę!
Cyprjana poskoczyła na schody, Djana zaś pozostawszy sama, przez chwilę była jak w osłupieniu, poczém niby sobie cóś przypomniała i wyszła z izby. Szczerą radość która ożywiała jej twarzyczkę, zastąpiła poważna rozwaga. Udała się na wyższe piętro i zatrzymała się na poddaszu, następnie zbliżyła się na palcach do drzwi dymnika i przyłożyła oko do jednéj z licznych szczelin między deskami, przez które dostrzedz było można, że dymnik ten był zamieszkałym.
Nie widać tam było żadnych sprzętów oprócz jedynego siennika, na którym leżał starzec blady jak trup. Była to okropna, przerażająca nędza, przy któréj niedostatek dający się spostrzegać w pokoiku sióstr, był prawie przepychem. W jednym kącie siedział na spróchniałym pieńku, mężczyzna oblicza wynędzniałego i jakby obłąkany, a przed nim stała próżna butelka. Odzież jego składała się z łachmanów, siwe włosy i broda mieszały się w nieładzie. Opierał się łokciami na wychudłych kolanach, podtrzymując głowę rękami. W drugim kącie na podłodze siedziała kobieta, któréj rozpuszczone włosy otaczały twarz, z białości i bezwładności podobną do marmuru, i która patrzyła przed siebie osłupiałym wzrokiem bez myśli. Starzec leżący na sienniku, był to ojciec Géraud, niegdyś oberżysta pod uwieńczonym baranem, kobietą na ziemi siedzącą była to Marta; a mężczyzną w łachmanach z siwą brodą, Remigeusz wice-hrabia de Penhoel...
Czas zamienił przepierzenie z desek téj izdebki na sztachetny: można było wszystko widziéć i słyszéć zewnątrz. Codziennie Djana i Cyprjana przychodziły do tego schronienia nędzy przynajmniéj raz jeden, zachowując jednak w tajemnicy przed mieszkańcami że są śpiewaczkami ulicznemi, bo być może żeby im ci zabronili zajmować się tym powołaniem i w skutku tego musiałyby się wyrzec swych urojonych nadziei.
Te odwiedziny zresztą nie miały na celu próżnego uszanowania, należnego drogim wspomnieniom, bo Penhoelowie żyli od dwóch miesięcy jedynie z łaski Cyprjany i Djany.
Biedny oberżysta z Redon aby służyć swemu panu, opuścił wszystko z tą myślą: „będę pracował, a w Paryżu przecież pracy nie zabraknie.” Lecz zamiast dopomagać Penhoelom, stał się dla nich pomimowolnym ciężarem; gdyż w pierwszych tygodniach, Géraud zasłabł z wysilenia w pracy i odtąd nie powstał z siennika.
Co się tycze poczciwego stryja Jana, ten odjąwszy krzyż ś. Ludwika, biegał po całém mieście szukając byle jakiego zatrudnienia, lecz nie mógł go znaleźć.
Marta i jej mąż nie próbowali nawet tego środka. Marta była pognębioną pod brzemieniem cierpień macierzyńskich, nie mając woli ani siły. Częstokroć siedziała skurczona od rana do wieczora na jedném miejscu, nie przemówiwszy do nikogo słowa. Inną razą wychodziła ukradkiem o świcie i błąkała się po ulicach Paryża szukając córki, skutkiem czego utwierdziła między sąsiadami mniemanie, że jest obłąkaną.
Remigeusz pił o ile mógł najwięcej, a kiedy już nie miał co pić, wpadał w osłupienie i często przez cały dzień nie wyrzekłszy słowa, wieczorem kładł się obok chorego Gérauda; Marta zaś i stryj Jan sypiali na gołéj prawie ziemi.
Dopóki Cyprjana i Djana miały cokolwiek pieniędzy, codziennie składały w szczeliny pewne kwoty, następnie przynosiły tylko chléb, na którym im samym obecnie zbywać zaczynało. Mieszkańcy poddasza tak dalece zaś pogrążeni byli w otrętwiałości, że nie zastanawiali się nigdy nad tajemniczém źródłem téj jałmużny. Penhoel rzucał się na chléb jak zwierz zgłodniały, a pozostałe resztki, przedłużały konanie jego żony i ojca Gérauda.
Stryj Jan niewiadomo jakiemi środkami utrzymywał życie, gdyż nigdy nie przyjmował udziału przy rozdawaniu żywności.
Gdy o zwykłéj godzinie przynoszono zasiłek, pani za każdym razem błogosławiła niewiadomego dobroczyńcę, a wówczas siostry całowały z płaczem deski, które ich oddzielały od Marty; ich serca żywiéj uderzały, gdyż namiętne przywiązanie do pani, dotąd bynajmniéj nie osłabło i ażeby nie zdradzić tajemnicy, musiały nie raz uciekać, albowiem pociągane jakąś siłą, pragnęłyby za każdém zbliżeniem rzucić się w jéj objęcia i własném tchnieniem rozgrzać zdrętwiałe członki.
Milczenie panowało prawie zawsze w tém smutném mieszkaniu, milczenie grobowe, przerywane tylko jękami chorego. Jednakże czasami wieczorem, pani rozmawiała po cichu ze stryjem Janem, a w takim razie oddalała się od męża siadając przy przepierzeniu. Tym to sposobem Cyprjana i Djana dowiedziały się o interessach Penhoela w najdrobniejszych szczegółach, a nawet o fatalnym terminie, po upływie którego, będzie niepodobieństwem odzyskać dobra. Lecz biedne dziewice wyrzekły się szalonych marzeń, bo cóż ich teraz obchodził ten termin...
Djana obecnie stała za przepierzeniem przypatrując się ze ściśniętym sercem, téj scenie utrapienia nieméj i posępnéj, gdy drzwi się otworzyły i siwa głowa Jana Penhoela ukazała się w progu. Był on mniej zmieniony od innych, a twarz jego była zawsze poważną i łagodną. Miał na sobie tę samą odzież jak dawniéj, tylko że kaftan wieśniaczy był już znacznie zniszczony i wstążeczka krzyża ś. Ludwika nie zdobiła jego piersi.
Przeszedł dymnik wolnym krokiem tłumionym pod pokładem piasku i rzekł wyciągając rękę do Remigeusza:
— Dobry wieczór mój synowcze!
Remigeusz spojrzał na niego ociężałym i bezmyślnym wzrokiem.
— Dobry wieczór — pomruknęł — nie mam już wódki... — i wskazał palcem na próżną butelkę.
Stryj Jan udał że tego nie słyszy i zwrócił się do łoża chorego, Remigeusz zaś mruczał pod nosem:
— Oni to są przyczyną wszystkiego... mój brat i moja żona...
— Jakże się masz biedny Géraudzie? — mówił stryj Jan.
Géraud chciał się podnieść.
— Niech ci Bóg błogosławi Janie Penhoelu — odpowiedział słabym głosem — cięgle mam febrę... ah! gdybym zeszedł ze świata, toby było najlepiéj, bo czuję że nie mógłbym już pracować...
— Wyjdziesz z tego mój dobry przyjacielu... i doczekamy się dni szczęśliwych.
— Nie wiem — odpowiedział oberżysta — nie wiem stryju Janie... gdybym tylko widział syna pana mojego... i naszą biedną panią w błogiém położeniu, umarłbym spokojnie... lecz to się ciągnie tak długo... a ja tylko ich objadam...
I upadł na siennik. Stryj Jan zbliżył się do kąta gdzie Marta siedziała, a nachyliwszy się, ujął jéj rękę i pocałował, co się wydawało sprzeczném z panującą nędzą w mieszkaniu.
— Dobry wieczór! — rzekł starzec.
Pani odpowiedziała kiwnięciem głowy.
— Moja córko, zdaje mi się że jesteś dziś bledszą jak wczoraj.
Marta usiłowała się uśmiechnąć.
— Mój Boże, mój Boże! — mówił Jan wznosząc oczy z bolesném ukorzeniem — robię co mogę... moje siwe włosy stanowią przeszkodę... nadaremnie im mówię: „Spojrzyjcie na moje ręce, jestem jeszcze silnym” — odpowiadają mi: „już czas ażebyś sobie odpoczął mój staruszku”... ja mam spoczywać gdy moja piękna Marta cierpi!...
Otarł spocone czoło.
— Jestem bardzo znużony moja córko... Paryż jest tak wielki... przez cały dzień byłem na nogach... do iluż to drzwi pukałem mówiąc wszędzie: „dajcie mi zatrudnienie... nie będę przebierał w pracy... będę robił co mi rozkażecie”...
— Biedny ojciec... — pomyślała Djana, która słuchała ze łzami.
— „Nie wymagam wielkiéj zapłaty.... — mówił Jan de Penhoel — dacie mi co łaska jak zasłużę...” lecz już drzwi się przymykały zanim skończyłem... albo téż pytali mnie: „poczciwy staruszku, co umiesz robić?”... niegdyś umiałem jeździć konno, robić bronię i szpadę... nie potrzebowałem zajmować się czém inném, bo dzięki Penhoelom którzy mnie żywili; a teraz, gdy syn brata mego nie ma kawałka chleba dla siebie, ja mu nie mogę go zapewnić!*.. Mówiłem im jeszcze: że będę kopał w ogrodzie, będę nosił ciężary, zamiatał stajnie... miejcie litość... choćbym usługiwał waszym tylko domownikom!“... Nie... nie... zawsze taż sama odpowiedź... W tym ogromnym Paryżu gdzie tyle złota krąży, gdy kto jest biedny i ma siwe włosy, musi się położyć na ulicy i oczekiwać śmierci...
Djana słuchała z natężoną uwagą. Marta była obojętną i zdawało się że zaledwie pojmowała co do niéj mówiono.
Stryj Jan usiadł przy niéj, ująwszy jéj ręce które uścisnął.
— A jednakże nie powinienem narzekać, gdyż dziś powziąłem nadzieję... Marto... biedna Marto! gdyby nędzny starzec mógł ci dopomódz... — i zniżył głos jakby chciał jéj coś powierzyć:
— Posłuchaj — mówił — zdaje mi się, że wkrótce nastąpią dni pomyślniejsze... wracając dzisiaj strudzony chodzeniem i zniechęcony w duszy, usłyszałem przez okno na dole szelest dobrze mi znany... to jest szczęk floretów... tupanie nóg... i domyśliłem się, że jestem przy sali szermierskiéj... Niegdyś jak byłem młodym, byłem dzielnym szermierzem moja Marto... ja to uczyłem naszego Ludwika, który był najbieglejszym w robieniu szpadą w całéj Bretanii...
Na wzmiankę o Ludwiku, ożywiło się spojrzenie Marty. Jan zaś niezważając na to, tak dalej mówił:
— Jaką miał dzielną postawę pod bronią... zdaje mi się że go widzę jak żywo naciera... szybko odpiera razy... oh! on przewyższy! swego mistrza drogie dziécię... lecz pomówmy o sobie... Wszedłem do sali.. było tam ze dwudziestu uczniów. Ja który widziałem S. Zorza, Fabiana i la Bossiera, mogę śmiało powiedzieć, że się dziś tak nie potykają jak dawniej, i piękna metoda zaginęła...
Uśmiechnął się cokolwiek żartobliwie.
— W istocie — zawołał w uniesieniu roztargnienia — gdybyś ich widziała Marto, jak niedbale stają w postawie bez żadnéj układności... trzymają się sztywno a zarazem z udaną wykwintnością... jak biegają, dyszą, hałasują i rozkraczają się jak cyrkle, to sądzićby można, że to są, kramarze bijący się łokciami.
Stryj Jan rozśmiał się żartobliwie, poczém rzekł odzyskując powagę:
— Lecz komuż ja o tém mówię... i czyliż wypada robić uwagi temu, kto żebrze... przybliżywszy się do professora jak teraz zowią mistrza, przemówiłem do niego zdobywszy się na odwagę: „czy potrzebujesz pan pomocnika?”
Professor zmierzył mnie od stóp do głowy.
— „Czy się potykano na szpady przed potopem?” — zapytał mnie.
— Zawsze moje nieszczęśliwe siwe włosy...
— Wiem że sztuka uczyniła postępy — odpowiedziałem — i pod pańskim przewodnictwem...
— „Mój stary, trudno jest nauczyć się w twoim wieku.”
— Gdybyś pan wiedział jak jestem potrzebny...
— „Cóż mnie to może obchodzić.”
— Jużem chciał odejść, gdy na szczęście przywołał mnie do siebie.
— „Prawdziwie — rzekł — nie lubię pozbywać się biedaków... potrzebuję człowieka do zamiatania sali, do osadzania gałek u floretów, słowem do utrzymania porządku... czy będziesz miał dosyć 20 franków na miesiąc, mój stary wiarusie?”
— Czy będę miał dosyć... moja biedna Marto!... 20 fr. na miesiąc... jakże mu serdecznie podziękowałem... za tydzień zacznę pełnić obowiązki... czy mnie słyszysz?... jeszcze tylko tydzień nędzy...
Biedny stryj nie posiadał się z radości.
— I cóż kochana Marto? — gdy mu ta nie odpowiadała, wzruszając tylko głową.
— Tydzień... — szepnęła tak cicho, że jéj Djana dosłyszéć nie mogła — to bardzo długo... — i gdy stryj Jan badawczo na nią spoglądał, dodała:
— Ręka która nam co wieczór podawała kawałek chleba, zniechęciła się bezwątpienia... — Nie dokończyła swéj myśli, lecz obie jéj ręce dotknęły się piersi, z tą złowrogą pantominą głód znamionującą. Starzec pochylił głowę, a Djana już nie słyszała słów ostatnich; lecz widziała poruszenie Marty i to było dla niéj dostateczném. Poskoczyła drżąca z wzruszenia do swéj izdebki, gdzie Cyprjana także wbiegła zdyszana, uradowana i pocieszona, bo niosła bochenek chleba, który zaraz napoczęła.
— Oni tam cierpią... — rzekła Djana — pani jest głodna...
Cyprjana która chciwie zakąsała skórkę apetyczną i rumianą, wyjęła ją z ust natychmiast.
— A ja o nich nie pomyślałam! — zawołała — spieszmy moja siostro... szczęściem że tylko kawałek połknęłam.
I znowu pobiegły na schody, a w kilka chwil potém, chléb przesunął się przez szparę dwóch desek i upadł na zabrudzoną podłogę dymnika.
Marta odetchnęła swobodnie.
Dziewice z uśmiechem przypatrywały się jedzącéj.
— Moja siostro... — mówiła Cyprjana — na ten widok zapomina się o głodzie.


V.
Pani Kokarda.

Upłynęło pięć minut jak Cyprjana i Djana powróciły do swéj izdebki, pozostawiwszy drzwi uchylone. Uklęknąwszy przy sobie przed wizerunkiem Boga-Rodzicy zawieszonym na ścianie nad łóżeczkiem, odmawiały wieczorne modlitwy; po ukończeniu których, Djana dodała:.
— Matko Boża, Najświętsza Panno! spraw to u Syna Twojego, ażeby nam zesłał 500,000 franków dla wykupienia dóbr Penhoela!
— Amen! — odpowiedziała Cyprjana. — Spraw Najświętsza Panno! — mówiła daléj Djana — ażeby nasza siostra Blanka zachowaną była od złego i żebyśmy ją mogły powrócić matce... Święta Marjo! zmiłuj się nad Penhoelem, nad panią, nad naszym ojcem i bratem Wincentym!... Spraw, by nasz stryj Ludwik powrócił i dopomógł nam!
Cyprjana znów odpowiedziała.
— Amen!
Była to zwykła i codzień powtarzana prośba.
Poczém, jeszcze się cicho modliły. Nie można było wprawdzie słów dosłyszeć, lecz ich serca zapewnie wzywały Regera i Stefana.
W tém powstały wzdrygnąwszy się. Drzwi uchylone skrzypnęły i jednocześnie słyszéć się dały trzy powolne stuknięcia.
— Pani Kokarda — odezwał się głos hrapliwy nieco lecz pieszczony, — czy jeszcze nie spicie moje synogarliczki?
— Jeszcze nie — odpowiedziała Djana — jednakże już jest późno.
— Wcale nie!.., mój aniołku — odezwał się znowu tenże głosik: — jeszcze nie ma 9-téj na moim zegarze który idzie równo z ratuszowym... zdaje się że wejść mogę... biedne pieszczoszki... jakie one były piękne gdy klęczały i szczebiotały pacierze...
W roku 1820 kobiety podobne pani Kokardzie były pogankami jak piosnki Berenżera; dzisiaj nawrócone, noszę krzyżyki srebrne pozłacane u pasów, i klęczę na aksamitnych poduszkach w kościele Panny Maryi Loretańskiéj.
Pani Kokarda weszła po cichu i drzwi zamknęła.
Była to kobiecina blondynka, wybladła, rysy jéj twarzy były nieodznaczające, jakby starte, oczy duże siwo-niebieskie, mgliste jak mówię; światło ich raziło, bo otoczone były żółto sinemi podkowami, których barwa pochodziła z tysięcznych nieznacznych zmarszczek. Uśmiechała się dość powabnie; jéj kibić uwięziona w sukni kitajkowéj, wydawała się jak utoczoną. Zdaleka, krótkowidz mógłby mniemać, że to jest jedna z pięknych kobiet trzydziesto-letnich które zachowały ruchy lat dziecinnych i ponęty nad wiek właściwy; lecz z bliska widok zmieniał się znacznie. Jéj kibić podobnie jak głos, pomimo środków nadnaturalnych, zdobiły zużyty i zwiędły ruinę, z wielkim mozołem zlepioną.
Pani Kokarda miała przeszło lat 60, a podobne kobiety nie mają prawie wieku. Pomiędzy oznakami przedwczesnéj starości, zachowała cechy znamionujące wiek młody; z czego wnosić można, że pani Kokarda musiała żyć krótko ale dobrze.
Prowadziła się ona porządnie żyjąc z procentu i była szanowaną w sąsiedztwie, jako główna lokatorka trzech ostatnich piąter domu w którym jesteśmy. — Zawsze u niéj było spokojnie, a lubo niektóre złe języki pozwalały sobie uśmiechów dwuznacznych gdy mówiły o interessach, któremi się trudniła Pani Kokarda, to wszyscy ci jednak, którzy się trudnili sprzedażą wina, cukru, kawy, jarzyn i mięsa na ulicy św. Małgorzaty, utrzymywali że była osobą porządną i zacną, dodając że mogłaby jeszcze pójść za mąż, gdyby sobie tego życzyła.
Pani Kokarda przeszła przez izbę podrygując i usiadła przy łóżku, odwróciwszy się od światła. Cyprjana i Djana stały i łatwo było dostrzedz, że te późne odwiedziny nie przypadały im do smaku; lecz zarazem można było odgadnąć, że zmuszone były zachować się z nią uprzejmie.
Pani Kokarda uśmiechała się i spoglądała na nie z upodobaniem.
— Jak to wam do twarzy być nabożnemi — mówiła usiadłszy — Bozia... aniołki święte... i ja w to wszystko wierzyłam będąc młodą panienką... ah! moje piękne! gdy się dojdzie do 25 lub 26 lat... te dzieciństwa wywietrzą się z głowy... i zaczyna się myśléć szczerze o ważniejszych interessach...
Zanurzyła obie ręce w kieszenie swój watowéj sukni.
— Czy wiecie że u was chłodno?... — rzekła ruszając się na krześle — od sześciu tygodni już się u mnie w piecu pali... wiem dobrze, że nie wszyscy są w jednakiém położeniu... lecz pomimo tego, powinniście pomyśléć o żelaznym piecyku...
— Zobaczemy... — rzekła Djana — gdy zima nadejdzie.
— Już się zbliża moja koteczko zbliża się szybkim krokiem... pochowałam już letnie suknie do szafy... a watowane spódniczki bardzo się już przydadzą.
Dotknęła rękę sukni Cyprjany, która była blizéj.
— Płócienko! — zawołała — a jeszcze jakie... moje serduszko, jakże wam musi być zimno.
Cyprjana nie odznaczała się cierpliwością.
— Moja pani — odpowiedziała wyrywając suknię z ręki pani Kokardy — żyjemy jak możemy i nie skarżemy się przed nikim.
— Miałażbym obrazić ciebie moja perełko? — zapytała pani Kokarda jeszcze pieszczotliwszym głosem — nie przebaczyłabym sobie tego nigdy, gdyż kocham ciebie z całego serca... bo widzisz... obchodzi mnie mocno wasze położenie... łatwo się nabawić kataru... potém kaszlu, a nareszcie i suchot... moje dzieci, wiem dobrze, że nie wszyscy możemy sobie jednakowo pozwalać... nie mówię ażebyście się stroiły w suknie jedwabne jak ja... lecz chciałabym, ażebyście miały wełniane gorseciki.
To mówiąc wydobyła z kieszeni mały nożyk cokolwiek dłuższy od szpilki, którym zaczęła wykluwać sobie zęby.
— Nic nieznośniejszego nad udka bekasów, których mięso pozostaje między zębami — mówiła daléj bez przerwy. — Czy lubicie bekasy moje aniołki?... to jest kosztowna zwierzyna... lecz dzięki Bogu, moje położenie dozwala mi nie zważać na wydatek... siadajże przy mnie na łóżku, bo widzę tylko jedno krzesło... w istocie, mogłybyście nabyć tanio porządne mebelki... nie mówię ażebyście kupiły podobne moim... bo nasze położenia są różne... lecz...
— To co mamy, jest dla nas dostatecznym — odpowiedziała Djana.
— Dobrze mówisz mój skarbie — odezwała się pani Kokarda — zdaje się że nie jesteście wybredne... lecz jeżeli nie usiądziecie, muszę wnosić że mnie chcecie się pozbyć.
Rzeczywiście pani Kokarda miała powód do podobnego mniemania, gdyż dziewice stały, przed nią milczące, oziębłe i zakłopotane. Z tém wszystkiém uczyniły zadość ostatniemu wezwaniu i usiadły na łóżku z niejakim przymusem.
Pani Kokarda jakieśmy wspomnieli, była główną lokatorką, a czyniąc zadość prośbom obu sióstr, nie wypędziła dotąd Penhoelów z ich nędznego dymnika, i to było właśnie powodem uprzejmości, jaką jéj okazywać były zmuszone.
— Otóż tak to lubię — mówiła — możemy teraz swobodnie mówić... lubo mam dość gęste zęby, te mięso bekasów jest tak włókniste, że wszędzie się wciska... może to kostka... ah! nie uwierzycie jaki dobry obiadek jadłam dzisiaj... najprzód wyborna zupa żółwia... potém potrawka z krótkim sosikiem... na trzecie kotlety ze śpinaczkiem, które się zawsze udają mojéj kucharce... na pieczyste ten niegodziwy bekas, nakoniec krem waniliowy... nie pamiętam ażebym kiedy tak smaczno jadła.
W ciągu tego wyliczania, Djana i Cyprjańa miały spuszczone oczy i zdawało się, że Kokarda dotykała ich jątrzącjé rany, naciskając grubijańsko na nieznośną boleść, o któréj nadaremnie zapomnieć chciały.
Pani Kokarda spoglądała na nich z pod oka.
— Nie jestem żarłokiem... — daléj mówiła — lecz jadłam dziś wcześniéj śniadanie jak zwykle... a to jest wielka przyjemność głód zaspokoić.
Cyprjana westchnęła. Djana zaś okazała zwykłą wytrwałość nie dając poznać niezadowolenia.
— A wy moje miłe — przemówiła wesoło pani Kokarda — cóżeście jadły na obiad? to mnie obchodzi, gdyż was kocham.
Dziewice nic nie odpowiedziały, a pod pałającą powieką Cyprjany kryła się łza boleści.
— I cóż? — zapytała pani Kokarda — nie chcecie mi powierzyć waszych tajemnic gospodarskich... może się wstydzicie moje aniołki... przecież nie wszyscy są w równém położeniu... wiem dobrze, że nie żyjecie wykwintnie... otóż gotowam się założyć, żeście dziś jadły rosół... sztukę mięsa z kapustą i ser...
Dla śmiertelnego głodu dwóch biednych dziewic, te proste potrawy były bardziéj zaostrzającemi apetyt, jak wykwintne dania obiadu pani Kokardy.
— Mój Boże, mój Boże! — poszepnęła Cyprjana.
Djana zarumieniła się.
— Zgadłaś pani prawie — rzekła — lecz powtarzam ci... że jesteśmy zadowolone z tego co mamy.
— Otóż to prawdziwa filozofja moje aniołki... lecz co do mnie, bardzo mnie trapi widząc was w takiéj nędzy.
— Pani...
— Bez uniesień moje dziécię... okazywać się dumną przed prawdziwą przyjaciółką, jest to oznaka złego serca... gniewajcie się zresztą jak chcecie, dla tego powiem co myślę...
— Serce mi się ściska, ile razy do was wchodzę... jedno krzesło... liche łóżko... jedna harfa... bo drugą sprzedałyście zapewne?
— Pani... — przerwała znów Djana.
Główna lokatorka ujęła obie ręce Cyprjany.
— Możecie być przekonane, że was kocham, moje biedne dzieci... — przemówiła z uczuciem — miejcie we mnie ufność, proszę was... jestem od was starszą... mam więcej doświadczenia... i chciałabym wam dopomódz...
Pani Kokarda już nie raz przemawiała podobnie; Djana i Cyprjana miały powody powątpiewania o szczerości tych wynurzeń, a jednakże w ich wieku tak dalece zaufanie przemaga, że obie siostry zwróciły na tę kobietę spojrzenia, w których się malowało wzruszenie i prawie łatwowierność.
— Chodzić w zimie w sukniach płócienkowych! — odezwała się pani Kokarda — w stancyi nieogrzanéj... zaledwie nędzna świeczka... i pożywienie niestosowne dla tych delikatnych buziaków...
Uczuła że ręka Cyprjany zadrżała.
— Nieprawdaż... może nawet brak pożywienia?...
— Oh! — zawołała Cyprjana — przez litość nie mów pani o tém... gdybyś wiedziała ile cierpię...
— Jak to? — zapytała z ciekawością pani Kokarda.
Djana spojrzała ukradkiem na siostrę; jéj czoło powlokło się czerwonością, a podniósłszy oczy na panią Kokardę, przemówiła po cichu:
— Ona cierpi... ponieważ już dwa dni nic nie jadła...
— Dwa dni... — powtórzyła ozięble mała kobiecina — czy być może?... gdyż ja cierpię ból żołądka gdy nie jem drugiego śniadania...
Odsunęła swoją rękę i sięgnęła nią do kieszeni.
— Dwa dni... — powtórzyła jeszcze, lecz tą razą zwolna jakby się pomiarkowała — ja także... oh! takie rzeczy są pamiętne... ja także nie jadłam przez dwa dni... Dobry Boże... moje dzieci, ludzie przechodzą różne koleje... pierwszy krok jest najtrudniejszy... ręczę wam, że następne nic nie kosztują...
Ta nagła oziębłość powściągnęła wzruszenie dziewic i Djana żałowała tego co wyrzekła.
— Oh! oh! — mówiła daléj pani Kokarda — wiedziałam dobrze że jesteście ubogiemi, lecz żeby nie jeść przez dwa dni... a więc wam się źle powodzi... bardzo źle...
Gdy Djana nic nie odpowiadała, pani Kokarda zwróciła na nią oczy, zmieniwszy nagle oblicze. W miejscu oziębłości, zastąpiła miodowa słodycz, którą umiała przybrać jej fizjonomja.
— Jestem w rozpaczy moje aniołki — rzekła — Jakto!... jesteście tak blisko mnie... mnie, która się szczerze zajmuję waszym losem... jak to? czyliż nie pamiętacie co wam mówiłam?...
Djana odezwała się wyniośle i surowo:
— Starałyśmy się o tém zapomniéć pani!
— Jesteś zachwycającą, gdy mówisz podobnie mój aniele — zawołała pani Kokarda przypatrując się jéj z prawdziwym zadziwieniem — duma przystoi tobie jak królowéj... Ah! jakżebym pragnęła cisnąć w ogień tę sukienkę perkalikową i włożyć na jéj miejsce jedwabie, aksamity, koronki... a toby było tak łatwo! i podziękowałybyście mi szczerze, gdybyście odzyskały rozsądek...
Djana z podniesioną głową, ze spuszczonemi oczyma i pałającém licem, była piękną, jak pycha skromności.
— Musiemy wstać jutro bardzo rano — rzekła — a już jest późno...
— To się znaczy, że mnie wypędzacie — zawołała kobiecina — mnie, waszą najlepszą przyjaciółkę... z powodu?... oto dla tego, że pragnę waszego szczęścia... dla tego, że jestem szczerą i nie mogę ukryć zmartwienia, widząc was bez sposobu do życia, gdy możecie mieć piękne pomieszkanie, stroje i wszystko...
Powstała z tragicznym poruszeniem naśladowanym z przedstawienia scenicznego, lecz które przedstawiało mniej więcéj oburzenie poświęcenia źle przyjętego; poczém dodała stojąc w miejscu:
— Pamiętajcie co wam mówiłam... mam doświadczenie... i ręczę wam, że będziecie sobie gryźć rączki, moje gołąbeczki, z przyczyny waszego dzisiejszego obejścia... Kto się targuje ten kupuje... przyjdzie wszystko samo z siebie... my kobiety jesteśmy wszystkie do siebie podobne... wzdragamy się, udajemy okrutnice, odpychamy szczęście... poczém, mówię o dumnych, ulegamy... I ta, która odrzuciła złoto, klejnoty, pojazdy... los jedném słowem... — dodała z przesadą pani Kokarda — daje się uwieść artyście... albo hołysiowi!... Djana zmarszczyła brwi, a pani Kokarda wzruszywszy ramionami postąpiła ku drzwiom.
— Tak zawsze bywa... pomruknęła wzniósłszy oczy do sufitu. Gdy sobie pomyślę, że te głuptasy umierają z głodu przy pełnéj misce... gdyż powtarzam wam sumiennie, że to jest to samo, co rzucać perły... tak moście panny bez grosza... jest pewna osoba milionowa... któraby się starała o wasze dobro... człowiek najzacniejszy, najbogatszy... i jeżelibyście chciały, to jutro jeździłybyście pojazdem...
Żadnéj odpowiedzi. Djana odsłoniła kołdrę łóżka, zabierając się do słania.
Oczki tkliwe i mrugające pani Kokardy zaiskrzyły się, a ściągnione usta skrzywiły się szyderczo.
— Tak pojazdem panno Djano... ty która nie masz trzewików... czy słyszysz?...
To było wyrzeczone z goryczą i złośliwością. Kobiecina stanowczo zrzucała z siebie maskę słodyczy, dla puszczenia wodzy zjadliwemu językowi.
Biedna Cyprjana nie zwracała na nią uwagi, Djana zaś spuściła głowę, a uśmiech dziwaczny igrał na jéj ustach.
— Czy mnie słyszycie? — odezwała się pani Kokarda rozjątrzona uśmiechem dziewicy. — przysięgam wam, moje panny w łachmanach, że długo będziecie czekały na podobną sposobność... Starałam się ażeby wyjednać dla was jak najwięcéj... 30,000 na rok... bo ten człowiek jest szalony...
— Podobne stworzenia odmawiają 30,000 rocznego dochodu... powiedzcie mi tylko panny, czy macie pieniądze za wasze komorne!... ah! ah! ja byłam dla was zbyt dobrą... Jutro wieczór daję słowo uczciwéj kobiety, że ci co mieszkają na poddaszu, będą spać na ulicy!...
Djana zachowała pomiarkowanie. Widząc ją, zdawało się, że te ubliżające słowa, nie stosowały się do niéj. Jednakże przy końcu mowy pani Kokardy, odwróciła się do niéj zwolna.
Główna lokatorka spodziewając się natarcia, ujęła się pięścią pod bok, lecz ręce jéj opadły, gdy usłyszała młodą dziewicę zapytującą obojętnie:
— Ileż to potrzeba pieniędzy, ażeby mieć z nich dochodu 30,000 rocznie?
— Jak to rozumiesz moje dziecię? — wyjąkała pani Kokarda. — Jakiego potrzeba kapitału?
— Tak...
— Sześciukroć sto tysięcy, licząc pięć od sta.
— Sześć kroć sto tysięcy! — powtórzyła Djana spoglądając ukradkiem na siostrę. Kobiecina przybliżyła się.
— Czy będziemy grzecznemi?... — pomruknęła odzyskując pieszczotliwą słodycz.
Djana namyślała się; poczém rzekła spokojnie:
— Czy można dziś jeszcze widzie się z tym człowiekiem?
Pani Kokarda cofnęła się nazad, a Cyprjana podniosła nagle głowę, spojrzawszy z zadziwieniem na siostrę. Zdawało się jéj, że marzy we śnie.
Nie było najlżejszéj oznaki wzruszenia w pięknéj twarzy Djany.
— Do kata!... — odezwała się kobiecina — dziś jeszcze... jakże się prędko niło... oh! moje aniołki, jakżeście ze mnie zażartowały...
— Djano... — szepnęła z cicha Cyprjana.
Djana nakazała jéj milczenie obojętném poruszeniem.
— Pytałam się pani — mówiła patrząc w oczy pani Kokardzie — czy można być dziś wieczorem u tego człowieka?
— Lecz... niewiem... bezwątpienia... — pomrukiwała pani Kokarda.
Dodała na stronie:
— Zresztą za nic nie ręczę... on to ich wytropił... lecz zdaje mi się, że aniołki wiedzą o co rzecz idzie... Możemy iść teraz mój serafinku — odpowiedziała z uśmiechem Djanie — ręczę że będziecie dobrze przyjęte... i zastaniecie zastawioną wieczerzę...
— Dobrze — rzekła Djana — czy nas zaprowadzisz?
— Oh! moja siostro.’ — odezwała się Cyprjana składając ręce.
— Czy was zaprowadzę!... — zawołała kobiecina — kładę szal, kapelusz i posyłam po dorożkę... Zaczekajcie na mnie moje turkaweczki... za dwie minut powrócę — i wybiegła podrygując.
Cyprjana spoglądała na siostrę zdumiałym wzrokiem, nie mogąc znaleźć słów, ażeby jéj zadać pytanie, Djana zaś stała z założonemi rękami.
— Sześćkroć sto tysięcy... — rzekła nakoniec — będzie można wykupić dobra Penhoela...
— Oh! mój Boże! — wykrzyknęła Cyprjana.
— Posłuchaj... — mówiła Djana — kiedyś poszła po chleb byłam tam na poddaszu i widziałam ich cierpienia! Jakże pani się zmieniła... W jéj oczach już łez nie widać... a nasz stary ojciec który codzień chodzi od drzwi do drzwi... wszędzie go odpychają... wszędzie nim pogardzają i znieważają...
— To prawda... to prawda.... lecz hańba!... — wyrzekła Cyprjana z płaczem.
Djana ująwszy ją w objęcia, spojrzała na nią macierzyńskim wzrokiem.
— Masz słuszność biédne dziécię — szepnęła — pozostań... gdyż to jest walka... i jeżeli tą razą nie odniesiemy zwycięztwa, potrzeba umrzéć...
— Pójdę!... — rzekła Cyprjana.


VI.
Pałac Montalta.

Nehemiasz Jones marszałek dworu Montalia był gentlemanem i posiadał smak wykształcony. Nabył dla pana swego jeden z najokazalszych i najdogodniejszych pałacy na przedmieściu ś. Honorjusza, oddalony od ulicy na któréj roją się tłumy gwarliwe i uprzykrzone, odosobniony pośród dzielnicy wielkiego miasta, ocieniony stoletniemi drzewami, z okazałym wchodem przez książęce ogrody.
Nehemiasz Jones wybrał to wszystko pomiędzy polami Elizejskiemi i placem Beauveau, jako w ustroniu wyborowem, z którego patrzący napotyka wszędzie drzewa, trawniki, kwiaty, nigdzie zaś przeciwległéj strony ulicy, nieznośnéj zapory, ograniczającéj widnokrąg paryzki; nigdzie ciekawego okna sąsiada; nigdzie tych ludzi oświeconych, którzy spędzają godziny na wpatrywaniu się w szyby szewców lub parasolników.
Był to śliczny pałac wybudowany za Ludwika XV w kształcie foremnych zamków z wieku XVIII, według planów Peroneta lub Gabryela.
Główna budowla tworzyła czworobok z dwoma skrzydłowemi pawilonami symetrycznemi. Nad drugiém piętrem, którego każde okno ozdobione było w szczycie głowami uśmiechającemi nimf lub satyrów, rozciągała się galerja przezroczysta wieńcząca dach i zasłaniająca go całkowicie. W środku frontonu osadzone były dwie kamienne dryady przytrzymujące tarczę herbową, pod frontonem zaś, cztery kolumny porządku doryckiego podpierały szeroki balkon, występujący nad ostatni stopień zaokrąglonych schodów, na których piętrowały się wazony z kwiatami.
Idąc z dziedzińca wysadzonego drzewami do tych schodów, widziéć się dawał obszerny przedsionek, pod perystylem porządku korynckiego, z marmuru fioletowego z kapitelami brązowemi; ztąd oko przenikało całą szerokość pałacu na przestrzał, i zatrzymywało się na zieloności ogrodu, będącego za pałacem.
Po obu stronach przedsionka wyłożonego rzymską mozajką, były drzwi, z prawéj wiodące do salonu, galeryi i biblioteki po sobie następujących, z lewéj zaś, uwieńczone potworną głową jelenią, prowadzące do jadalni, gdzie mogło zasiąść 50 osób.
Wprost stopni przedsionka, główne, schody ozdobione poręczami żelaznemi z nagłówkami złoconemi, wyobrażającemi kwiaty i winne grona. Z przeciwległéj strony poręczy, nad pasmem z marmuru fioletowego podobnego do kolumn, Desportes przystroił ściany okazałemi malowidłami, oświetlonemi przezroczystą kopułą wieńczącą schody.
Taras podwójny z balustradami z białego marmuru, rozpoczynał się za przedsionkiem i spuszczał się do ogrodu. Był to raczéj mały zwierzyniec, rozciągający się od Marigny z jednéj strony, a z drugiej dochodził do pól Elizejskich.
Wszystko znamionowało wiek XVIII. Obok okazałych klombów, były balingriny Pompadour zwane, ogromne lipy ścinane w arkady, posągi przybrane lub ukryte w niszach zieloności, wodotryski niby wiejskie, najady, trytony, Neptun, Amfitryta i t. d. wszystko to otaczały stoletnie bukszpany, którym nadano rozmaite kształty fantastyczne lub architektoniczne.
Za bukszpanami, były cieniste labirynty, w których Kupido i jego siostra igrały, uśmiechały się i grupowały pod gałęziami, stosownie do lubieżnego upodobania z czasu Ludwika XV.
W chwili przybycia swego, Montalt zastał ten raj mytologiczny w pełnym rozwoju zieloności i kwiatów, i bynajmniéj nie żałował swego zimnego pałacu w Portlandplace w Londynie; lecz gdy nadeszły dni dżdżyste wrześniowe, trzeba się było pożegnać z okazałemi liśćmi drzew i z kwiatami.
Nabob był niestałym z wyrachowania. Liście i kwiaty byłyby go wkrótce znudziły, lecz nie lubił ażeby jego kaprys doznał przeszkody przed godzinę przesycenia. Wezwawszy więc do siebie marszałka Jones, powiedział mu:
— Panie Jones, czyby nie można umieścić mój ogród w cieplarni?
— Jeżeli taka jest wola mylorda — odpowiedział Jones bez zadziwienia — dla czego nie.
Zdawało się słysząc tego anglika, że wola mylorda stanowiła regułę dla świata.
— Taka jest moja wola, panie Jones.
Nadmienimy tutaj, że nazwa lorda nadawana Montalowi, była tylko czysto wymyślową. Anglja bowiem nie szafuje godnościami, a każdy milioner jest lordem dla ubogich. Montalt nie dbał o to, i szczycił się pochodzeniem gminném.
Nehemiasz ukłoniwszy się odszedł. W kilka godzin potém, wojsko robotników napełniało ogród, nad którym wzniosło się pokrycie przezroczyste jakby czarodziejską władzą wywołane.
To pociągnęło ogromne koszta. Nehemiasz przyszedł pewnego razu do Montalta i powiedział mu:
— Mylordzie! twój ogród już jest w cieplarni.
Była to perła marszałków ten Nehemiasz Jones. Cały Paryż był w poruszeniu, a pierwsi którzy usłyszeli o tym cudzie, nie chcieli wierzyć; następnie gdy dodawano szczegóły dokładne, prawdopodobne, najmniéj ciekawi zapragnęli go widziéć. Lecz nie tak łatwo można było wstęp uzyskać, i tylko przyjaciele Montalta albo protegowani przez pana Jones, byli wpuszczani do tego Edenu, którego olbrzymią kopułę zaledwie z najwyższych pięter domów przedmieść można było dostrzedz pomiędzy drzewami. Krążyły rozmaite domysły i opisy; każdy miał w kieszeni plan tego ogrodu cudownego, a im trudniejszy był wstęp do niego, tym większą było chlubą powiedziéć: — „widziałem go.” Jedni, zwolennicy zdrowéj literatury, wznawiali klomby Armidy, albo Eden Miltona; inni znów dowodzili znajomości botaniki, opisując tysiączne kwiaty, rośliny i krzewy; inni nakoniec lubiąc ożywiać scenę, przedstawiali pięknego naboba błąkającego się pod czarownemi cieniami, pośród roju piękności.
Co się tyczé skarbów Montalta, te przechodziły wszelkie pojęcie. Ci którzy nie chcieli przesadzać, mówili ze był bogatszym od króla; a byli i tacy, którzy twierdzili że widzieli wozy naładowane sztabami złotemi.
Pomiędzy temi wieściami, było cokolwiek prawdy, lecz więcéj kłamstwa. To było wszakże niezaprzeczoném, że ten sławny ogród był jedynym w Europie.
Co się tyczé pałacu, tego dzieła epoki zmysłowéj, Montalt przyozdobił go stosownie do swego dziwacznego smaku. Tam obok lubieżnych wspomnień XVIII wieku, mieściły się miękkie roskosze obyczajów azjatyckich. Komfort angielski panował nad wszystkiém i podwajał oryginalność téj mieszaniny.
Buszer dawał się poznać po swych skrzydlatych pucołowatych amorkach na ścianach sali gdzie niegdzie skupionych, któréj podłogę Montalt kazał wyłożyć marmurem i gdzie rury dostarczały wody letniéj i woniejącéj do kąpieli. Żywe barwy opon i zasłon kaszmirowych ćmiły cokolwiek płowe suknie margrabin-pasterek malarza Watteau.
Pałac Montalta jednoczył w sobie miękkość XVIII wieku z miękkością wschodnią, nie ubliżając modom sztywnym gentlemanów krwi czystéj; gdyż Montalt pomimo całéj swojéj potęgi, mógł tylko urządzić go wewnątrz według swego upodobania. Pomiędzy ścianami pałacu, wspomnienia jego mogły przybrać kształty i przedstawić z łatwością ożywioną widownię jego życia indyjskiego; mógł wyobrażać sobie, że jest jeszcze w Muskacie, albo jako zwycięzca napada ze swemi cypajami, na Persję lub Kabul. Lecz zewnątrz była to Europa, w któréj niepodobna zmienić obyczaje ogółu, i gdzie zamiast palankinu indyjskiego kołyszącego się niedbale, potrzeba było dzielnych koni do zaprzęgu.
Byłoby zbytecznym nadmieniać, że stajnie naboba nie miały równych sobie w Paryżu. Bogactwo, przepych zbytkowy i okazały, rozciągały niejako powłokę nad sprzecznościami, które mogły szpecić pomieszkanie Montalta. Nieład jest częstokroć powabniejszy nad systematyczną jednostajność.
Było to dziełem Montalta, dziełem skończoném, o którém nie myślał więcéj, i żył tam jakby żył gdziekolwiekądź, obojętny na cuda stworzone z taką namiętnością, i gdzie według zdania pospolitéj moralności, nie bardzo przykładne pędził życie.
Trzy bóstwa krotochwili: gra, wino i piękności, stanowiły jego religję.
Pił jak prawdziwy lord, grał jak opętany, kochał jak Don-Juan. Gdzież jego niestała miłość nie dosięgła? od ubóstwianych grzesznic chełpiących się ze swéj zalotności, aż do skromnych Magdalen, które się nasuwają i ulegają pod zasłoną; od Loli, naszéj pięknéj margrabiny d’Urgel, aż do pięknéj damy, którąby sam Lovelas nie śmiał zaczepić.
Przyznać należy, iż Montalt nie używał środków uwodzenia i nie dopuszczał się nadużyć, bo nie miał do tego czasu ani chęci. Chcąc uwodzić, potrzeba udawać przynajmniéj miłość, a odgrywanie podobnéj roli, znużyłoby Montalta równie jak sama rzeczywistość.
Kobiety byłyby go kochały, gdyż był wspaniałomyślny, szlachetny, dorodny, i być może że był kochanym; lecz to się działo pomimo jego wiedzy i woli. On nic nie kochał, ulegając zmysłom które się przebudzały namiętne i silne, obok ociężałego uśpienia serca.
Taki jest niekiedy stan człowieka, który poświęcił całe swoje jestestwo śmiertelnéj miłości i został zawiedziony. Lecz nabob mówił często, że nigdy nie kochał, a zatém był takim z przyrodzenia.
Trzeba było temu wierzyć, lubo trudno było pogodzić lodowy próżnię serca jego, materjalizm bez podpory, z szlachetną wspaniałomyślnością, która się przebijała nie w słowach jego, lecz w uczynkach.
Ci co go najbliżéj otaczali, nie śmieliby go sądzić, a tym mniéj objawić o nim stanowczego zdania.
— Uważając zasadnie, dusza jego wydawała się potępioną; wszystko objawiało w nim powątpiewanie, zaprzeczenie i bluźnierstwo... Wszystko cokolwiek było dobrém, świętém, wzniecało w nim pogardę lub żarty. Pomimo tego jednakże, oprócz życia systematycznie rozwiązłego, jedyną było przyjemnością dla niego, wyświadczać dobrodziejstwa innym.
Dobre uczynki ukrywał starannie i zazdrośnie, z taką skrytością prawie, z jaką szczycił się swemi usterkami. Nawet przed tym którego zobowiązywał swemi dobrodziejstwy do wdzięczności, tłumaczył się jakby popełnił występek. W skutku wyrachowanéj ironii, człowiek którego używał do podobnych zleceń, pełnił przy nim obowiązki nie dające się przyzwoicie określić.
Był to anglik nazwiskiem Smith, przez którego ręce przechodziły ogromne summy, przeznaczone po większéj części na jałmużny; lubo Montalt udawał, że wszystko obracane bywa na budżet jego roskosznego życia.
Wieczorem wracając z gry, Montalt wchodził do pokoju przybranego w to wszystko, cokolwiek przepych może najcudowniejszego dostarczyć. Kobieta która raz weszła do tego przybytku, nie wróciła już do niego powtórnie. Nie było to wszakże odprawą, gdyż odtąd miała prawo bywać w pałacu na okazałych biesiadach wyprawianych przez naboba, a to było nie małym przywilejem.
Pan Smith zawsze był przysposobionym, i ani razu jeszcze, pokój wspomniony nie był pustym w godzinie, w któréj nabob zwykł wracać z miasta.
Lecz w tém równie jak w innych upodobaniach, okazywał nagłe i nieomylne dziwactwa; bo zdarzało się często, że omijał pokój przy którym stali na straży murzyni, i nie spojrzał nawet wewnątrz. Wtedy, wchodził sam do swych pokoi, a zamknąwszy drzwi na klucz, przechadzał się długo szerokiemi krokami po sypialni. Zdarzało się, że ciekawi służący, słyszeli przez drzwi głuche westchnienia i jęki.
Nazajutrz widziano go leżącego w łóżku, był bladym i znużonym. Nikt wówczas nie śmiał przemówić słowa i zaledwie ośmielono się spojrzeć na niego ukradkiem. W takich dniach nic nie jadł i siedział do wieczora na sofie, gdy témczasem jego dwaj murzyni niemi i niewzruszeni, oczekiwali jego rozkazów.
Ci, którzy by mogli przeniknąć tajemnicę jego życia, zauważaliby że ten głęboki i posępny smutek ogarniał go zawsze, ile razy koleje gry zmuszały go do wyrwania djamentu z pokrywki pudełka sandałowego.
Bez wątpienia, że przegrana sama z siebie nie była przyczyną jego rozpaczy, gdyż nie widziano nigdy gracza spokojniejszego i obojętniejszego.
W tych dniach o których mówimy, nikt nie miał do niego przystępu, nawet Stefan i Roger których lubił towarzystwo.
Przypadkowa przyjaźń zawiązana w dyliżansie, dla wielu osób stanowiłaby od początku zaród zerwania zażyłości. Lecz Montalt uważał to z innego względu; wmawiał w siebie z nadzwyczajną roskoszą, że ta przyjaźń nie miała żadnego wyrozumowanego powodu; młodzieńcy nie byli jego powinowatemi ani sąsiadami, nie chowali się razem, żaden z nich nic nie poświęcił dla niego; zkąd prawdopodobnie wynikało, że powinni go byli lubić.
Co do niego, przywiązał się do młodzieńców bardziéj jak w dniu poznania. Upodobał sobie namiętnie talent Stefana i podziwiał serdecznie najprostsze dowcipy Rogera. Widząc ich razem, zdawałoby się że jest ich ojcem; a że częściéj był tylko ich wesołym towarzyszem, przeto niepodobna było wtedy dostrzedz uczuć ojcowskich.
Montalt wydawał się równie młodym jak oni, będąc dorodnym, rozsądnym, wykwintnym w obejściu, mógł uchodzić za starszego brata, który był obdarzony powagą i zdrowym zdaniem. Z bohaterską cierpliwością zajmował się doprowadzeniem do skutku dzieła rozpoczętego w drodze z Rennes do Paryża. Ile razy młodzieńcy byli z nim razem, prawił im nauki pragnąc, ażeby Stefan i Roger przemienili się w filozofów jemu podobnych nadewszystko zaś, usiłował wpoić w nich głęboką wzgardę dla kobiet, którą przy każdéj sposobności zdawał się okazywać.
Ażeby dojść do tego, nie ograniczał się na samem rozumowaniu, lecz nadto próbował stosownych środków. Kilkakrotnie Stefan i Roger podchwyceni zostali niespodzianie i w sposobie zdolnym do złudzenia; lecz nabob nadaremnie zastawiał na nich sidła ponętne, którym Stefan i Roger opierali się mężnie; mianowicie zaś Stefan, który był silniejszego charakteru.
Zresztą, nie zastanawiając się głęboko, z obojętnością właściwą ich wiekowi, postępowali na drodze tego dogodnego i miękkiego życia, które im przypadek nastręczył. Stefan pracował i otrzymywał królewskie wynagrodzenie za swoje płody. Roger nic nie robił, lecz jako sekretarz mylorda, pobierał pod tyra pozorem wysoką płacę. Pojazdy, konie, domownicy, słowem wszystko było na ich usługi.
Przystojni, dowcipni, dobrze ułożeni, wykwintni i bogaci, zajmowali znakomite stanowisko w świecie. Od początku i jednozgodnie postanowili doprowadzić do skutku postanowienie, które powzięli pewnego wieczora w ogrodzie Penhoelu, to jest: zbierać pieniądze jak skąpcy, ażeby powrócić prędko do Bretanii gdzie ich szczęście oczekiwało.
Stefan wierny swemu postanowieniu, każdą sumkę jaką od naboba dostawał, starannie odkładał, i nieposiadał się z radości widząc swój skarb szybko rosnący, a mający stanowić posag dla Djany, o któréj ciągle myślą! i którą w oddaleniu widział piękniejszą i wznioślejszą.
Roger myślał także o Cyprjanie, lecz wiadomo jak w Paryżu pieniądze się rozchodzę; dla tego też posag Cyprjany bardzo powolnie się zwiększał. Kochał ją wszakże dobry chłopiec, lecz nie jedna czarodziejka którą niegodziwy Montalt nasuwał mu przed oczy, wydawała mu się także zachwycającą.
Gdy Stefan malował w pałacu, Roger przepędzał czas na przechadzce, a gdy powracał i Stefan badał go jak brata, nie zawsze wyspowiadał się ze wszystkiego.
Jedna rzecz wszakże zbliżała, obu młodzieńców i wspólnie trapiła, to jest, brak wiadomości z Bretanii, zupełne i niepojęte milczenie przyjaciół, których tam zostawili. Stefan pisał kilka razy do Djany, a Roger do Cyprjany i pani, jednakże na żaden z listów nie otrzymali odpowiedzi. Pisali również do starego Gérauda, który okazywał im szczerą przyjaźń, lecz i ten także nic im nie donosił.
Tym sposobem upływały tygodnie, a młodzieńcy tworząc tysiączne domysły, łamali sobie głowy nad odgadnieniem tego milczenia, nigdy w swoich przypuszczeniach nie dochodząc do smutnéj rzeczywistości.
Stefan przywiedziony do ostateczności, napisał do jednego ze swoich znajomych, który bawił przy rodzicach w okolicy Redonu, i liczył godziny w oczekiwaniu na odpowiedź, która koniecznie nadejść musiała.


VII.

Nabob wydawał świetne biesiady, a kucharz jego był jednym z tych wyborowych ludzi, którzy sław£ kuchni francuzkiéj roznoszą po wszystkich stolicach Europy. Obiady jego przenosiły wszystko, cokolwiek najwyszukańsi łakotnisie wyobrazić sobie mogą.
Potrzeba przyznać jednakże, że goście zajmujący miejsca przy stole, stanowili pewną mieszaninę. Mówimy tutaj o pierwszym stole, gdyż było dwa, i drugi przeznaczony dla kobiet odróżniał się zupełnie od pierwszego.
W tym gronie błąkającym i odznaczającym się tytułami, a zapełniającym dom gry, trudno jest zaiste rozróżnić awanturnika od szlachetnie urodzonego. I rzeczywiście awanturnik tak blisko tam ociera się o szlachcica, że jeden od drugiego przybierają barwy tak dalece, że prawdziwy hrabia pieczętujący się starożytnym herbem, wydaje się kartownikiem z powołania, i nawzajem mistrz oszustwa w karty, ukrywający starannie swoje rzemiosło, uchodzi za znakomitego człowieka.
Od dawna moda Francuzka naśladuje anglomanję. Montalt przy swoich milionach, z romantyczną historją, która nie była zmyśloną, przy wspaniałéj i wzniosłéj powierzchowności, gdyby był zapragnął, mógłby zostać lwem salonów arystokratycznych; bo dla niego usuniętoby z uprzejmością zawady etykiety i w skutku swych bujnych dziwactw byłby odzierżył berło mody. Lecz nie życzył sobie lego. Spodobało mu się naprzykład zaprosić do siebie znakomitości z przedmieścia ś. Germans, u których sam nigdy nie postał.
W jego pałacu, zabawa nie kończyła się nigdy dopóki nie posunęła się do szalonych krańców rozpusty, a to było wiadomo każdemu. Bawiło go widząc purytanów przestępujycych próg jego piekła.
Przy stole Berry-Montalta siadywali prawdziwi wielcy panowie, lecz zajmowali także miejsca oprócz naszéj szlachty z hotelu czterech stron świata, rozmaici kawalerowie przemysłowi. Jedni i drudzy zresztą, jednoczyli się i tworzyli arcy-szlachetny całość. Mianowicie zaś członkowie tak zwanego zebrania cudzoziemców, w całéj świetności podówczas istniejącego. Wszystkie kraje miały tam swoich posłanników, a najskromniejszy tytuł był kawalera; było mnóstwo hrabiów, trzech margrabiów i książę.
Przy stole szafowano wykwintny uprzejmością i dowcipnemi rozmowami. Montalt przewodniczył i był sposobnym do prowadzenia żartobliwych ucinków. Mieszanina znikała przy czystém złocie.
Nakoniec grecy z 1820 roku, lubo ta nazwa starożytna nie była jeszcze upowszechniony, wyrównywali grekom i 1852 roku. Jest to wyborowy oddział odznaczający się nieocenionym polorem.
Pomiędzy najwykwintniejszemi odznaczał się kawaler las Matas; zasługiwał on pod każdym względem na zaszczyty jaki mu mylord uczynił, sadzając obok siebie. Dwaj towarzysze nie zwracali tak dalece na siebie uwagi, gdyż w Portugalji i w Niemczech nie ma zwyczaju prowadzić świetnych rozmów przy stole. Pan hrabia Manteira i baron Bibandier zachowywali się w ogólności przyzwoicie i więcéj téż od nich nie wymagano.
Przybywszy do pałacu naboba, nasi szlachta doznali żywéj niespokojności. Widywali dotąd Montalta w zgromadzeniu cudzoziemców, i nie znali zupełnie domowników jego.
Lola była wprawdzie w pałacu, jak wiele innych kobiet, lecz równie jak wszystkie inne raz tylko.
Tego wieczora, wchodząc Bibandier, Błażéj i Robert, spostrzegli dwie twarze dobrze im znane, których się tam nie spodziewali zastać, to jest: Rogera i Stefana.
Dwaj młodzieńcy stali przy Montalcie przyjmując z nim gości.
Zadziwienie naszéj szlachty było tak wielkie, że zdawało się im w pierwszéj chwili że są zdradzeni.
Lecz będąc doskonale przekształconemi, odzyskali wkrótce jak mówią minę, przekonawszy się że ich nie poznano.
Roger i Stefan nigdyby nie pomyśleli o panu Robercie de Blois, Błażeju jego służącym i biednym grabarzu Bibandierze.
Objad odbywał się podług zasad sztuki gastromicznéj. Wina nie tylko że były wyborne, ale nadte podawano je według porządku gastrologicznego.
Potrzeba do tego rzutu oka i nauki, potrzeba umiéć podawać naprzemian gorącą maderę z winem bordeaux, królem win; nalewać szlachetnego szambertyna, porto, miłe podniebieniom angielskim, syrakuzę, cypryjskie lakryma-kristi, te wina romantyczne, które piją na scenie w kubkach ze złoconego papieru; konstancję i johanisberger, dyplomatyczne ambrozje, których się nabywa jak mówią, rozumem lub sławą. Co do szampana, tego słabego i zimnego płynu, który zawraca głowy uczni i kobiet, nie warto nawet wspominać przy tylu słynnych nazwiskach.
Rozmowy przy stole były wesołe. Baron Bibander przemógłszy raz nieśmiałość, kaleczył francuzczyznę podług zasad wykładanych przez jego nauczyciela żołnierza-fryzjera.
Montalt uprzejmy dla wszystkich, był szczególniéj uprzedzającym dla kawalera las Matas, który z nim rozmawiał z szczególną żywością.
Montalt odpowiadał mu, uśmiechał się, pilnując ażeby jego kieliszek nie był nigdy próżny.
Jakże nie pić, gdy sam mylord był podczaszym; p. kawaler lubo mocnéj głowy, przy drugiém daniu, już był cokolwiek podchmielonym. Lecz to nic nie stanowiło, gdyż gości byli już w podobnym stanie.
W sąsiedniéj galeryi, dobrana orkiestra wykonywała modne arje, lub melodje indyjskie dostarczone przez Mirzę, byłą niewolnicę naboba; a przy końcu téjże galeryi otwarte podwoje prowadziły do drugiéj sali podobnie przybranéj jak pierwsza i pośród któréj stał także stół zastawiony. Przy nim zajmowały miejsca prześliczne kobiety, które piły jak mężczyźni.
Mirza którą widzieliśmy melancholijną i milczącą, przewodniczyła przy stole kobiecym. Lecz nabob powiedział jéj żeby była wesołą, żeby śpiewała i uśmiechała się, i widoczném było, że do tego rozkazu zastosowała się zupełnie.
Prawie wszystkie kobiety były w ubiorach azjatyckich; z tych 12 lub 15 przebrane były za bajaderki Mysorskie. Wszystkie były piękne i zachwycające, co czyniło wielki zaszczyt panu Smith, zalotnemu rozdawcy jałmużn.
Pomiędzy najpowabniejszemi, były dwie tancerki Akademii królewskiéj muzyki, które po raz pierwszy zaproszono do pałacu. Pan Smith przyznać należy, szczęśliwy wybór uczynił, gdyż były to dwa małe djabełki uśmiechające się złośliwie i naiwnie, obie młode i ponętne jak nimfy, a jedném słowem pieścidełka.
Te dwie panny wezwane zostały w zamiarze oswojenia Rogera i Stefana. Nabob chciał nakoniec przezwyciężyć dzikość swoich ulubieńców: i w istocie nie można było wynaleźć trafniejszych, pokus nad panny Delfinę i Hortensję, najświeższe nabytki baletu opery, a Stefan i Roger powinni się mieć na baczności.
W ciągu objadu Montalt spoglądał na nich z uśmiechem i lubo słuchał ożywionéj mowy kawalera las Matas, który mu być może wykładał swoją martyngałę, Montalt żartobliwie groził młodzieńcom.
Stefan i Roger rozumieli go dokładnie, i odpowiadali podnosząc szklanki na znak przyjętego wyzwania.
Pomimo, niezaprzeczonych zdolności pana Smith roskoszne uczennice akademii królewskiéj muzyki nie były jednakże temi, których sobie życzył Montalt. Pragnął on nawrócić młodzieńców według swego widzimi się, i w tym względzie fantazja jego doszła do wysokiego stopnia rozwoju. Opór młodzieńców dręczył go do żywego i postanowił przemódz go wszelkiemi sposobami. Dla tego też w wyborze był trudniejszym jak sam dla siebie i nie zaufał ślepo jak zwykle doświadczeniu pana Smith. Udzielił mu szczegółowych objaśnień, wskazał sam dwie młode dziewczyny, lecz nie panny Delfinę i Hortensje.
Chodziło tu o dwie ubogie dziewczyny bez sposobu do życia, które były pozbawione opieki i zdrowéj rady, będące na téj śliskiéj drodze, na któréj żadna nie może zachować równowagi, według twierdzenia romantyków pogańskich i filozofów szkoły transcendentalnéj; słowem o dwie śpiewaczki uliczne, jeżeli je mamy wymienić z powołania. Lecz to były śpiewaczki jakich dotąd nie widziano, dziewczyny piękności tak cudownéj i zachwycającéj, że nabob pomimo że miał serce zwiędłe, doznał wzruszenia w głębi swój duszy, gdy się im tylko przypatrywał.
Polubił nawet te dwie dziewczyny: myślał o nich często od chwili, gdy przypadek zbliżył je do niego, i jeżeli postanowił ażeby były kochankami Stefana i Rogera, to był powodowany myślę, że będzie miał przy sobie dwie pary młode, piękne i szczęśliwe.
Myśl jego nie mogła daléj przenikać, nie chcąc być w sprzeczności z zasadami, któremi się kierował; onby miał pomyślić o małżeństwie? czyliż to nie-było niedorzecznością pod względem stosunków towarzyskich? nadewszystko zaś byłoby to zniweczyć i skrzywić linję jego filozofii.
Lecz jego piękny pomysł nie dał się urzeczywistnić. Dziewczyny które zdawało się że powinny przyjęć z wdzięcznością jego przełożenie, oświadczyły że przekładają nędzę nad to, co nazywały hańbę. Montalt rzeczywiście mniemał, że w kobietach panuje duch sprzeciwieństwa i złéj woli.
Ah! gdyby się były zgodziły, tę rażę młodzieńcy niezawodnieby ulegli. Czyliż podobna oprzeć się powabnéj niewinności? Czyliż można zachować obojętność na widok ich anielskich uśmiechów?
Lecz nie chciały. Wszelkie środki okazały się bezskutecznemi i potrzeba było o nich zapomniéć.
Nabob wyprawiał dzisiejszą ucztę dla przekonania, czy się będzie mógł obejść bez śpiewaczek ulicznych, i zdawało się, że rzeczy pójdą pożądanym torem, bo nasi młodzieńcy siedząc obok rówienników swego wieku, bawili się wesoło. — Zresztą, ten spisek przeciw ich wierności miłosnéj, był dość niewinnym, i gdyby nawet odkryli zasadzkę do któréj ich zwolna popychano, być może iżby nie doznali zbytniego wstrętu.
Tego wieczora byli w najwyborniejszym usposobieniu. Nabob zdaleka śledził postępy ich wesołości, widział ich lica ożywiające się, oczy błyszczące, i ich spojrzenia, wyborna oznaka! zwracały się nieraz z nieudaną niecierpliwością, do drzwi wiodących do drugiego salonu.
Gdy między biesiadującemi skutkiem nadmiaru trunków, zaczął się już wkradać nieład tak w użyciu pokarmów, jak w prowadzeniu rozmów, za danym znakiem przez naboba, wszyscy powstali od stołów, a w tejże chwili dał się słyszeć dźwięk przeciągły i donośny hucznéj orkiestry, i rój kobiet z kieliszkami w ręku napełnił salę. Wszystkie były w półmaseczkach nieukrywających ani świetnéj czerwoności ust, ani świeżości ich lic.
Na ten widok dramatyczny, dał się słyszéć okrzyk uniesienia pomiędzy biesiadnikami. Baron Bibander był cokolwiek zmieszany, ponieważ ta niespodzianka podchwyciła go tak nagle, iż nie mógł spojrzéć w lusterko kieszonkowe, dla przekonania się czy barwidło nie zeszło mu z twarzy.
W chwili gdy goście schodzili po tarasie do ogrodu, którego oświetlenie przenosiło o wiele opisy miejsc zaczarowanych, dwanaście kobiet przebranych za bajaderki opuściły nagle swoich kawalerów i poskoczyły na trawnik przeciwległy pałacowi.
W pierwszym rzędzie obrazu, na aksamitnym trawniku, pomiędzy koszykami kwiatów, te dwanaście kobiet pięknych, w ubiorach jaśniejących drogiemi kamieniami i złotém, wykonywały lubieżne tańce urzeczywistniające roskoszne marzenia.
Ich maski opadły przy pierwszém odgłosie muzyki. Wszystkie były młode i powabne, lecz przyznać należało pierwszeństwo wybranym przez p. Smith, tym dwom lekkim i pieszczonym tanecznicom, które miały się zająć pokonaniem Stefana i Rogera.
Obie były godne uwielbienia i trudno wyrzec która z nich była piękniejszy. Hortensja miała twarz brunetki, żywy i ponętny, uwieńczony włosami barwy hebanowéj, Delfina zaś była blondynką, lecz nie z tych omdlewających blondynek, których spojrzenie zatapia się w próżni bez ognia i żywości. Jéj duże oczy niebieskie były uśmiechające, a złote pukle włosów, igrały figlarnie na białych ramionach.
Stefan spoglądał na Delfinę, Roger pochłaniał wzrokiem Hortensję; nabob zaś się uśmiechał, słuchając zarazem pana kawalera las Matas, który wymownie coś opowiadał.
Orkiestra która początkowo zwolna przegrywała, postępowała do crescendo coraz żywszego, a taniec stosował się do muzyki. Bajaderki skupiały się i oddalały, powiewając zasłonami, tworzącemi żywy łańcuch, którego ogniwa jednoczyły się lub rozrywały.
Przez chwilę jeszcze widziano powabne grono pląsające z szybkością wiru, poczém nagle orkiestra umilkła i tancerki zniknęły jak widma.
Delfina opierała swoją blond główkę o pierś Stefana, Hortensja zaś z uśmiechem ujęła za rękę Rogera. Nabob pomuskiwał palcem wąsiki i spoglądał przez chwilę na dwie pary. Następnie odwrócił się do kawalera las Matas, który od niejakiego czasu przemawiał nie będąc od nikogo słuchanym.
— I cóż Mylordzie! jakże ci się wydaje myśl moja?
Twarz Roberta była zaognioną, oczy jego iskrzyły się nadzwyczajnie, a powieki ociężałe drgały ustawicznie, co oznaczało nieomylne opilstwo.
Nabob mu ciągle nalewał.
Równie jak każdy prawie pijak coraz bardziéj utwierdzał się w swéj stałéj myśli i usiłował przekonać Montalta z uporczywém zapałem.
Ten spojrzał na niego z uśmiechem.
— Zdaje mi się, że pan jesteś bardzo biegłym... lecz co do mnie, nie lubię tych interesów, w których potrzeba na los liczyć.
— Można innych spróbować!... — zawołał Robert z żywością — mam nie jedną stronę naciągniętą... i jeżeli zechcesz Mylordzie...
— Co? — odezwał się Montalt obojętnie.
— Pan jesteś bogatym... lecz masz skłonności królewskie... jakiż majątek wystarczyć może dla zadość czynienia temu niepojętemu przepychowi?
Wskazywał na ogród, zdając się obliczać na prędce ogromne summy, które wyrzucone zostały na te czarujące okazałości.
— Rzeczywistém jest, że tracę mój kapitał panie kawalerze.
— Wiedziałem o tém... ah! Mylordzie! gdybyś mnie chciał zrozumieć...
— Ależ ja pana dokładnie zrozumiałem.
— W istocie? — rzekł Robert spuszczając oczy... i cóż?
— I cóż? — powtórzył Montalt — wiem że ze zdolnym człowiekiem możnaby coś przedsięwziąźć. Lecz panie kawalerze, poznaliśmy się dopiéro od kilku tygodni.... i nie wiem dotąd....
— To prawda!... — przerwał Robert — nie widziałeś mnie nigdy przy czynności.
— Pojmujesz pan, że w podobnych interessach — odezwał się Montalt z uprzejmiejszym uśmiechem — nie zwraca się wyłącznie uwagi na prowadzenie moralne...
— Rozumiem... lecz na zręczność w postępowaniu.
— Wyraziłeś pan mysi moją.
Robert zbliżywszy się do Montalta, ośmielił się oprzéć poufale na jego ramieniu.
— Cóżbyś pan powiedział — mówił zniżając głos — o biednym młodzieńcu, który przybył do pewnego zamku, bez żadnego polecenia, bez grosza... do zamku w którym nie znał nikogo... i który w przeciągu lat trzech dokazał tego jedynie przez swój przemysł, że po prostu wypędził właściciela zamku i zajął jego miejsce?...
— To zbyt zuchwale — odpowiedział Montalt.
— Rozumiem że go wypędził prawnie — odpowiedział Robert — gdyż ten człowiek o którym mówię, pozyskał prawo własności w skutku akt urzędowych.
— To jeszcze lepsze.
Robert ścisnął mu ramię.
— Czy będziesz pan miał dość czasu do wysłuchania pewnéj powieści? — rzekł.
— Czy długiéj?
— Dość... lecz jak ją pan usłyszysz, to najdokładniéj ocenisz moje zdolności, kochany lordzie.
— Bo już gra się rozpoczyna — rzekł Montalt z rzeczywistym lub udaném wahaniem — i chciałbym...
— To drobnostka dla pana — zawołał kawaler zatrzymując go prawie przemocą — ten który pozyskał 20,000 fr. dochodu z niczego, może zebrać miljony miljonów przy połowie twojego majątku... masz pan dość czasu do stawienia 200 lub 300 franków na kartę... lecz teraz musisz mnie wysłuchać.
Montalt spojrzał żałośnie na zielony stolik, około którego zgromadzili się gracze.
— Chodźmy więc — rzekł — jeżeli sobie tego życzysz koniecznie.
Robert uprowadził go do gęstwiny.
Gdy przechodzili przez ogród, na trawnikach jedni tańczyli walca, inni rozmawiali leżąc na poduszkach rozrzuconych wszędzie; inni znów przechodzili przez wysokie bramy wycięte w gęstwinie bukszpanów i zapuszczali się w głąb ogrodu, a czarni cypajowie roznosili chłodniki.
Roger walcował z Delfiną, a Stefan z Hortensją.
Błażéj stał przy stoliku gry, Bibandier zalecał się jakiejś damie udając don-Juana.
Robert i Montalt usiedli obok siebie.
— Trzy lata temu — rzekł Robert — było nas dwóch... nie mam potrzeby ukrywać nazwiska mojego towarzysza... był to hrabia Manteira...
— Ah, ah! — odezwał się nabob — czy ten pucołowaty hrabia jest także olbrzymem zręczności?
— Bynajmniéj... lecz ma swoje zalety... przekonasz się pan... byliśmy obaj zmuszeni opuścić Paryż dla interessów... familijnych... zboczyliśmy cokolwiek z drogi i udaliśmy się do Bretanii z pewną damą, która jest panu znaną...
— Czy nie margrabina? — zapytał Montalt.
— Z panią margrabiną d’Urgel, która była podówczas o trzy lata młodszą i piękną jak anioł.
Jakby dla potwierdzenia tego, Lola przeszła w téj chwili z pewnym panem około altanki, w któréj siedzieli Montalt i Robert.
— Tak... tak... — mówił nabob patrząc na nią — margrabina musiała być bardzo piękną.
— Przybywszy do pewnego miasta w Bretanii, którego nazwisko mniéj potrzebne — mówił dalej Robert — mieliśmy razem 7 franków 50 centymów...
— Wina! — zawołał nabob na Cypaja.
Od kilku chwil widziéć się dawały kobiety, które nie były na wieczerzy. Było to zwyczajem na ucztach naboba i nikt się temu nie dziwił. Nazywano to wystąpieniem wielkich dam.
Pałac Montalta miał okropną sławę. Mówiono o nim bardzo źle, lecz narażano się na wszystko, aby tylko mieć wolny wstęp do tego skażonego przybytku, który potrzeba było koniecznie widziéć, ażeby uwierzyć cudom fantazji i zbytku.
Lecz jeżeli ten nowy zaciąg piękności nieznanych w tym dziwnym świecie, nie wzbudzał zadziwienia, to znów z drugiéj strony wydarzył się wypadek dość osobliwy, którego nie potrafiliby wytłumaczyć nawet domownicy pałacu.
Dwanaście tancerek które widzieliśmy przy otwarciu balu, były równie jak cypajowie przeznaczone do występowania na widownię uczty, a licząc i Mirzę, było ich razem trzynaście pan Smith dostarczył im ubiorów bajaderek, których nie mogło być więcéj, gdyż żaden krawiec paryzki nie byłby wstanie naśladować tego stroju. Ubiory te odznaczające się ścisłą dokładnością, robione były w pałacu pod przewodnictwem Mirzy.
A jednakże gdyby kto pomyślał o przeliczeniu bajaderek, byłby w téj chwili na rachował piętnaście; wszystkie jednakowo ubrane, różniące się jedynie barwami szarf kaszmirowych.
Było więc dwie nadto; dwie kobiety, które bezwątpienia nie miały prawa znajdować się na balu i które wcisnęły się korzystając z przebrania.
Lecz jakim sposobem postarały się o to przebranie? Jeden domysł był przypuszczalny lubo nieprawdopodobny: Mirza być może kazała zrobić parę ubiorów zapasowych.
Obok jéj pokoi był skład rozmaitych przebrań kobiecych; może się tam dostały te dwie kobiety i ukradły tuniki haftowane złotem, pasy i djademy z pereł.
Jakkolwiekbądź, zdawało się łatwo rozpoznać przywłaszczycielki; były to bardzo młode dziewczyny, a ich pomieszanie i obawa, mogły zwrócić uwagę. Stały przy schodkach przedsionka, trzymając się za ręce i spoglądały w około z podziwieniem. To trwało kilka minut, poczém przemówiwszy do siebie rozłączyły się niespodzianie.
Zdawało się, że obrały jakieś postanowienie. Nagle pozbyły się trwogi która ich wydać mogła, i pierwsza która miała szarfę czerwoną z frędzlami złotemi, udała się wprost do stolika gry, przy którym pan Błażéj dokazywał cudów; druga zaś w zielonéj szarfie, poszła do szlachetnego barona Bibander, rozciągającego się na poduszkach pod kwiatami w postawie satrapy oczekującego niewolnicy.
Obie cóś szepnęły do uszu naszych panów, a skutek okazał się dość widoczny.
Pan hrabia Manteira upuścił z rąk karty i zbladł jak ściana.
Baron podniósł się nieco, i zesztywniał jak kołek.
Spoglądał z otwartemi usty i z nieopisaném zadziwieniem na bajaderkę w zielonéj szarfie, która usiadła obok niego.
Druga w czerwonéj szarfie, usiadła obok pana Manteiry przy stoliku gry.


VIII.
Cztery bajaderki.

Słowa które wymówiły dwie nieznajome do uszu barona i hrabiego, były jednakże bardzo proste.
Czerwona szarfa szepnęła do hrabiego:
— Dobry wieczór panie Błażeju...
Powitania te były bardzo łagodnie wyrzeczone, i nie cechowały pogróżki.
Hrabia Manteira usiłował rozpoznać pod maską nieznajoméj, rysy kształtne ogorzałéj twarzy Loli, bo nie przypuszczał aby inna kobieta na téj uczcie, mogła go znać z imienia.
Bajaderka lubo tego wzrostu co i Lola, miała kibić zgrabniejszy, ramiona węższe i piersi nie tak wydatne; a przy tém Lola była brunetkę, gdy tymczasem z pod djademu z pereł, wysuwały się gęste pukle prześlicznych włosów szatyn.
Hrabia usiłował pohamować swoje pomieszanie i zebrał karty drżącą ręką.
— Nie zważaj na mnie panie Błażeju — rzekła nieznajoma bez przesady — graj daléj... mam czas... poczekam...
Hrabia nie mógł wybierać i musiał jjé usłuchać. Jednakże zwrócił na siebie uwagę, gdyż jego pomieszanie było widoczne. Młoda kobieta wydawała się bardzo piękny, a to było pomyślny wróżby dla hrabiego.
Grali w ékarte: hrabia miał naznaczone cztery punkta, jego przeciwnik zaś żadnego.
— Miej się pan na ostrożności... — rzekł ostatni — kto szczęśliwy w miłości, to w grze przeciwnie.
Błażéj zaledwie słuchał i zamiast uważać na grę, pragnął zajrzéć pod maskę.
Przeciwnik naznaczył króla, a przypatrujący zaczęli się śmiać.
Nieznajoma nachyliła się znowu do ucha Manteiry:
— Dawniéj grałeś lepiéj Błażeju... oszukiwałeś ludzi w kuchni, gdy twój pan oszukiwał w salonie... nie wystrzegaj się mnie... proszę ciebie... możesz filować...
— Patrzcie jak ręka drży Manteirze, gdy bajaderka szepcze mu do ucha — ktoś się odezwał.
— I mnieby drżała, gdybym był w jego miejscu.
— Założyłbym się, że musi być bardzo piękny.
Błażejowi wystąpił pot na czoło.
W tymże czasie, nie należy mniemać ażeby Bibandier spoczywał na różach. Bajaderka w zielonéj szarfie miała równie uszczypliwy języczek jak jéj towarzyszka.
Lecz pomieszanie byłego ułana, było odmiennego rodzaju jak Błażeja; był bardziéj zatrwożony jak zdziwiony i zdawało się, że odgadł z kim miał do czynienia.
— Do biesa panie Bibandier! — mówiła bajaderka — zdaje się żeśmy tam pozostawili nasz kaftan parciany...
— Nie rozumiem pani...
— Jakto nie... najlepszy tego dowód, że nie kaleczysz francuszczyzny.
— Pani... — rzekł Bibandier.
Poczém dodał odwracając się do niéj:
— To musi być zazdrość...
— Oh to prawda, że umieram z zazdrości... — przybywam z daleka do ciebie... ah! lepiéj ciebie lubiłam w twym dziurawym kaftanie... wtedy byłeś wiernym... ah! panie baronie... wiadomo ci jak się kobiety mścić umieją... mam wielką chęć powiedziéć wszystkim że jesteś grabarzem z Glenaku...
Były ułan wiercił się na miękkich poduszkach, jakby były nabite szpilkami.
— Nie znam pani...
Bajaderka oparła swoją piękną główkę na łokciu i przypatrywała się przez otwory maski.
Baron był jak na torturach.
— Musieliśmy odziedziczyć spadek... bo 50 sztuk sześcio-liwrowych nie byłyby dostateczne do wystąpienia na wielkim świecie...
— Hrabio! — zawołali stojący przy stoliku — nieszczęśliwy w grze, szczęśliwy w miłości... przegrałeś śliczną partję... osiadłeś na czterech punktach!
Błażéj powstał. Był bardzo blady i przymuszał się do uśmiechu.
— Mam z panem wiele do mówienia p. Błażeju — rzekła bajaderka uprowadzając go od stolika gry — a najprzód, gdzie jest amerykanin jak go nazywacie?...
— Kto pani jesteś? kto... — pomruknął hrabia z rozpaczą.
— Śpiochu... jesteś zbyt ciekawym... gdzież jest twój dawny pan?
— Tutaj.
— Wybornie... Zdaje mi się żem widziała panią Lolę... czy się nie omyliłam?
— To ona ciebie namówiła do odgrywania téj niebezpiecznéj roli? — zapytał żywo hrabia.
— Czy się nie omyliłam?
— Nie.
— Mówisz prawdę przynajmniéj... i masz słuszność, gdyż nie myślałam ciebie oszczędzać.
— Ale któż jesteś na Boga?
— Ponieważ bawiłeś długo w Bretanii, wiedziéć powinieneś, że dziewice zmarłe przed zamężciem, powracają czasami na ziemię...
Błażej zadrżał. Zdawało mu się, że oczy bajaderki iskrzyły się przez otwory maski aksamitnéj, jak dwa żarzące węgle.
— I wiesz dobrze — mówiła z głębokim uczuciem — że Bóg niekiedy zsyła na ziemię ofiary dla wykrycia morderców...
Błażej zamilkł. Przypatrywał się z trwogą kobiecie, która się uczepiła jego ręki.
— Jak uważam przypominasz sobie... — mówiła daléj — co się działo w nocy św. Ludwika...
— To niepodobna!... — pomruknął Błażéj, któremu się zdawało, że jest we śnie pogrążony — niepodobna.. — Bajaderka ścisnęła mu ramię.
— Nie kłam! — odezwała się rozkazującym tonem. — Czy Blanka Penhoel jest pomiędzy temi zamaskowanemi kobietami?
— Nie — odpowiedział Błażéj.
— Biada ci, jeżeli mnie zwodzisz!..
— Nie zwodzę ciebie.
— A... — przemówiła z wahaniem — ci dwaj młodzieńcy którzy bawili z tobą razem w Penhoelu...
— Jacy młodzieńcy?
— Malarz... i przybrany syn państwa?...
— Stefan Moreau i Roger de Launoy.
Dziewica spuściła oczy; Błażej korzystał z tego i spojrzał na nią badawczo.
— Cóż się z niemi stało? — poszepnęła.
— Oni są tutaj — odpowiedział Błażéj.
Tą razą zadrżała młoda kobieta. é Tak rozmawiając odprowadziła Błażeja do gęstwiny ciemnéj i samotnéj.
— Dziękuję ci — — rzekła — dowiedziałam się od ciebie wszystkiego czego potrzebowałam... teraz jeszcze kilka słów... powtórz je twoim wspólnikom p. Błażeju, bo mogą stanowić wasz wyrok... Wyprawiliście przed Tron Wszechmogącego dwie dziewice, które były zbyt słabe ażeby was pokonały na ziemi... Teraz, one mają władzę... strzeżcie się... jeżeli wyrządzicie krzywdę Blance Penhoel, która jest w waszym ręku, możecie być pewni że nie ujdziecie zasłużonéj kary... gdyż nad waszemi głowami wisi uzbrojona ręka... ręka waszych ofiar... których powtórnie nie pozbawicie życia.
Błażéj drżał wprawdzie, lecz pomimo tego oburzał się przeciw tjé fantas-magorii niepodobnéj do pojęcia. Niedowiarstwo jego ożywione było wrzawą i światłem uczty. Nie było to właściwe miejsce dla nadprzyrodzonego zjawiska.
Być może, że gdyby podobne widmo ukazało mu się w Bretanii, pod czarnemi ścianami wieży nad błotami Glenaku, byłby padł martwy; gdyż w tych miejscach posępnych i uświęconych trwogą ludu, wszystko przemawia do duszy językiem tajemniczym i nadprzyrodzonym.
Ta młoda kobieta która znała tajemnicę tej nocy okropnéj, lubo miała wzrost i głos jednéj z ofiar, lecz w ogrodzie naboba, przy odblasku rzęsistego oświetlenia, pośród radośnéj wrzawy, o 100 mil od otchłani w któréj biedne dziewice śmierć znalazły, było niepodobieństwem poddać się kilko-chwilowéj obawie, przesądnéj i niepowściągniętéj. Skoro więc Błażéj odzyskał odwagę, uczuł powracające męztwo.
— Nie wiem kto pani jesteś — rzekł — i nie taję, żeś mnie nabawiła przestrachu... lecz wierz mi, iż lepiéj nie wspominać o sprawach tamtego świata... Wiesz dosyć, i to jest rzecz główna ażeby nas trzymać na wodzy, lecz to będzie zależéć od okoliczności sprzyjających, lub niepomyślnych dla ciebie. Co się tycze tego, ażeby nas straszyć widmami, to może się raz udać, lecz powtórnie ci się nie powiedzie...
Mówiąc do bajaderki, odwrócił się chcąc ją zatrwożyć wzrokiem groźnym dla poparcia swéj przemowy, lecz o dziwy!... zatrzymał się wydawszy okrzyk zgrozy i przerażenia, gdyż młoda kobieta stała przed nim jak posąg z odkrytą twarzą.
Błażéj cofnął się z trwogę zakrywszy oczy rękami, a gdy po chwili odważył się spojrzéć przed siebie, w miejscu widma ujrzał postać Bibandiera bladego, z błędnym i osłupiałym wzrokiem.
— Czyś ją widział? — zapytał go przytłumionym głosem.
— Cóż chcesz mój przyjacielu — odpowiedział były ułan drżący — diabeł się wmieszał... nie poradzimy nic przeciw niemu!
— Czyś ją widział?
— Czy ją widziałem... — trzeba uprzedzić amerykanina.
— Gdzież się udała?
— Djabeł ją wie. I były ułan dodał po cichu podnosząc oczy do nieba.
— Miejże dobre serce... a będziesz wynagrodzony...
Bal w téj chwili przedstawiał widownię powabniejszy i pełny lubieżnego wytchnienia. Tańce ustały, a na trawnikach siedzieli mężczyźni zdaniami, podnosząc do ust wybladłych od znużenia rznięte kryształy. Był to obraz podobny do wizerunków przedstawiających biesiady starożytne.
Ciepłe powietrze ogrodu, upajało prawie w równym stopniu jak wina roznoszone obficie. Gdzież znikły wspomnienia o pobycie W Penhoelu? Czyż była inna kobieta w świecie dla Rogera nad Delfinę? niestety! Stefan nawet tracił zmysły wpatrując się w piękne czarne oczy Hortensji.
Obie czarodziejki współubiegały się w zalotności. Potrzeba było widziéć te ponętne ułudzenia które naśladowały tak dokładnie, że najprawdziwsza miłość zgasłaby przy nich.
Roger był pokonanym; Stefan wacha! się i opierał słabo, bo miał powód do tego.
W połowie balu, służący wręczył mu list oznaczony cechą pocztową Redon, list przed tém tak pożądany, a który obecnie Stefan schował nawet nie odpieczętowawszy; w liście tym donoszono mu bezwątpienia o Djanie... lecz niestety! biedne dziewice Bretanii...
Montalt był potężniejszym; bo nakoniec udało mu się zniweczyć przyszłość dwojga nieznanych dzieci... Siedział on w téj chwili obok Roberta, który mu w dalszym ciągu opowiadał swoją historję.
Gdy nabob słuchał, jego piękne oblicze zdawało się być obojętném, a jednakże wypadki opisywane przez Roberta, musiały go zajmować cokolwiek, gdyż czas nie wydawał mu się długim, i nie myślał opuścić miejsca, lubo historja ta znacznie się przedłużała.
Robert wysławiał się z łatwością i w téj chwili jego podniecona wyobraźnia, zdobiła tło rzeczywistości tysięcznymi ciekawymi szczegółami. W opisach swoich zachował zalotność romansopisarza, który czytelnika utrzymuje w cięgłem i zajmujęcém oczekiwaniu rozwiązania.
Robert i Montalt przybyli prawie jednocześnie do Paryża, a przypadek zbliżył ich wkrótce do siebie. Spotkali się w domu gry zwaném Cércle des Etrangers (Zebranie cudzoziemców).
Robert ukazał się tam w towarzystwie swych dwóch spólników, uzbrojony przeciw przypadkom losu.
Montalt przychodził tam także dla przepędzenia czasu i zabicia nudów, które go dręczyły na łonie roskosznego życia.
Gdy nabob grał grubo jak to mówię, zachowywał krew zimną gdy przegrywał, jak też gdy zgarniał stosy złota; wszystko-wiédze zakładu wkrótce poznali jego położenie w świecie, a Robert zwęszył w nim ofiarę pierwszego rzędu.
Wiemy, iż w potrzebie Robert umiał się okazać człowiekiem z wyższém wykształceniem; pierwsze kroki które uczynił do mylorda, były przyzwoite i roztropne, jednające mu niejako szacunek Moniaka, od którego po dwu tygodniach znajomości, mógł sadzić że jest bardzo dobrze uważany, gdyż ten obchodził się z nim jak najuprzejmiéj i zdawało się że go wielce poważa.
Z tém wszystkiém były pewne oznaki, które bardzo baczny dostrzegacz mógł w locie pochwycić, a któreby naprowadzić mogły na uwagę, że Robert nie potrafił dostatecznie umocnić tak pochlebnego dla siebie usposobienia nowego przyjaciela.
Montalt trzymał go zawsze w przyzwoitém oddaleniu; z czego wnosić było można, że bez trudów i jednym rzutem oka, przeniknął wszelkie zdolności kawalera las Matas, i że to badanie powolne i bez wysilenia, stanowiło dla niego miłe zajęcie.
Kawaler układał się, pracował i męczył zawiązując artystycznie wątek intrygi, Montalt zaś bawił się patrząc na niego.
Lecz dostrzegacze mylą się często wytrzeszczając zbytecznie oczy; być może iż Montalt nie myślał o tém, bo umysł jego był leniwy, a serce znużone. Badanie tego rodzaju, któreby wyrównywało darowi przewidywania, mogło tylko znużyć do reszty jego bezwładną ociężałość.
Pan kawaler lubo człowiek rozsądny, nie powziął nigdy najlżejszego podejrzenia w tym względzie. Postępował ciągle zamierzoną drogą i codziennie dostrzegał, że się zbliża do kresu.
Siedzieli teraz oba w altance przed butelką jobanisbergeru. Montalt nalewał, a Robert popijał dla utrzymania ożywiającéj podniety.
Opowiedział mu już nie wymieniając żadnego nazwiska, szczegóły przybycia swego do Penhoelu.
— Taki był mój wstęp mylordzie... jak ci się to zdaje?
— Bardzo piękne panie kawalerze; ci mniemani bandyci, okropna burza, powódź wśród nocy, nakoniec domowe pożycie téj patryarchalnéj rodziny... pan jesteś bardzo dowcipnym opowiadaczem.
— Jestem historykiem mylordzie... wszystko coś słyszał, jest najściślejszą rzeczywistością. Blanka, dwie siostry ubrane po wiejska, stary stryjaszek, oberżysta, czarownik... wszystko to są osoby prawdziwe.
Nabob poprawił się na poduszkach.
— Mów pan daléj — odezwał się.
— Tego wieczora — rzekł Robert — odgadłem wszystko... Pojąłem że w tym domu można zrobić interess... Pan domu prosty, slaby, cokolwiek rubaszny... żona mająca swoje tajemnice... przytém sąsiad, nieprzyjaciel wrodzony, człowiek możny... ten był moim naturalnym sprzymierzeńcem.
Montalt zmrużył oczy i skierował spojrzenie na zapłonioną twarz Roberta.
Ponieważ nabob był uosobieniem zaniedbania, i nie starał się bezwątpienia o układanie fizyonomii, nie można było przeto przeniknąć jego tajemnéj myśli. W téj chwili np. w któréj wszystko objawiało w nim spokojność obojętny i prawie znudzenie, spojrzenie które się wyśliznęło z jego przymkniętych powiek, odkrywało nowe stanowisko rzeczy, z którego można było wnosić: że pomimo pomiarkowania opowiadającego, który ukrywał nazwiska, Montalt przenikał zasłonę.
Lecz cóż mógł przeniknąć? Robert mówił o panu, pani, stryju, oberżyście — a podobne osoby są wszędzie.
Gdy my zresztą usiłujemy nadać znaczenie temu, co być może nic nie oznaczało, oko Montalta utraciło swą żywość i odwróciło się z rostargnieniem na widownię balu gdzie dostrzegało to, co wskazywał Robert, który nie miał powodu uskarżać się na zbyteczną ciekawość, gdyż teraz zaledwie go słuchano.
Robert daléj opowiadał swoje czyny, szczycąc się z zastawienia sideł w pierwszych dniach pobytu w zamku Penhoela. Wymieniał z zamiłowaniem postępy moralnéj trucizny, którą po kropli poił nieszczęśliwego Remigeusza. Lola, gra, pijaństwo, nakoniec zazdrość, która dopomogła działaniu trucizn.
W miarę jak historja postępowała naprzód, to cośmy usiłowali określić, stawało się dotykalniejszém. Montalt okazywał się dwojako usposobionym: raz bowiem serce jego i umysł drzemały, drugi raz uwaga jego śledziła bacznie każde zdanie Roberta.
W miejscu najdramatyczniejszém opowiadania, to jest wtedy, gdy pani występowała na scenę ścigana przez tragiczny fatalność, która dążyła nad rodziną od lat trzech, nabob podniósł się, otworzył oczy, lecz nie spojrzał na. Roberta.
Coś bardziéj zajmującego zwracało uwagę Mylorda który się uśmiechał.
Hortensja wsparta na ramieniu Stefana, Delfina z zarzuconemi rękami na szyi Rogera, zatrzymały się przed altanką.
Za temi dwoma parami które obecnie były w doskonałém porozumieniu, dwie kobiety suwały od drzewa do drzewa, dwie kobiety zazdrosne bezwątpienia, śledziły ciekawie nowo-zakochanych.
Obie pary przeszły zapuszczając się w gęstwinę, dwie kobiety także tam przeszły.
Montalt przypatrując się téj scenie, nie zauważył, że kawaler las Matas przestał opowiadać i był roztargniony.
Gdy nabob opierał się łokciami na stole, dwie postacie ukazały się Robertowi: to jest dwaj jego towarzysze, biedzi i pomieszani, którzy od kilku chwil usiłowali zwrócić jego uwagę. Błażéj chrząkał z cicha, Bibandier zaś za pomocą swych rąk długich, dawał znaki telegraficzne.
Spostrzegłszy że Robert ich widzi, wezwali go poruszeniami cofając się do cieniu. Lecz Robert nie myśli! opuścić swego stanowiska. Zdawało mu się że idzie o przegranę w karty, i wzruszył tylko ramionami. Nadaremnie Błażéj i Bibandier powtarzali znaki, bo Robert odwrócił się i opowiadał daléj.
Ponieważ Stefan i Roger zniknęli za drzewami, nabob znów go słuchał.
Wielka to była szkoda, że wzrok jego nie mógł przeniknąć gęstwiny szpaleru, za którym się znajdowali ci młodzieńcy i gdzie zawiązana obecnie intryga, była bardzo zajmującą.
W oka mgnieniu, w chwili gdy liście zakryły im natrętne światło, Stefan i Roger spostrzegli, że zamiast jednéj, towarzyszyło im po dwie bajaderki; z których jedna mająca pąsową szarfę z frędzlami złotemi, ujęła pod rękę Stefana, gdy témczasem druga w zielonej szarfie, opierała małą rączkę na ramieniu Rogera.
Panny Hortensja i Delfina uważały to za żarcik i zaczepiły swoje współ-zalotniczki w sposobie używanym na balu maskowym, lecz te im nie odpowiedziały.
Stefan i Roger nie mieli doświadczenia w odgrywaniu roli Don-Juana którą im narzucono, a tém samém byli w wielkim kłopocie.
— Ja tylko ciebie kocham jedynie — rzekł Roger do Delfiny — nie znam téj kobiety.
Stefan mówił do Hortensyi:
— Przysięgam ci, że nic nie pojmuję... nie znam téj kobiety.
Hortensja i Delfina odpowiedziały, jakby natchnione najprostszym rozumowaniem:
— A więc ich odprawcie!
Stefan i Roger właśnie sobie tego życzyli. Obaj chcieli oswobodzić swoje ręce, lecz wiadomo nam z przykładu dwóch naszych szlachty, że bajaderki te nie łatwo puszczały zdobycz. Uczepiły się silnie rąk malarza i sekretarza Mylorda.
— Jak uważam — rzekła Hortensja — pan Stefan jest wielkim bałamutem.
— Ah! Rogerze, Rogerze! — mówiła westchnąwszy Delfina, bardziéj spoufalona — nadaremnie usiłowałam być wesołą, to mi jest bardzo boleśnie...
Młodzieńcy najniewinniejsi z mężczyzn, tłómaczyli się jak mogli, przysięgając że nie mieli kochanek. Przysięga ta prawie jednocześnie wyrzeczona przez Rogera i Stefana, rozwiązała języki nieznajomych.
— A Cyprjana?... — szepnęła w zielonéj szarfie do ucha sekretarza.
— A Djana?... — zapytała w czerwonéj szarfie malarza.
Ciemność panująca pod drzewami pokryła nagłą bladość młodzieńców; pomimo tego Hortensja i Delfina poznały ważność tych słów, gdyż Stefan i Roger zadrżeli nagle.
— Cóż się to dzieje? — zapytały. — Czy nie możecie ich się pozbyć?...
Stefan i Roger milczeli, stojąc jak zkamieniali, nie odpowiadając na tkliwe uściśnienie pięknych rączek swych tancerek.
— Dopiero dwa miesiące! — odezwała się w czerwonéj szarfie głosem cichym i powolnym — a czyż można zapomnieć w ciągu dwóch miesięcy?...
— Zwodziłeś więc biedną dziewczynę — szeptała w zielonéj szarfie głosem tak smutnym, że Roger doznał ściśnięcia serca — gdyś jéj mówił w chodniku kasztanowym nad bagnami: „Ciebie tylko kochać będę... i kochać zawsze.”
Młodzieńcy byli głęboko wzruszeni, pomimo że byli przekonani, iż to był żarcik naboba, który wiedząc wszystkie szczegóły dawnych ich miłostek, oprócz nazwiska Penhoela które przed nim zataili, lubił się czasem naigrawać z ich wspomnień; przeto i tą razą nie było trudném dla niego zaintrygować ich przez pierwsze lepsze kobiety. Lecz ta igraszka była okrutną, bo wyrzuty które usłyszeli, właśnie w téj chwili gdy zapominali już prawie o przeszłości, odezwały się w ich sercach bardzo dolegliwie.
Stefan milczał będąc głęboko wzruszony. W charakterze Rogera było cokolwiek frantostwa.
— Fi, moja kochana! — zawołał usiłując okazać się trzpiotem — to są dzieje tak dawne jak potop!
Uczuł że zadrżały ręce kobiety, która się opierała na jego ramieniu.
— Oh! oh!... nauczyłaś się doskonale roli... no, no... dość tego... nie mamy czasu rozrzewniać się.
Łkanie uniosło pierś bajaderki w zielonéj szarfie; Roger to usłyszał, i zdawało mu się że bryła lodu przygniotła jego serce.
— Stefanie — szepnęła w p asowéj szarfie — Bóg cię pobłogosławi żeś nie mówił podobnie jak twój przyjaciel... wiele nieszczęść dotknęło Penhoelów, i zapewne o nich nie wiecie... oddal te kobiety... a dowiesz się o losie tych, których dawniéj kochałeś...
— Oddal te kobiety! — powtórzyła Hortensja — co ty sobie myślisz mościa panno?
Stefan który stał z opuszczony głowy, ocknął się z zadumania.
— Pani naigrawasz się z ważnych rzeczy! — rzeł do nieznajomej oddalając ją zwolna od siebie — lecz nie mam jéj za złe, gdyż nie wiesz zapewne, ile mi sprawiasz przykrości.
— Słuchajno — odezwała się Hortensja — to się znaczy po francuzku: mam zaszczyt... do widzenia... należy się usunąć i pójść zobaczyć czy nas tam nie ma...
— Co się panny dotycze — odezwał się Stefan ukłoniwszy się z obojętny grzecznością tancerce — racz przebaczyć że cię opuszczam... odtąd miałabyś ze mnie smutnego towarzysza... gdyż przypomniano mi z szyderstwem to, o czém człowiek honoru nie powinien nigdy zapomniéć.
Oddalił się, pozostawiwszy zdziwioną i pomięszaną Hortensję.
— A ty? — rzekła po cichu w zielonéj szarfie która stała przy Rogerze.
Ten wahał się przez chwilę, poczém opuścił ramię Delfiny.
— Oh! — wykrzyknęła patetycznie tancerka — czy i ja mam być opuszczoną?...
Roger westchnąwszy głęboko, udał się za Stefanem, tancerki zaś spojrzały po sobie wzrokiem tragiczno-komicznym.
— Szkoda ich, bo są przystojni... — westchnęła Hortensja.
— Warto ich odmalować — od rzekła Delfina.
— Ale jakie to niewiniątka... oh! niewiniątka!...
— Jak gołąbki w dymniku — dodała żartobliwie Delfina — poczém poprawiwszy ubiór głowy, odezwała się:
— To mnie nudzi... byłam pewna swego...
— I ja także...
— Oh! ty nie zupełnie... lecz mniejsza o nich... muszę dostać 500 fr... przecież nie było tego w umowie, żebyśmy się o nich biły z dzikiemi kobietami.
— Mnie to tyle kosztowało! — rzekła Hortensja. — Przez całe życie tyle nie wzdychałam... lecz gdzież są te płaczliwe stworzenia?... nie poznałam ich nawet.
— Ani ja... tu jest tak ciemno.
Spojrzały na około.
— Zniknęły! — zawołała Delfina.
— Ulotniły się... założyłabym się, że to jest figiel starego Szmitha, ażebyśmy nic nie dostały.
— Lećmy wydrzéć oczy staremu! — i objąwszy się w pół, powróciły na bal walcując wesoło.
Stefan i Roger zatrzymali się o kilka kroków. Stefan był pogrążony w smętném zadumaniu, Roger zaś nucił przez zęby i łamał gałązki.
Malarz przerwał milczenie:
— Wspomniały o nieszczęściu... — przemówił...
— Czy jeszcze myślisz o tych głupstwach? pomruknął Roger nie usiłując pokryć złego humoru.
— Nie wiem... lecz mam jakieś przeczucie.
— Pfu! — splunął sekretarz.
Stefan daléj mówił:
— Maska twarz zmienia... i ten świetny ubiór jakże jest niepodobny do ich skromnych sukienek, które nosiły w Penhoelu.
Roger skrzywił się pogardliwie i łamiąc gałązki nucił:

O Ryszardzie! królu mój
Świat opuszcza cię...

— Gdyby było podobieństwo uwierzyć.... — poszepnął malarz.

— Wybornie! — zawołał Roger — otóż ciebie cóś napada... lecz wierz mi, że obie siedzę sobie spokojnie w pałacu, i ręczę że Cyprjana nie myśli o mnie, równie jak Djana o tobie.
— Nieszczęście!... — powtórzył Stefan — i rzeczywiście nieszczęście zagrażało, gdyśmy wyjeżdżali z Bretanii.
— Bah! — rzekł Roger, który się mścił niedowiarstwem za wysilenie cnotliwe, które uczynił opuściwszy piękną rączkę Delfiny — ręczę ci że nikogo nie zjadło.
Stefan mówił nie słuchając go:
— Gdyby ten głos który nas przebudził pośród naszego odurzenia, był echem ich głosu?...
— Co znowu... o sto mil... toby było echo bardzo donośne.
— Biedne... jeżeli myślą żeśmy o nich zapomnieli.
Stefan i Roger byli w najciemniejszym zakątku ogrodu, a jednakże oddzieleni byli jedynie przez szpaler georgiń od balu, który się obecnie ożywiał po kilko-chwilowém wytchnieniu.
Roger ujął pod rękę Stefana chcąc go uprowadzić, a obejrzawszy się raz jeszcze za siebie, ujrzał obie nieznajome stojące w miejscu, które przed chwilą obydwa zajmowali.
— One teraz nie wierzą niczemu! — odezwała się w czerwonej szarfie, odpowiadając na ostatnie wyrazy malarza — czyliż nie wiecie co zaszło w pałacu Penhoela?
Roger cedził przez zęby:
— Ja tylko to wiem, że nie odpowiadano na moje listy... i jeżeli mamy mówić o zapomnieniu, to przynajmniéj ja nie mam sobie nic pod tym względem do wyrzucenia. Ale mylord zapłaci mi za tę maskaradę.
— Nie odpowiadasz!... — powtórzyła w czerwonéj szarfie, któréj głos zdawał się obudzać w sercu Stefana dziwne wzruszenie.
— Czyliż w istocie nie dowiedzieliście się o okropnych wypadkach, które, zaszły w pałacu?... a więc ja wam powném:.. wszyscy ci których znaliście... pan, pani którą lak kochałeś panie Rogerze de Launoy... biedny stryj Jan...
— I cóż?... — zapytał z niecierpliwością Stefan.
— Zostali wypędzeni... umierają z nędzy... oni, którzy byli tak miłosiernemi...
Roger pomimo postanowienia swego że niczemu nie będzie wierzył, nie mógł powściągnąć okrzyku zadziwienia.
Stefan nie rozumował dłużéj. Czy to była scena przysposobiona przez naboba lub nie, wspomnienia jego gwałtownie wywołane, owładnęły jego sercem tak, że wszystkiemu uwierzył.
— Wszystko co mamy, do nich należy!.. gdzież oni?... — i mimowolnie pochwycił zimną rękę nieznajomej.
Druga bajaderka dotąd milcząca, odwróciwszy się do Rogera, przemówiła oschłym tonem:
— Nie potrzebujemy waszéj pomocy... ci, którzy nie opuścili pani i jéj męża w godzinie nieszczęścia, będą o nich pamiętali i nadal.
— Nie dość na tém... Blanka którą nazywaliście aniołem... uwiezioną została przez nikczemników...
— Jesteśmy gotowi wyszukać ją! — rzekł Stefan.
— Inni się tém zajmą — odpowiedziała w zielonéj szarfie — nie potrzebujemy was...
Nieznajome umilkły, stojąc niewzruszone w cieniu altany i trzymając się za ręce.
Roger zbliżywszy się, rzekł do nich:
— Przez wzgląd, że moglibyśmy się dowiedziéć kto jesteście, a jednakże nie uczyniliśmy tego... proszę was, powiedźcie nam co o Djanie i Cyprjanie.
— Djana nie żyje! — odpowiedziała z cicha w czerwonéj szarfie.
Bajaderka zaś w zielonéj szarfie dodała:
— Cyprjana także nie żyje...
Młodzieńcy byli jak gromem rażeni. W pierwszéj chwili rozpaczy, znikła wszelka myśl o podstępie, a Roger drżąc z oburzenia, odezwał się:
— Wszystko to jest bezecném kłamstwem... Stefanie! chodź... zostawmy te kobiety...
Chciał uprowadzić malarza, lecz ten się oparł.
— Ktokolwiek jesteście — odezwał się drżącym od wzruszenia głosem — zlitujcie się nad nami, na miłość Boga!.. jeżeliście się do nas zbliżyły z namowy Berrego-Montalta, dla szydzenia z miłości, która jest jedyną naszą nadzieją i życiem, wybaczemy wam... lecz zaklinam was, oh! powiedźcie nam, że to wszystko jest tylko komedją...
— Djana nie żyje!... — — powtórzyła w czerwonéj szarfie.
— Cyprjana nie żyje!.. — rzekła druga.
Lecz ich głosy były zmienione i drżące.
Roger zakrył twarz rękami i łzy sączyły się z pod palcy jego.
— O! Cyprjano... Cyprjano! — szeptał wśród łkania.
Stefan stał jak posąg.
— Nie żyją — mówiła w czerwonéj szarfie — zostały zamordowane...
Stefan cofnął się o krok, a z jego piersi wydobył się jęk głuchy.
— Zamordowane przez człowieka, który tutaj tańczy... — dokończyła dziewica.
— Jego nazwisko? — zapytali Stefan i Roger.
Poczém Roger dodał, odzyskując nadzieję pomimowolnie:
— Lecz to niepodobna! mój Boże... przecież bylibyśmy się dowiedzieli!
— One was kochały, biedne dziewczęta... — przemówiła zwolna w czerwonej szarfie — jeżeli jak mówicie pisaliście do nich listy i one wam nie odpowiadały, więc musiały umrzéć...
— List!... — zawołał Stefan, któremu ten wyraz przywiódł cóś na myśl — mam list... i dowiemy się...
Sięgnąwszy żywo do kieszeni, wyjął pismo z cech§ pocztowy z Redon. Ręce mu drżały tak dalece, że nie mógł odpieczętować listu. Gdy nakoniec oderwał pieczątkę, czy to że jego wzrok był olśniony, czy téż że było zbyt ciemno, nie mógł rozpoznać pisma.
Poskoczyli oba do światła. List był od przyjaciela Stefana i potwierdzał wszystko, co usłyszeli od bajaderek.
Pontales był panem dóbr Penhoela. — Cała rodzina pozbawiona wszelkich środków utrzymania, błąkała się niewiadomo gdzie; dwie córki stryja Jana, biedne dziewice nocy, pisał artysta czyniąc aluzję do legendy bretońskiéj, pogrzebane zostały na smętarzu w Glenaku.
Roger płakał jak dziecko; Stefan zaś z suchemi oczami i tropię bladością, powrócił między kląby; lecz pod ocienioną altanką, w miejscu gdzie stały dziewice, nie było już nikogo.
Po daremném szukaniu i wołaniu, gdy obaj młodzieńcy rzucili się na trawę znużeni i z rospaczą w duszy, głos melancholijny i dźwięczny, jak echo oddalone pośród wesołych akordów muzyki, doszedł ich uszu:
— Dziewice nocy!...


IX.

— Ale pan nie pijesz panie kawalerze — mówił Montalt odtykając trzecią butelkę wina Reńskiego.
Robert podał kieliszek: lica jego były purpurowe, a wzrok ociężały.
— W istocie... — pumruknął zmrużając oczy — nie miałem zamiaru tak obszernie się rozwodzić, lecz wiem komu się zwierzam... i na honor! pewny jestem, że wołałbyś prowadzić ze mną interesa raczéj jak mnie zdradzić...
— Ja zdradzić pana?... cóż znowu....
— Bo choćbyś nawet chciał... nie wiesz nazwisk miejsc i osób... z Rennes do Brestu ileż to jest pałacy rokoko, ile rodzin nudnych... ilu mężów, którym żony... rozumiesz mnie... żnaleźże mojego gbura... ah! ale na czémże stanąłem?
— Stanąłeś na wykradzeniu listu pani, co ci się udało z rzadką zręcznością...
Robert podziękował poważném skinieniem głowy i podniósł do ust kieliszek.
W téj chwili gdy nie mógł przypatrywać się nabobowi, fizjonomja ostatniego powlokła się zasłoną smutku.
Przez chwilę jego rysy wyrażały głębokie i gorzkie zniechęcenie; co trwało bardzo krótko, gdyż skoro tylko Robert postawił próżny kieliszek na stole, Montalt uśmiechał się dobrodusznie.
— Zdaje się — rzekł Robert — że moja historja zajmuje pana, ponieważ przypominasz sobie szczegóły.
— Nigdy opowiadanie tak mnie nie bawiło — odpowiedział Montalt z oziębłą uprzejmością.
— Nie znudziłeś się pan... a jednakże ileż to szczegółów pominąłem... lecz to z pańskiéj winy... częstowałeś nas po królewsku... a my hiszpanie mamy głowy łatwe do rozgrzania... stanąłem tedy na liście... lecz nim to nastąpiło, jużem podchwycił tajemnicę pani... gdybyś pan widział jak ci ludzie poczciwi zdają się być naumyślnie stworzeni do oszukiwania... ab! co za myśl Mylordzie... czy chcesz ażebyśmy pierwszy interes załatwili w Bretanii?...
— Nie jestem od tego kawalerze — odpowiedział Montalt.
— Mówiono mi, że pan nie lubisz tej prowincji.
— Tym bardziej można tam robić interesa.
— Ah! do kata! otóż to mi się spodoba!... zrozumiałeś pan stan rzeczy... Majątek tego człowieka był już dość nadwerężony, i Kapulet wróg odwieczny, złożył u prawnika papiery, które nam w połowie zapewniały posiadłości Monteiga.
Robert który posiadał wiadomości, nadał Pontalesowi i Penhoelowi te pseudonimy romantyczne.
— Lecz — mówił daléj — mieliśmy panią Montega, matkę anioła, która pomimo niewierności małżonka... bo wiesz pan przecie że się kochał w Loli... miała nad nim wpływ szkodliwy... Pani Montega jest jeszcze bardzo piękną kobietą... i gdybym miał czas potemu, potrafiłbym pozyskać jéj miłość, dla ułatwienia wszystkiego od razu... lecz w końcu byłoby to zbyt drogo pozyskać więcéj kilka tysięcy franków dochodu... proszę mi wierzyć mylordzie, że się nie narzucam tak łatwo.
Montalt nie mrugnął nawet; jednakże bystrzejszy wzrok jak Roberta, byłby dostrzegł za tą powłoką niewzruszonéj spokojności, oznakę niezadowolenia szybko powściągniętą.
Robert nie zważał na to; wesoło ciągnął daléj wątek swego opowiadania, i zaledwie że się nie zaplątał, gdyż nabob ciągle mu napełniał kieliszek, a już i tak był nie źle pijany.
— Czy ci mówiłem o drugim? — zapytał przerywając nagle.
— Tak... musiałem już coś wspomnieć o stryjaszku z Ameryki... innéj osobliwości przedpotopowéj... jest to bogacz... po którym spodziewam się spadku...
— Pan jesteś zachwycającym! — rzekł nabob.
— Dziękuję... mówię o stryjaszku z ameryki, ponieważ list był do niego pisany...
Niedostrzeżone drżenie przebiegło po twarzy Montalta, który spuścił oczy, jakby tą razą obawiał się ażeby jego wzrok nie skrzyżował się ze spojrzeniem Roberta.
— Jakaż to była niewinna zbrodnia... kochany lordzie... ileż to beczek łez wylano z powodu téj zbrodni, jakiéj się dziś nie dopuszczają... powiedziałbyś że to jest stronnica, zroszona łzami trzystu gryzetek i wydarta z błahego i uczciwego romansu p. Dukre Dumenila... wyobraź sobie dwoje dzieci dobrze wychowanych, które zbierają owoc zakazany... a potém zakrywają sobie twarze, nie wiedząc jak odpokutować za ten grzech okropny.
Zatrzymał się śmiejąc serdecznie.
— Ah! ah! nie prawdaż że to zabawne... a przytém dramma w tém ziemskim raju!... Ewa kochana przez dwóch braci... starszy ustępuje ją młodszemu...otóż to podarunek... a młodszy żeni się z Ewą, nie wiedząc że smak jabłka zakazanego był jéj już znany... proszę cię mylordzie o kieliszek czegokolwiek... A starszy puścił się do Syryi... zawsze ze łzami w oczach... niech żyją łzy... zdrowie twoje mylordzie... oh! oh! domyślasz się co było w tém liście... pani Montega przemawiała stylem rozdzierającym duszę: Dla czegoś powiódł mnie... dla czegoś mnie opuścił... dla czego twój brat ożenił się ze mną... dla czego... dla czego... A ja cierpię... jestem bardzo nieszczęśliwą... i znów łzy... potoki łez...
Niebieskawe pasmo będące pod oczami Montalta, zdawało się zagłębiać i przybierało barwę ciemniejszą. Chwilowo konwulsyjne drganie poruszało jego usta, lecz czoło było wypogodzone i zdawał się uśmiechać ciągle. Nie ukrywał nic bezwątpienia, oprócz obrzydzenia, jakie w nim obudzała barbarzyńska wesołość tego kata, który bez litości naigrawał się ze swoich ofiar. A jednakże przy tém uśmiechu nie tylko oburzenie i zniechęcenie przenikało. Często można było dostrzedz oznaki udręczenia, często też burza okropna zdawała się zagrażać.
Robert nie zauważył tego wszystkiego. Być może też iż to było igraszką oddalonego światła, którego odblask przenikając liście, skreślał dziwaczne oznaki na martwém obliczu Montalta.
— Ten list — mówił Robert — był tak kompromitującym, jak wszystko co pochodzi z pióra naiwnego cnoty... było w nim dziesięć razy tyle, ile potrzeba było do podniecenia głowy mojego prostaka... tym więcéj zaś, że wspomniony lubownik gorzałki, otrzymał list od swego starszego brata... który nie mógł siedzieć spokojnie w miejscu dobrowolnego wygnania... i który przysłał pocztą plikę szpargałów... dałbym chętnie 200 luidorów, żebym miał przy sobie te dwa urywki wymowne... odczytalibyśmy je razem... i toby zabawiło pana... jestem tego pewny.
— Wnosząc z tego coś mi pan powiedział — odpowiedział Montalt donośnym głosem — musiały to być ciekawe pisma.
— Nie wyobrazisz pan sobie, jak były zajmujące... postarałem się również i o drugi list, w nadziei, że ta kradzież będzie naturalnie przypisany pani, gdyż Montegu nigdy go jéj nie pokazał.
— Ah! — rzekł mimowolnie nabob.
Robert spojrzał na niego.
— Na honor! — zawołał — doznaję prawdziwéj przyjemności w tém opowiadania... mylord nie unosi się to prawda... lecz przynajmniéj słucha... i to jest bardzo pochlebne... Skoro miałem już oba listy w moim pugilaresie, droga dama była już w moim ręku... za najlżejszy oznaką nieposłuszeństwa, udawałem że sięgam do pugilaresu... i natychmiast schylała głowę przed moim talizmanem... Tak więc wszystko szło jak po maśle... Montegu sprzedawał, zastawiał... Kapulet nabywał, kupował... tak dalece, że pewnego dnia Montegu nie miał już nic do zbycia, oprócz spadku starszego brata... Potrzeba było do tego pełnomocnictwa... Pan prawnik, o którym już wspomniałem, podał mu łatwy środek: „podpisz pan za swego brata” — rzekł mu — a Montegu nie bardzo się opierał... Pewnego wieczora, gdy się jego butelka wódki wysączyła wcześniéj jak zwykle, sfałszował pierwszy podpis... następne uzyskaliśmy łatwiéj i bez korowodów.
— Potrzeba przyznać, że ten biedak Montegu okazywał wstręt do podobnych czynności; lecz oprócz tego żeśmy mu nigdy nie pozostawili jednego luidora w kieszeni, sądził, że tym sposobem pomści się nad swoim niegodziwym bratem, o którym uprzedziłem go jak najniekorzystniéj. Braciszek bowiem dopuściwszy się głupstwa, że się oddalił, jeszcze większe głupstwo popełnił, gdy powrócił rozwodzić żale pod mury pałacu. Powrót jego romantyczny poprzedził urodzenie anioła, a ja nie zaniechałem oznaczyć z ścisłością rachuby czasu pomiędzy tym powrotém, a powiciem córki...
— Mogłem się tego spodziewać po panu! — odezwał się Montalt, na którego czole wystąpiły krople potu, zapewne wskutku gorąca — wmówiłeś w tego człowieka, że Anielka nie była jego córką...
— Nie inaczéj... i odtąd zwiększyła się jego nienawiść do brata.
— Nasz interes poszedłby jak z płatka, gdybyśmy nie napotkali na naszej drodze pewnéj zawady w rodzaju fantastycznym; bo wiedziéć ci należy mylordzie, że jesteśmy w okolicach zamieszkałych przez duchy, które w moim opowiadaniu figurować muszą.
— Otóż zawadę o któréj wspomniałem, stanowiły dwa małe djabełki, które nas wiele kłopotu nabawiły... lecz zdaje mi się, że nasze kieliszki próżnują...
Montalt sądząc, że jego towarzysz miał już dosyć, nie chciał więcéj zamącać myśli i plątać mu języka dolewaniem trunku. Lecz jestże środek powściągnięcia pijanego? Kawaler sam sobie nalał kieliszek.
— Dwa małe djabełki... — powtórzył usiłując zebrać myśli rozproszone — dwa djabełki... Cóż to ja widzę?... czy Błażéj i Bibandier będą mi całą noc dawać głupie jakieś znaki za drzewami?... Do kata! — dodał powstawszy i grożąc swoim towarzyszom, którzy ukryci za krzakiem, usiłowali zwrócić jego uwagę — grajcie, przegrywajcie, oszukujcie!... nic mnie to nie obchodzi... robię interes z moim przyjacielem Montaltem!... widziecie przecie... jeżeli jeszcze raz spostrzegę wasze grobowe twarze... stłukę butelkę o łeb pierwszego lepszego!...
Błażéj i Bibandier zniknęli, a nabob nie okazał żadnego zadziwienia przy téj okoliczności, równie jak poprzednio.
— Do diabła... — rzekł Robert siadając — te bydlęta nie wiedzą o co rzecz idzie... i niech mnie powieszą jeżeli się z niemi podzielę... na czémże stanąłem?...
— Na dwóch djabełkach.
— Dobrze... były to dwa potwory.. córki stryjaszka w sabotach... nie mogę ci wypowiedziéć mylordzie, ile nam złego wyrządziły... wykradały nam umowy urzędowe, rozdzierały rewersa, odbijały biórka i stoliki nasze... Ah! gdyby ten Mohtegu nie był zmokłą kurą... albo gdyby te dziewczęta były chłopcami, w istocie nie wiem jakby się to wszystko zakończyło... Lecz w końcu, pomimo wszelkich przebiegów, djabełki opóźniły tylko o 2 lub 3 miesiące rozwiązanie dramy... Rozwiązanie zaś było szczytne mylordzie!... osądź sam...
Tutaj Robert zatrzymał się dla zebrania myśli; następnie zaczął opowiadać wypadki zaszłe od nocy św. Ludwika, aż do téj, w któréj rodzina Penhoelów zmuszony była opuścić pałac; a dalekim będąc od ukrywania czynów, przesadzał je i ozdabiał, aby tém pewniéj uchodzić w oczach Montalta za łotra pierwszego rzędu.
Montalt słuchał go z uprzejmy uwagę i nie przestawał się uśmiechać, a bladość zaś pokrywająca jego lica, mogła pochodzić ze znużenia, gdyż opowiadanie zbyt długo trwało.
W najpiękniejszych ustępach opowiadania, wtedy gdy wymowa Roberta dosięgała szczytności, ręka Montalta spoczywająca cięgle na piersi ukryta pod koszulę, zadrgała nieznacznie. Ta ostatnia noc w pałacu Penhoela, posępna i pełna okropności, w któréj Remigeusz wymierzył szpadę przeciw żonie, opisywaną była przez Roberta z prawdziwym zapałem.
Montalt jednakże przysłuchiwał się opowiadaniu téj sceny ze zwykłą obojętnością, i raz tylko okazał niezadowolenie zmarszczeniem brwi, a to w chwili, gdy Robert przedstawiał mu Martę czołgającą się u nóg męża i błagającą o szanowanie pamiątki nieobecnego...
— A więc ona kochała tego nieobecnego brata? — zapytał nabob z cicha.
— Eh! — rzekł Robert — komedja, komedja... przecież ci mówiłem, że gdybym pisnął słówko, skinął ręką, a nawet żebym nie uczynił żadnego kroku, byłbym kochankiem téj kobiety... co się tycze stryjaszka przedpotopowego, on żył z łaski i łasił się wszystkim... do kata! któżby się tam zajmował nieobecnym bratem!... ja to, ja, nadałam ważność temu widmu... ja to wskrzesiłem tę mniemaną namiętność i mogę się poszczycić żem z piasku bicz ukręcił...
Przechylił się na zaplecznik krzesła.
— Braciszek! — powtórzył śmiejąc się — któżby myślił o braciszku... mylordzie! jeżeli łaska proszę o kieliszek wina... skończyłem... jakże uważasz moje postępowanie... czy zręczne?...
— Jest to szczytność sztuki — odpowiedział Montalt — i byłbym zbyt szczęśliwym, gdybym miał wspólnika podobnych zdolności...
— Wybornie... jak mnie żywym widzisz mylordzie... odgadłem ciebie... i lubo widziałem ciebie w zebraniu cudzoziemców grającego jak frajer, wiedziałem że jesteś człowiekiem bez przesądów... brakuje ci tylko wprawy...
— Będziesz moim mistrzem panie kawalerze.
— A ręczę że zajdziemy daleko mylordzie... rozważ tylko dobrze zawiązek téj intrygi... jak tu wszystko ułożone... jak wszystkie osoby odgrywają role nie wiedząc o tém bynajmniéj.
Robert zapomniał, rozumie się dobrowolnie, że pan margrabia Pontales kierował wątkiem téj cudownéj intrygi, i że on (Robert) odgrywał rolę ważną wprawdzie, lecz zawsze na korzyść pana margrabiego.
Mówił daléj, gdy Montalt potakiwał bezwarunkowo.
— Nie ma tu nic do nadmienienia... nie jest to historja sztyletów i trucizn, w któréj podrzędni bandyci grają o kilka tysięcy franków, narażając się na galery... żadnych środków gwałtownych... nic więcéj nad kombinacje, do których kodex karny nie da się zastosować... wchodzi się do domu... zasiada się na miejscu właściciela... wyprasza go się grzecznie za drzwi... i koniec!
Montalt powstał, i gdy w tém poruszeniu piękne jego oblicze wystawione zostało na światło, wtedy ukazała się widoczniéj bladość jego czoła i pasmo niebieskawe otaczające oczy. Trzymał cięgle rękę opartą na sercu pod koszula.
— Żadnego środka gwałtownego — powtórzył Robert wysączając kilka kropel z próżnéj butelki — żadnego morderstwa...
Za nim dał się słyszeć głos jakby z ziemi wychodzęcy:
— Kłamiesz!...
Robert powstawszy nagle, upadł ciężko na ławeczkę.
Montalt odwrócił się zwolna w stronę, zkąd głos pochodził.
— Czy to ty mylordzie mówiłeś? — wyjąkał Robert.
— Nie...
Powtórnie głos dał się słyszéć za drzewami, lecz tak słaby, iż zaledwie dochodził uszu naboba i jego towarzysza:
— Kłamiesz!... zamordowałeś dwie dziewice... za które Bóg ciebie ukarze... Robercie de Blois!
Amerykanin był rażony piorunem.
— Mówiłeś o stronach, w których się ukazują zjawiska nadprzyrodzone... wywołałeś więc widma... — rzekł obojętnie nabob, i ukłoniwszy się uprzejmie odszedł; pozostawiając w altanie Roberta, do którego zaraz przybiegli Blażéj i Bibandier.
Nabob powrócił na bal; a że zwyczajem jego było oddalać się do swych pokoi przed ukończeniem zabaw, przeto nikt się nie dziwił widząc go w téj chwili odchodzącego.
Przechodził pośród wesołych grupp i kłaniał się na prawo i lewo, trzymając zawsze prawą rękę na piersi, a jego twarz bladą zdobił tenże sam uśmiech, jaki się ukazał gdy orkiestra dała znak do tańców.
Minąwszy przedsionek, udał się do pokoi w których skoro tylko spostrzegł że jest bez świadków, zaraz spokój panujący w rysach jego znikł nagle, brwi jego zmarszczyły się a zmarszczki zorały czoło. Posępny płomień zajaśniał w jego wzroku, i z piersi wydobyło się łkanie.
Rzucił się na sofę, jakby się nie mógł dłużéj utrzymać na nogach, i zdawało się że wycierpiał nieznośne katusze.
Gdy wydobył rękę, ukrytą dotąd na piersiach, koszula zetknąwszy się z jego bijącém łonem, zbroczyła się wielką plamą krwistą...


X.
Buduar.

Bywają ludzie ekscentryczni i mocni, którzy mają upodobanie w wykonywaniu dzieł nadzwyczajnych i narażają się dobrowolnie, bez celu, na bezpożyteczne wysilenia bohaterskie. Dajcie tym herkulesom świat do podniesienia, będą próbować, i być może iż im się powiedzie. Rzućcie ich na łono pospolitego życia, będą drzemać pogrążeni w leniwéj gnuśności, nieodłącznej towarzyszki męztwa, które czuje moc swoją, ale nie upatruje przedsięwzięć godnych siebie.
Lecz niech się wydarzy sposobność, lub tylko cień sposobności, wtedy natężą muskuły ciała albo sprężyny duszy. Ujrzemy ich spieszących do natarcia lub stojących niewzruszenie przy obronie, jak te olbrzymie skały, które proch wysadza cząstkowo, lecz nie może ich wstrząsnąć w całości.
Montalt był obdarzony sercem mocném i popędliwém, które się daje odurzyć przez bezczynność ze zniechęcenia wynikającą. Nie miał żadnéj dążności w życiu. Jeżeli się czasami przebudzał, to dla tego, ażeby zużył siłę swoją w bezpożytecznéj walce.
Odbył najuciążliwszą potyczkę, na jaką się kiedykolwiek mógł narazić. Przez kilka godzin, przyniewalał się do obojętności i uśmiechu, gdy ogień piekielny wrzał w jego sercu....
Lecz po cóż to olbrzymie wysilenie? Byłże to zakład trzymany przeciw samemu sobie? I jakaż to była przyczyna tego cierpienia? Czyliż miał nadzieję uzasadnioną wynagrodzić sobie katusze, jakich doznawał słuchając opowiadania Roberta?
Na to zapytanie, bezwąpienia nie mógłby sam sobie odpowiedziéć, gdyż w umyśle jego mieszała się niepewność z powątpiewaniem.
Pomimo tego, przypuszczając nawet znaczny udział dziwacznéj dążności o któréj nadmieniliśmy, musiało się coś rzeczywistego mieścić za tą pracowitą i przesadną walką. Cierpienie przynajmniéj było prawdziwe, bo dostatecznym było spojrzeć na zmienione rysy. Montalta, ażeby się w tém utwierdzić; a nadto, jego skrwawiona ręka czyliż nie dowodziła tego?
Bywają nadzwyczajne podobieństwa, stosunki nasuwające dotykalne wspomnienia, rażące umysł niespodzianie i które wskrzeszają udręczenia drzemiące od lat wielu...
Montalt pędząc życie wśród ciągłych sofizmóm, wyrzekając się wszystkiego co mu było drogiém, wynosząc wszystko czém pogardzał; Montalt zapalczywy prześladowca cnoty, niewinności, honoru i miłości, musiał mieć jątrzącą ranę w sercu.
Filozofja którą sobie utworzył, nie była dla niego właściwą. Zimny sceptycyzm kalał usta jego, które zdawały się przemawiać językiem szlachetności i bohaterstwa. Albo sam siebie odurzał, lub też powodowany był zemstą zawiedzionych nadziei. Wszystko w nim okazywało człowieka uległego gwałtownemu przewrotowi, w skutku którego posunął się do ostateczności. Musiał on kiedyś namiętnie uwielbiać to, czém obecnie pogardzał.
Przeszłość jego można było odgadnąć zgłębiwszy jego nienawiść: jak naprzykład pomiędzy innemi nienawiść do Bretanii, która wydawała się śmieszną i być może w tém jedném można było upatrzyć źródło zajęcia, jakie przywiązywał do opowiadania Roberta. Mówimy być może, gdyż rozważając wyjątkowe charaktery, należy się wystrzegać twierdzeń stanowczych, bo jeżeli Montalt miał tajemnicę, to jéj nikomu nie powierzył.
Od kwadransa jak bal opuścił, pozostawa niejako w odrętwieniu. Oparłszy głowę o poduszki sofy, z opuszczonemi rękami, wydawał się pogrążonym w rozpaczliwém obłędzie; lecz po kilku chwilach ocknął się, opierając rękę na czole zroszoném zimnym potém.
— Nie... — poszepnął — nie będę mieć litości... chcę się uśmiechać... uśmiechać jak przed chwilą... choćby mi serce pękło, na wspomnienie o ich niedoli... jeżeli ręka Boga... jeżeli jest Bóg tylko... cięży nad niemi... niech cierpię... niech ginę! — i zakrył twarz rękami.
— Oh! — rzekł łkając — przecież ich nienawidzę od lat tylu... tém lepiéj, tém lepiéj... jeżeli przypadek pomści! się za mnie...
Powstawszy nagle, przechadzał się szerokiemi krokami.
— A przytém — dodał odsłaniajęc włosy które się zlepiały na jego wilgotném czole — cóż mnie to obchodzi... czyliż ich znam?... mamże oszaleć dla tego, że kilku łotrów ograbiło szlachetkę Bretońskiego?...
Uśmiechnęł się z przymusem i szyderczo:
— Na honor! cierpiałem jakby mi o co chodziło... piłem może zbyt wiele.,, miałżebym tracić moc głowy starzejąc się... wolę raczéj wierzyć, że moje nerwy były wzburzone... i że po prostu byłem w gorączce słuchając tego nikczemnego hultaja, opowiadającego podstępy przeciw kobiecie wymierzone... Na Boga! — przerwał powściągając wybuch głosu — zdaje mi się, żebym sobie był ulżył, gdybym go zgniótł pod mojemi stopami jak jaszczurkę...
Zatrzymawszy się, uśmiechnął się gorzko.
— I dla czegóżbym tak miał postąpić? — mówił jakby odpowiadając sobie — cóż mnie zawinił ten człowiek? Czyliż mam prawo karać go za to, że truł i mordował?... Jest że to zbrodnią pokonać w oszukaństwie kobietę chytrą i podłą... raz jeszcze pytam się? co mnie to wszystko obchodzi?... Dla czego moja głowa pała?... dla czego serce rozdziera się w piersiach?...
Wzrok jego był obłąkany. Znów się rzucił na sofę.
— Mój Boże! — odezwał się po niejakiéj chwili, w czasie któréj jego fizjonomja zmieniając się stopniowo, wyrażała pogodne i melancholijne zadumanie — biedna Bretanjo!.. biedny kościółku, w którym wierni modlili się z głębi serca... biedne dziécię, które kochało być może i opuszczone zostało dla cienia szalonego bohaterstwa... ileż wspomnień błogich i miłych... wszystko inne czyliż nie było snem nużącym... cóż nastąpiło po tych latach szczęśliwych... dwadzieścia lat gorączkowych trudów, wśród powziętych przedsięwzięć dla odurzenia siebie i wygładzenia z serca pamiątek... pośród igrzyska okropnych bojów... pozyskałem złoto bez szczęścia... słowem, jest to życie stracone?..
Spuścił głowę na piersi.
— A tam tyle szczęścia... — poszepnęł — czyi iż tamten nie miał słuszności, gdy postanowił strzedz skarbu swego?... mój Boże, mój Boże!... czyliż wiem gdzie moje myśli błądzą... gdyby to było prawdę... gdyby moje cierpienia oddziaływały w jéj sercu?... na moje skargi odpowiedziało milczenie... lecz czyliż moje skargi doszły jéj uszu... Oh! historja tego człowieka!... Czyliż nie ukrywano przed nią mojéj tęsknoty i żalu?...
Ręka jego sięgnęła za piersi i wydobył pudełko sandałowe, którego pokrywa wysadzona była dyamentami, a przypatrując mu się przez chwilę w milczeniu, oczy jego zrosiły się łzami. Lecz gdy go już miał otworzyć, zmarszczył brwi i schował na powrót z poruszeniem gniewu.
Szaleństwo... szaleństwo!... — zawołał — cóż pozostaje po śnie... jestem Berry-Monlalt, człowiek pozbawiony nadziei i nie doznający żalu... przeszłość moją pokryłem zasłoną... jestem sam i jestem silny...
Zatrzymawszy się przed lustrem, przejrzał się, a lustro odbiło dumne wyzwanie, malujące się na jego twarzy.
Zadzwonił. — Seid ukazał się we drzwiach sypialnego pokoju.
— Daj mi opjum — rzekł Montalt — i rozbierz mnie.
Od dawna nabob przywykł do zażywania tego narkotyku dla przywołania snu, który go opuścił.
Gdy Seid przygotowywał napój, zastukano do drzwi wchodowych, które Montalt kazał otworzyć.
Był to pan Smith w czarnym fraku.
Montalt trzymał szklankę w ręku.
— Wybacz mi mylordzie — rzekł pan Smith, którego lekkie obowiązki nie pozbawiły zachowania przy każdéj sposobności powagi purytańskiéj.
— Wasza wysokość wydawała się téj nocy zajętą tak waźną czynnością, że nie ośmieliłem się być natrętnym... a jednakże miałem dobrą wiadomość....
— Cóż takiego? — zapytał Montalt napiwszy się nieco.
— Nasze dwie nieprzezwyciężone istoty, nakoniec obrały postanowienie — odpowiedział pan Smith.
— Ah! — rzekł Montalt — Stefan i Roger.
— Wybacz mi JW. Panie — rzekł pan Smith — chciałem mówić o dwóch ślicznych panienkach, które staraliśmy się zwabić od tak dawnego czasu...
— O dwóch słomkowych kapelusikach! — zawołał nabob — i cóż? czyś się z niemi widział?
— Lepiéj jeszcze...
— Czy przyrzekły przyjść?
— Więcéj... bo przyszły...
— Same?
— Przyprowadziła je szanowna dama, moja znajoma... pani Kokarda.
Montalt trzymał szklankę przy ustach.
— Nie masz więc żadnéj... — poszepnął — wszystkie... wszystkie za trochę złota!...
Wypił duszkiem resztę napoju.
— Wybornie — rzekł udając się do drzwi któremi wszedł Seid — usnę więc wesoło!..

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Była prawie 9-ta gdy pani Kokarda i jéj młode towarzyszki wysiadły z dorożki przy jednéj z pustych uliczek sąsiednich polom Elizejskim. Przeszły krótki chodnik lipowy prowadzący do pałacu oświetlonego rzęsisto.
Djana i Cyprjana drżały, idąc z panią Kokardą, która przeciwnie była bardzo zadowoloną i znała jak się zdaje wszystkie zakątki pałacu.
Dziewice przebrały się. Powodowane pobożnym przeczuciem, w chwili narażenia się na stanowcze niebezpieczeństwo, wdziały swoją odzież bretońską; miały czepeczki obcisłe na głowach, chusteczki na szyjach i spódniczki w kraty.
Pani Kokarda miała kapelusz z piórami i szal Temaux.
W chwilę po zadzwonieniu, lokaj otworzył drzwi i wprowadził przybyłe damy do pokoju, gdzie wkrótce ukazał się mężczyzna czarno ubrany, który powitał poważnie panią Kokardę.
— Uniżona sługa! — rzekła — pan mnie się zapewnie nie spodziewałeś o téj godzinie?
— Zawsze jest czas piękna damo — odrzekł Smith.
— Dobrze... bardzo dobrze — przerwała Kokarda — pospieszyłam się cokolwiek... a te dwa aniołki posiliłyby się chętnie... wejdźmy.
Pan Smith przyłożywszy szkiełko do oka, przypatrzył się dziewicom wzrokiem znawcy.
— Ah! oh! — wyrzekł — Very pretty maiden, by God.
Poczém dodał z cicha:
— Czy to one?...
Pani Kokarda przymrużywszy oczki odpowiedziała:
— Oryginalne...
— Pan Smith ukłoniwszy się, poszedł naprzód prosząc damy aby udały się za nim. Po przejściu schodów, otworzył drzwi na pierwszém piętrze, ukłonił się raz jeszcze i ustąpił z progu.
— Proszę wejść — rzekł wskazując na drzwi uchylone.
Djana i Cyprjana wahały się.
— Daléj moje perełki — zawołała pani Kokarda — to się do was odnosi.... jestem zbyt starą ażebym tu wejść mogła — dodała z westchnieniem — przyniosą wam wieczerzę...
— Wieczerza jest zastawiona — odezwał się Smith.
— A więc dobrego apetytu moje pieścidełka — rzekła pani kokarda popchnąwszy dziewice do pokoju i zamknęła drzwi za niemi.
Pan Smith wydobył pugilares z kieszeni i wyjął z niego parę jedwabnistych gałganków, które wsunął w wyciągniętą rękę pani Kokardy, która ukłoniwszy się nisko, znikła.
Cyprjana i Djana stały przy drzwiach nie śmiejąc się ruszyć. Nie podniosły oczów z obawy, ażeby nie ujrzały przedmiotu ich trwogi.
Tym przedmiotem był mężczyzna bezwątpienia, lecz fantastycznéj postaci; potwór, o jakim marzy wyobraźnia dziewicza.
Cyprjana pierwsza ośmieliła się podnieść oczy zwolna i bojaźliwie. Spostrzegła że jest w małym pokoju oświetlonym dwoma lampami ze szkłami matowemi, którego ściany od podłogi do powały, były wyklejone ciemnym aksamitem; na tym obiciu widziéć się dawały świeże malowidła w ozdobnych ramach snycerskiéj roboty, obwiedzione złotem i obwódkami.
Meble tu równie jak w całym pałacu były w guście pierwszéj epoki rządów Ludwika XV.; były to prawdziwe klejnoty, za które przepłacono. W framudze okna, harfa unosząca draperję muślinu indyjskiego, ukazywała w części przepyszną podstawę snycerskiéj roboty.
Barwy mieniące, tkaniny i rzeźby złocone krawędzi, odbijały się na ciemnym tle obicia, które podwyższało ich zalotną świeżość.
Gdzie złota nie było, tam błyszczała emalja, na któréj wyobrażone były konsolki z drzewa różanego, napełnione bukietami kwiatów.
Trudno wyobrazić sobie buduar roskosniejszy.
Tutaj ozdoby nie odznaczały się mieszaniną. Wspomnienia Azyi umilkły i nie przedstawiały sprzeczności ze stylem kwiecistym XVIII wieku.
Cyprjana, któréj powieki przez połowę były otwarte, wydała głosik radości, być może nie na widok tych cudów, lecz spostrzegłszy stoliczek na bryzowych nogach, na którym były zastawione smaczne potrawy. Cyprjana łykała ślinki i nie mogła powściągnąć uśmiechu, Djana zaś niewzruszona i blada, przedstawiała postać oczekującéj ofiary. Jéj myśli były odmienne i poważniejsze jak siostry, bo być może iż dokładniéj pojmowała rodzaj niebezpieczeństwa i wielkość ofiary.....
Cyprjana podniosła powtórnie powiekę i powonienie jéj nasycało się aromatycznemi woniami, wydobywającemi się z talerzy.
— Djano!... — szepnęła z cicha.
I gdy jéj siostra nie odpowiedziała, poruszyła ją zwolna za rękę.
— Spojrzyj... — rzekła — nie ma nikogo.
Długie rzęsy Djany uniosły się i powiodła smętnym wzrokiem po pokoju. Jéj pierś uciśniona wydała westchnienie.
— Prawda... — lecz nadejdzie.
Cyprjana przeszła przez pokój na palcach jakby się obawiała, obudzić kogo.
Na stoliku leżały bułeczki pulchniutkie, apetyczne. Biedna dziewica wyciągnęła rączkę i cofnęła ją, poczém znów posunęła i w końcu ośmieliła się wziąźć jednę z bułeczek i przyłożyć do ust lecz bojąc się ugryźć.
Otworzyła usta, a jéj białe i ostre ząbki po dwu-dniowym wypoczynku ugrzęzły w białéj przylepce, i bułeczka znikła w mgnieniu oka. Pochwyciwszy dwie inne przyskoczyła do siostry:
— Patrz Djano — mówiła podając jéj jedną — jestem pewną że nie masz w nich nic szkodliwego...
Djana która dotąd się nie uskarżała, była równie wycieńczoną i cierpiała być może większy głód jak Cyprjana, która ostatni kęs chleba w domu spożyła.
Spojrzała ona z pożądliwością i wąchaniem na bułeczkę, i po krótkim namyśle sięgnęła ręką... a jednéj bułeczki także brakło na stoliku.
— Czy czujesz woń tych potraw? — zapytała Cyprjana — nie widziałyśmy podobnych od objadu w dniu ś. Ludwika... gdybyśmy też skosztowały...
Djana nic nie odpowiedziała.
Cyyrjana powtórnie zbliżyła się do stolika i włożyła na talerz dwa kawałki bażanta lecz wracając zatrzymała się w połowie drogi.
— Zastanowiłam się — rzekła — dla czegóż nie miałybyśmy usiąść sobie przy stole.
Już nie była tak bladą, i jéj piękny figlarny uśmiech zaczął igrać na ustach.
Djana nie ruszyła się z miejsca.
— Chodźże — rzekła Cyprjana — mówię ci, że nam będzie lepiéj przy stole... ta wieczerza jest naszą.
Te ostatnie słowa sprawiły jak się zdaje przykre wrażenie na Djanie, która zadrżała podniósłszy oczy do nieba.
Lecz Cyprjana nie myśląc o niczém, ujęła jéj rękę i pociągnęła ją mimowolnie do stołu.
— Będę gospodynią — mówiła przysuwając dwa krzesła — czém pani pozwoli służyć sobie?
Po chwili obie już siedziały przy stole przed naładowanemi talerzami; wino było w kieliszkach i bażant znikał widocznie.
Djana opierała się, lecz głód pokusy zastawionego stołu podniecony; odniósł zwycięztwo.
Początkowo dziewice siedziały na krańcach krzeseł, i za najlżejszym szelestem który dosłyszały, wzdrygały się upuszczając z rąk widelce i noże, lecz gdy nikt się nie ukazywał, zasiadły się dogodniéj w miękkich fotelach, wypróżniwszy w ciągu kolacyi dwa lub trzy kieliszki, skutkiem czego zapomniały cokolwiek o poprzedniéj obawie.
Oczki Cyprjany zaczynały się iskrzéć, a zadumane czoło Djany wyjaśniało się stopniowo.
Były dziećmi jeszcze; walki na które się narażały w skutku poświęcenia swego, nauczyły ich śmiałości. Były kobietami przez głęboką tkliwość i skromność, lecz zresztą były tak odważne jak nie jeden młodzian; zachowując zawsze przytomność, choćby przy narażeniu się na śmierć.
Obecnie zagrażało im niebezpieczeństwo innego rodzaju, które zatrważało je tém bardziéj, że ich niewiadomość nie mogła go określić; lecz ta właśnie niewiadomość nastręczała ich umysłowi romantycznemu sposobność przedstawiania rzeczy niepodobnych i tworzenia najpiękniejszych nadziei.
Jadły z apetytem, swobodnie, jakby były w swoim domu, a potrawy sprzątały się szybko, kieliszki wypróżniały się, i tém samém reszta obawy znikła zupełnie. Rozmawiały i śmiały się serdecznie, i rzecby można, że to są dzieci, które w nieobecności rodziców pozwalają sobie zbytkowych rozrywek i nie lękają się niczego, oprócz powrotu matki...
Nakoniec Djana odsunęła swój talerz.
— Wyborna wieczerza — odezwała się Cyprjana — mój Boże! jakże ja byłam głodną!
— I ja także...
— A jednakże nie mówiłaś tego biedna siostro... ja tylko zawsze się uskarżałam.
Djana objąwszy ją, pocałowała w czoło, poczém przechyliła się na zaplecznik krzesła i spojrzała po pokoju uśmiechającym wzrokiem.
— Jak tu pięknie... — poszepnęła.
— Oh! — mówiła Cyprjana — pokój Loli który nam się wydawał tak pysznym w Penhoelu, był niczmé w porównaniu z tym co tu widzimy.
— Otóż to Paryż! jakim go sobie wyobrażałyśmy — odpowiedziała Djana, któréj czarne oczy wyrażały zadumanie. — Czy przypominasz sobie co czytaliśmy w naszych książkach... i co mówiłyśmy w czasie naszych przechadzek... widziałyśmy podobne cuda i inne... i zdawało się nam, że się znajdujemy w tych czarownych miejscach... siedząc niby w salonie złoconym jak ten, albo też spoczywając na murawie kwiecistéj oświetlonéj rzęsisto...
— Przypominam to sobie moja siostro.
— Jakże byłyśmy niedorzeczne... straciłyśmy rozum... przyznaję, że widziałam to wszystko jak ciebie widzę.
— I ja także.
— Zdawało mi się, że nasza uboga odzież spadała i że miałyśmy na sobie piękne suknie jedwabne... perły we włosach... djamenty na szyi... koronki przy ramionach... jakeś mi się piękną wówczas wydawała Cyprjano!
— W moich oczach podobnież Djano, wydawałaś się boginią.
— I w tych okazałych ubiorach przebywałyśmy te cudowne miejsca... czy to sobie przypominasz?... w końcu zjawiał się zawsze dobry genjusz... jakże się powabnie uśmiechał... który do nas przemawiał „moje dzieci, wszystko to jest wasze... oto złoto dla ocalenia Penhoela... możecie wybierać... pozostańcie tutaj... albo powróćcie do Bretanii...”
— I my odpowiadałyśmy prędko — zawołała Cyprjana — „dziękujemy ci dobry genjuszu... chcemy widziéć tych, których kochamy...”
Trzymały się za ręce i spoglądały na siebie.
— Któż wie? — odezwała się Cyprjana zniżając głos — dobry duch może nadejdzie...
Djana wstrząsnęła głową poważnie.
— Moja biedna siostro... mówisz jak dziecię... niemasz teraz dobrych duchów.
— Oh! gdyby nadszedł!... — zawołała Cyprjana w dalszym ciągu swych myśli — potrzebaby najprzód oswobodzić Blankę.
— Dzisiejszéj nocy! — przywtórzyła Djana.
— Potém umieściłybyśmy panią i jéj męża w piękném pomieszkaniu...
— I naszego dobrego ojca...
— A potém pospieszyłybyśmy odkupić pałac Penhoela.
— Będziemy miéć czas do tego.
— Jakże oni będą szczęśliwi!
— Biedna Blanka będzie się do nas uśmiechać.
— A pani?...
— Wszyscy... wszyscy... ah! to zbyt wiele szczęścia!
Cyprjana powstała klaszcząc w Błonie. Rzuciwszy się na szyję Djanie, w chwili uniesienia uściskały się serdecznie, a w ich oczach błyszczały łzy radości.
W téj chwili odgłos oddalonéj muzyki doszedł ich uszu i rozłączyły się dla przysłuchania.
— Cóż to znaczy? — zapytała Cyprjana.
Djana miała głowę pochyloną i słuchała z naiwną minką.
Biedne dziewice pijały zwykle wodę; kilka więc kropel wina które wypity, podniecały ich żywość i uniesienia. Cyprjana zapomniała o przyczynie jaka ich tu sprowadziła. Pobiegła do drzwi któremi weszły, jedynie dla przysłuchania się bliżéj muzyce któréj słyszały, a która właśnie grała powolnego i melancholijnego walczyka, lecz drzwi były zamknięte na klucz. Udała się więc do drugich i otworzyła je.
Skoro tylko podwoje złocone obróciły się na zawiasach, obie siostry wydały okrzyk zadziwienia: oślepiające światło przeniknęło do buduaru.
Drzwi te prowadziły do pokoju pustego jak pierwszy, lecz którego okno szerokie i wysokie wychodziło na oświetlony ogród, w którym za gałęziami bezliściowego drzewa, był zawieszony przepyszny świecznik.
Cyprjana wbiegła do pokoju z wycięgniętemi rękami i otwartemi ustami; poczém zatrzymała się oniemiała z zadziwienia.
Muzyka była donośniejszą. Cyprjana jeszcze parę kroków postąpiwszy, stanęła przy oknie i ośmieliła się spojrzéć na ogród.
— Oh! moja siostro... moja siostro... — zakrywając oczy olśnione od światła — otóż ogród marzeń naszych... jesteśmy w zaczarowanym pałacu.
Z tego okna ogród przedstawiał czarujący widok. Za świecznikiem, którego migoczące kryształy mieniły się w najpiękniejszych kolorach tęczy, podwójny rząd kagańców odznaczał stopnie tarasu, zasadzonego krzewinami i kwiatami. Ta część ogrodu odpowiadająca lewemu skrzydłu pałacu, była pustą, lecz zwracając wzrok na prawo, można było widziéć przez przerzedzone liście drzew i kwatery oświetlone rzęsisto, gdzie się bal rozpoczynał. Wodotryski odbijające w snopach różnobarwnych odblask tysiącznych świateł rozciągających się wzdłuż szpalerów i odznaczających wytworne rysunki arkad zieloności, wszędzie gdzie oko przeniknąć mogło, widać było ognie błyszczące i girlandy kwiatów.
Djana i Cyprjana oparły się na oknie i przypatrywały się z zachwyceniem, bo ich umysł bardziéj był olśnionym jak oczy. Wyziewy cieple i woniejące, które do nich z ogrodu dochodziły, utrzymywały ich w pewném upojeniu.
Nie widziały nic podobnego nawet w swych snach dziewiczych, cóby mogło się porównać z temi czarującemi obrazami.
Gdy tańce ustały, kilka par zwróciło się w tę stronę ogrodu, która dotąd była pustą.
Djana i Cyprjana cofnęły się od okna ażeby ich nie dostrzeżono i wtedy dopiero przyjrzały się pokojowi, do którego weszły przed chwilą.
Był on obszerny z dwoma drzwiami, z których jedne prowadziły do buduaru, a drugie były na klucz zamknięte. Kilka skromnych krzeseł były całém umeblowaniem, oraz trzy lub cztery oszklone szafy, a w tych i pomiędzy niemi wisiały rozmaite przebrania nadzwyczajnie kosztowne. Były tam ubiory wszystkich narodów i wszystkich epok, za pomocą których można było zamienić się według upodobania na turka lub turczynkę, bramina, dewdasaka, na kasztelankę średnich wieków, damę z czasów Ludwika XIII, margrabinę albo boginię, gdyż żeńskie przebrania były liczniejsze; męzkie zaś po większéj części zastosowane były do figur kobiecych. Były tam prześliczne mundurki, pałasiki, sztylety, domina rozmaitych barw, maski różnych kształtów, surduciki i pantaliony szerokie w biodrach, podobne do tych, jakie noszą nasze amazonki w karnawale; słowem, był to kompletny magazyn.
Trzeba tu nadmienić, że w pałacu Montalta był teatr, i ile razy nabob bal wydawał, marszałek Nehemjasz Jones postarał się o przedstawienie baletu.
Djana i Cyprjana zdumione na widok tych kosztownych tkanin, przepysznych haftów i koronek, spoglądały z upokorzeniem na swą odzież wełnianą. Mianowicie zaś były przedmiotem ich podziwu dwa przebrania, które musiały być przysposobione na dzisiejszy bal, albowiem były rozpostarte na krzesłach.
Były to dwa ubiory zupełne bajaderek indyjskich; pantaljony szerokie muślinowe nakrapiane złotemi blaszkami, krótkie tuniki i obcisłe kaftany, djademy z pereł, i bogate pasy kaszmirowe.
Cyprjana spoglądała kolejno na ogród z którego dochodził gwar znajdujących się tam gości i na te kostiumy, wydając myśl powziętą w téj chwili.
— Wróćmy moja siostro... — mówiła Djana.
— Bal jest bardzo piękny — odpowiedziała Cyprjana westchnąwszy, i zbliżyła się do okna, chcąc się przyjrzeć raz ostatni.
Pod żyrandolem jakaś kobieta zatrzymała się ocierając pot z czoła, następnie zdjęła maskę.
Cyprjana powściągnęła chęć wydania głosu i przyciągnęła z żywością siostrę do okna, przed którym twarz kobiety była oświetloną zupełnie.
— Spojrzyj... — szepnęła Cyprjana.
— Lola... — przemówiła z cicha Djana.
Teraz nawzajem Djana spojrzała na kostiumy wiszące na krzesłach.
— Ona nie może być samą na balu... — rzekła Cyprjana, któréj oczy błyszczały żądzą i śmiałością — gdybyśmy mogły wśliznąć się na bal... dowiedziałybyśmy się wielu rzeczy....
— Biedna nasza Blanka! — rzekła Djana zamyślona.
— Jeżeli ona ją tu przyprowadziła — dodała Cyprjana.
Djana nic nie odpowiedziała, gdyż pogrążyła się w głębszém zadumaniu.
— A przytém — odezwała się Cyprjana zniżając głos — kto wie, czy nie odkryjemy jakich śladów...
I gdy Djana zachowała jeszcze milczenie, dodała:
— Mówię o Stefanie i Rogerze...
Wzrok Djany zwrócił się powtórnie do kostiumów, które zdawały się jakby naumyślnie zrobione dla obu sióstr.
— Niepodobna! — szepnęła wzruszając głowę.
— Dla czego nie? — zawołała Cyprjana tupnąwszy nóżką — jesteśmy same, nikt nas nie widzi... okno jest nizkie... spuścimy się z łatwością... — i ująwszy siostrę za rękę poprowadziła ją do kostiumów; następnie igrając odwiązała wstążki czepeczka Djany i włożyła dyadem z pereł na jéj włosy wijące się w pukle.
— Gdybyś wiedziała jak ci w tém prześlicznie...
Djana uśmiechnęła się smętnie.
— Szalona głowo — szepnęła — chceszże mnie skusić?
— Oh! moja siostro! — zawołała Cyprjana — toby było dla mnie pochlebiłem... lecz wiem że jeżeli ulegniesz, to jedynie dla Blanki... — i przytwierdziła jéj djadem.
— Posłuchaj — odezwała się poważnie — cóś mi mówi, że zastaniemy tam tych, których kochamy... moje przeczucia rzadko mnie zawodzą, wiesz o tém... i jeżeliśmy tutaj przyszły, czyliż dla tego ażeby unikać niebezpieczeństw?...
To mówiąc, odpinała gorset Djany, a ta się jéj nie opierała; następnie gdy ubiór poprzedni zastąpionym został obszernemi pantaljonami muślinowemi, tuniką ze złotogłowiu oraz obcisłym kaftanikiem, Cyprjana podskoczyła z radości.
— I ja tak będę wyglądała — zawołała kładąc pantofelki wschodnie na nóżki Djany.
— A teraz na ciebie koléj być moją garderobianą.
Drugie przebranie odbyło się w krótszym czasie, ponieważ Cyprjana oprócz usług siostry, sama sobie wiele dopomagała. Gdy już była zupełnie ubraną, spojrzała po sobie zarumieniona z ukontentowania.
— Gdyby oni nas widzieli... — szepnęła.
Poczmé wzięła do rąk dwie maski i dwie szarfy, z których zieloną przepasała siebie, czerwoną zaś ze złotemi frędzlami ubrała Djanę.
W ogrodzie tańczono z zapałem i nikt nie zwracał uwagi na okno. Cyprjana była cokolwiek bladą i jéj serce silnie biło, lecz to pochodziło zarówno z roskoszy jak i z obawy.
— Raz... dwa... trzy! — powtórzyła klaszcząc w dłonie, i za trzecim klaśnięciem, wskoczyła z lekkością ptaszka na poręcz balkonu. Po chwili zsunęła się pod jawor stojący pod oknem, tam przyjęła w swoje objęcia drżącą Djanę.


XI.
Wzrok kobiety.

Wyszedłszy ze swego pokoju, Montalt udał się do buduaru, przy drzwiach którego stali dwaj murzyni. Był to zwyczaj azjatycki stawiania przy drzwiach niewolników zastępujących rygle.
Montalt wszedł. Djana i Cyprjana przebrane już w swoją odzież wieśniaczą, siedziały drżące obok siebie, w drugim końcu buduaru. Nic nie mogło wydać ich wycieczki na bal, oprócz uchylonych drzwi pokoju kostiumowego, przez które widać było oświetlenie ogrodu, a na co Montalt nie zwracał uwagi.
Zatrzymał się w progu drzwi dla przypatrzenia się dziewicom, które lubo miały spuszczone oczy, widziały go jednakże bardzo dobrze; wiadomo bowiem że nerw optyczny u kobiet, ma własność przenikania miąższości powiek.
Cyprjana utraciła swą śmiałość Djana zaś przywoływała męztwo, lecz w pierwszéj zaraz chwili ogarnęła ją trwoga.
Nabob przeszedł zwolna przez pokój, a Djana będąc bliżéj niego, uważała każde jego poruszenie; następnie wziąwszy krzesło przysunął je naprzeciw dziewic, lecz nie usiadł. Spojrzenie jego wyrażało lekkie zadziwienie, gdyż pierwszy raz zdarzyło mu się widziéć u siebie dziewice ubrane po wiejsku.
To zadziwienie zresztą nie zawierało w sobie nic przykrego, a w miarę jak się im przypatrywał w milczeniu, w jego twarzy malowało się pewne wzruszenie.
— Biedna Bretanjo... — poszepnął głosem cichym.
Wyrażenie to pochodziło z głębi serca i odznaczało się tym posępnym i łagodnym tonem, którym się objawia żal po stracie przyjaciela, na którym wcześniéj nie mogliśmy się poznać.
Rozumie się że z pierwszego rzutu oka, Cyprjana i Djana poznały go, nie tylko jako podróżnego w dyliżansie, lecz zarazem był to ten sam, który się stawił na schadzce przy kościele Panny Maryi w miejscu Stefana i Rogera, a dzisiejszéj nocy słuchał opowiadania Roberta. Były bowiem obecne przy końcu téj sceny, odegrawszy w niéj rolę odezwaniem się do Roberta w sposobie zaprzeczającym jego zapewnieniom i oskarżyły go o morderstwo.
Z miejsca gdzie były ukryte, widziały uporczywy spokój jaki zachował Montalt słuchając okropnego opowiadania, jak również zmianę jego oblicza, które zdradzało głęboką gorycz, ukrytą pod powierzchowną oziębłością.
Jakże wtedy jego czarne oko zaiskrzyło się niespodzianie, jakaż posępna groźba w posępnym płomieniu jego źrenicy!
W téj krótkiéj chwili, w któréj Montalt odchylał zasłonę swój martwéj obojętności, Djana ujrzała w nim sędziego zbrodni i nadzieję własnego ocalenia. Pomiędzy jéj olśnionym okiem umieszczoną została pryzma, która ukazała jéj człowieka tak pięknego, pana tych cudów, króla zaczarowanego pałacu.
Romantyczny pociąg który jéj wszystko przedstawiał w nadzwyczajném świetle, na nowo się w niéj ocknął.
Co myślała a nadewszystko co czuła, nie mogła być może tego wyrazić, lecz jéj dusza ukoi żyła się podlegając wzruszeniu, jakiego doznawała w godzinach modlitwy. Coś ją pociągało ażeby szanowała Montalta nie wiedząc nawet o jego nazwisku, i żeby mu zaufała.
W chwili gdy dziewice powróciły do buduaru przejęte trwogą, drzwi się otworzyły i Montalt ukazał się w progu.
Djana siedziała nieporuszenie, z baczném wzrokiem i natężonym słuchem, a jéj zimna krew zastanawiała ją samą; Cyprjana zaś nabierała prawie odwagi, widząc siostrę tak spokojną.
Montalt przypatrywał się im w milczeniu. Opium zaczynało objawiać działanie, przywracając jego twarzy szlachetną spokojność.
— Po co to przebranie? — rzekł uprzejmie i łagodnie — nie potrzebujecie tego, żeby być pięknemi jak anioły.
— To jest nasz ubiór krajowy — odpowiedziała Djana cichym głosem nie podnosząc oczu.
— Ah! — rzekł Montalt — czy jesteście tak przywiązane do waszego kraju?
Na to niespodziane zapytanie, Cyprjana ośmieliła się spojrzeć lękliwie, poczém szybko odwróciła głowę dla pokrycia zapłonienia. Lecz miała dość czasu przypatrzéć się Montaltowi, którego uśmiech w téj chwili cechował dobroć ojcowską.
Brzemie trwogi które ciążyło nad Cyprjaną, zmniejszyło się także przynajmniéj o połowę.
— Jesteśmy bretonkami — rzekła Djana.
— Ah! — rzekł Montalt nie zmienionym głosem — podług was moje piękne dzieci, wielką jest sławą być bretonką...
— Pan wiesz od dawna zkąd jesteśmy — szepnęła Djana.
— Oh, oh! — zawołał nabob, którego uśmiech wydawał się szczerszym — a więc, panny zauważyły mnie w podróży?...
Cyprjana potwierdziła główkę.
— A więc dla czegóż tak długi opór? — zapytał Montalt — gdyż już dawno jak pragnąłem odwiedzin waszych... czyście się mnie lękały?
— Pana mniéj jak kogokolwiek — odpowiedziała Djana, któréj głos przejmujący i słodki nabierał śmiałości.
Nabob skłonił głowę.
— Mniéj jak kogokolwiek — powtórzył — to wiele... spodziewam się, żeście się pozbyły trwogi... czy chcecie ażebym był waszym przyjacielem?
— Oh! — odpowiedziała z żywością Djana — pragniemy tego z całego serca!
W spojrzeniu Montalta objawiło, się zmieszanie. Rzecby można że się wahał nadać znaczenie téj odpowiedzi.
Milczenie znów nastąpiło w buduarze przez kilka sekund. Montalt wodził niepewnym wzrokiem od jednéj do drugiéj dziewicy i przyglądał się z wzrastającym wzruszeniem tym pięknym czołom jaśniejącym szczerością; rysom czystym i powabnym, którym czepeczki wiejskie służyły za wieńce.
Ci którzy go znali, odgadliby, że myśl dobra i szlachetna staczała walkę z jego uporczywym sceptycyzmem; lecz ten sceptycyzm był silnym i czas zakorzenił go w sercu.
Pomiarkowawszy się, przybrał ton lekkości który był właściwym jego postaci młodzieńczéj.
— W istocie, moje piękne panny... wstydzę się wam wyznać... w początkach pragnąłem odwiedzin waszych nie dla siebie... jakże byłem nieroztropny!... Potrzeba was widziéć z bliska ażeby umiéć ocenić... ręczę, że teraz nikomu was nie odstąpię...
Djana zbladła, a Cyprjana zapłoniła się cała aż do ramion.
Podobieństwo obu sióstr znikało w tjé chwili, gdy to samo uczucie objawiało odmienne charaktery ich urody. Cyprjana, było to biedne dziecię, strwożone i zdumiałe, Djana zaś obdarzona była uzasadniony wyniosłością królowéj.
— Nie wiemy... — przemówiła z cicha i powolnie — zaledwie możemy powiedziéć co nas obraża w twoich słowach panie... a jednakże ufność który w nim pokładały śmy, zamieniła się na poniżenie i smutek... Przymówiono nam w chwili, gdy nas niedostatek gnębił i gdy moja biedna siostra zbyt słaba przeciw cierpieniom, wspomniała o śmierci... obok nas konała święta niewiasta którąśmy kochały jak własną matkę... nie będę pana nudzić opisywaniem innych naszych udręczeń... ukazano nam nadzieję, która bardzo długo, wydawała się marzeniem... Dla czego ukrywać. Obietnice które nam czyniono, pokrywały hańbą naszą. Lecz czasem też biedne, zaślepione, mniemałyśmy że Bóg musiał umieścić na ziemi, pomiędzy tylu ludźmi złemi, okrutnemi i nielitościwemi... serca wspaniałomyślne, dla których niebo nie wydaje się próżnię po śmierci... nie pytaj się panie czyśmy wyrozumowały nasze nadzieje, gdyż sumienia nasze nakazywały nam pozostać... i jeżeli tutaj jesteśmy... to jest moją winą... moją jedynie... moja siostra nie chciała przyjść...
Cyprjana przybliżyła się do Djany i oparła główkę na jéj łonie.
— Poszłabym za tobą na koniec świata — szepnęła.
— Wysłuchaj mnie panie — mówiła Djana — gdym pana poznała, uczułam w sobie radość niewymowną... moja nadzieja wydała mi się mniéj niedorzeczny... trwoga ściskająca moje serce opuściła mnie... cóż powiem? gdyśmy były same w naszéj nędznéj izdebce, przypomniałyśmy sobie o panu... i twój obraz ukazywał się nam czasami... Mój Boże! miałyśmy tyle marzeń w naszém życiu, po których następowało zawsze okropne przebudzenie!... zasłona pokrywająca mój wzrok rozstąpiła się i ukazała mi przepaść, nad którą stoimy... Panie! nie nadużywaj naszego szaleństwa i chciéj nas wypuścić z twego pałacu...
Montalt słuchał jéj nie mając zamiaru przerywać. Twarz jego oblokła się w obojętność, pod który zawsze ukrywało się wzruszenie.
— Moje piękne panienki — rzekł z zimnym uśmiechem — kto tu wchodzi, nie tak łatwo wyjść może.
Cyprjana zakryła twarz rękami.
— Miéj pan litość nad nami — rzekła Djana — jesteśmy córki szlachetnego rodu!
— Do kata! — odpowiedział Montalt usiłując utwierdzić się w swéj ironii to jest bardzo pochlebne dla takiego chłopa jak ja...
— Miéj pan litość! — powtórzyła Djana ze łzą w oku — nasz ojciec jest bardzo stary... i jeżeli będziemy shańbione, on już nigdy nie ujrzy córek swoich...
Oczekiwała odpowiedzi z podniesiona głow ąi spuszczonym wzrokiem, lecz gdy Montalt milczał, dodała śmielszym głosem:
— Posłuchaj pan... jest nas dwie... dość będzie dla pana jednéj ofiary...
— Zgadzam się na to — odpowiedział Montalt — któraż zostanie?
— Ja! ja! — zawołały razem obie siostry.
— Wybornie — rzekł Montalt — teraz o to idzie, która ma odejść.
— Oh! — poszepnęła Djana — moja biedna Cyprjano... proszę cię, proszę...
Cyprjana rzuciła się w jéj objęcia i przycisnęła do swego łona.
— Umrzemy obie! — rzekła.
Djana po raz pierwszy zwróciła oczy na twarz Montalta. Jéj źrenice pałały i krew żywo barwiła lica poprzednio tak blade. Lecz te oznaki oburzenia znikły jak czary.
Montalt nadaremnie zatrzymał swoją maskę, bo przenikliwy wzrok dziewicy przejrzał ją, a powieki jéj które się znów przymknęły, osłaniały prawie jéj uśmiech. Wyczytała z fizjonomii naboba widoczną sprzeczność ze słowami, i dostrzegła wrodzoną dobroć pod nielitościwém skrzywieniem ust. Zdawało się jéj nawet, że jego oczy były zwilżone.
Montalt szybko usiłował przetworzyć fizjonomję; lecz któż uprzedzi spojrzenie kobiety! Widząc się tak niespodzianie podchwyconym, zmarszczył brwi na prawdę.
— Kobiety, bretonki i córki szlacheckie — pomruknął z udaną goryczą — w istocie moje piękne, spadłyście bardzo nisko...
Odsunąwszy krzesło na którém się opierał, przechadzał się po pokoju mówiąc:
— I wy jeszcze mówicie o honorze... i może mi będziecie prawić jak w komedjach: „przekładamy śmierć nad hańbę!” mogłabyś moja panno być nie złą aktorką... honor! — powtórzył wzruszając ramionami — czy wiecie do kogo przemawiacie... ja nie wierzę w honor moje piękne... równie w honor kobiet jak i mężczyzn... honor męzki jest głupstwem... honor kobiet, jest śmieszną niedorzecznością... a co się tycze pogróżek śmierci, które się dają słyszéć w podobnych razach, to jest podobném do tych śpiewaków, którzy przepędzają połowę dnia na tém, ażeby się dać prosić, a drugą na stękaniu piosenek, gdy ich nikt słuchać nie chce.
Gdy tak mówił z zimném oburzeniem i wysilał się na poruszenia stosowne, Djana pochyliła się do ucha Cyprjany i szepnęła jéj parę słów; poczém obie dziewice spoglądały ukradkiem na naboba. W oczach Cyprjany było teraz tyle obawy ile ciekawości, co do Djany zaś, odzyskała ona zupełną odwagę.


XII.
Pięćdziesiąt talarów.

Wszystkie kobiety obdarzone są tą dziwny władzą. W tym względzie, nieświadomość mało znaczy, a niewinność zupełnie nic; najcnotliwsza równie jak najchytrzejsza, uposażone są spojrzeniem cudowném, odkrywającém duszę i przenikającém każdą zasłonę.
Jeżeli tylko kobieta nie jest zakochaną, w takim razie dwa przeciwne zjawiska przedstawiają się bezwzględnie. Czasami namiętność podwyższa tę przenikliwość do tego stopnia, że przekracza granice prawdopodobieństwa i przetwarza się po prostu w dar podwójnego wzroku, mesmeryzm, czarodziejstwo.
Częściéj jeszcze miłość zawiązuje śmiejąc się, na piękne zazdrosne oczy, swoją mytologiczną opaskę.
Cóżby się stało z tym nieszczęśliwym Don-Juanem, gdyby syn Wenery nosił zawsze okulary?
Gdy Monlalt prawił swoje bluźniercze mowy, mniemając się okazać najokrutniejszym tyranem, dziewice uspakajały się zwolna. Djana odgadła to serce dziwaczne i fantastyczne... odgadła nie do tego stopnia ażeby go mogła wytłumaczyć albo określić, lecz dostatecznie dla odkrycia klucza jego wybuchów, i żeby mogła upatrywać w każdém jego postępku nierozwiązaną zagadkę.
W tym względzie była daleko bieglejszą jak sam Montalt, który szczególniéj w téj chwili, nie wiedział czego pragnął i co robił. Jego ulubiony paradoks połączony z obawą ażeby się nierozrzewnić, uczyniły go uporczywym. Oburzał się przeciwko samemu sobie, dręczył się usiłując okazać się niemiłosiernym właśnie dla tego, że wzruszenie odnosiło zwycięztwo.
Obie były tak powabne, jedna tak łagodna i prostoduszna, druga prostoduszna i dumna! A przytém mówiły o nieszczęściu...
Obecne wzruszenie mieszało się z inném, którego niedawno doznawał Montalt słuchając opowiadania Roberta. I to wszystko zwracało go do odległéj przeszłości, która pomimowolnie była żywotną w jego wspomnieniach.
Gdy rodzaj samobójstwa w którém Montalt się upierał, na szczęście jest niepodobnym, bo nie można zabić swéj duszy, pod pozornemi lodami które odludek zgromadza pracowicie, nieśmiertelna tkliwość drzemie oczekując ocknienia; mianowicie zaś gdy tkliwość była wyrobioną w dniach młodości, gdy serce zranione przy pierwszém popędzie, zawarło się pogardliwie i nagłe w samem sobie.
Gdyby widzieli ci odludkowie, że nienawiść i pogarda są czystemi truciznami w medycynie moralnéj, i że jedyném środkiem leczenia choroby miłosnéj, jest homeopatja!...
Choćbyśmy byli zwiedzeni dwa razy zamiast jednego, trzy zamiast dwóch, cztery, pięć, dziesięć i t. d. potrzeba zawsze udawać męztwo i nie rozbijać sobie głowy o ścianę dla kilku utraconych mamideł, jak Cezar August za trzy legje niemieckie. Brzydko Cezarze... trzy legje stracone... sześć się innych znajdzie... a serce ludzkie czyliż nie jest obfitsze w ułudy, jak Rzym starożytny w żołnierzy?...
Bóg stworzył Montalta z sercem najwspaniałomyślniejszém, skłonném do wszelkich wrażeń, namiętném do miłości, poświęconym miłosierném i szczerém; Montalt zaś usiłował przetworzyć w występki każdą z tych cnot, i to bardzo szczerze. Temu dziełu poświęcał całą młodzieńczą popędliwość, całą siłę wieku dojrzałego, i nie udało mu się, bo Bóg pozostał Panem serca i myśli jego.
Wszystko czego mógł Montalt dokazać, było to, że się sam łudził i uważał siebie za największego potępieńca. Przekonanie to stanowiło dotąd jego dumę i radość, a dziś po raz pierwszy, od bardzo dawnego czasu, wznieciło w nim niejako wyrzuty; gdyż w głębi jego sumienia, wrzało powątpiewanie i nie wiedział czy ta długa i okropna zemsta wykonywana przeciw własnemu sercu, miała powód albo przynajmniéj pozór.
Słodkie brzmienie głosu dziewic przypomniało mu inny głos, a ich ubiory bretońskie mówiły mu o ziemi znienawidzonéj, lecz być może ukochanéj niegdyś, skutkiem czego okazywał się rozmyślnie nieprzebłaganym.
Pomimo tego, z niektórych oznak można było wnosić, że ten gniew groźny roztopi się nagle, a gorzkie szyderstwo może się wkrótce zamienić na pieszczotliwe słówka; gdyż nabob miał taką naturę, a tego wieczora bardziéj jak kiedykolwiek dziwactwo jego zmieniało się jak powiew wiatru.
Był niespokojnym; głos wewnętrzny powtarzał mu: jeżeliś był w błędzie... jeżeliś był kochanym... jeżeli dwudziesto-letnie cierpienia były podzielane?.. A na domiar tego, opium zaczęło wywierać błogie upojenie, sen poprzedzające.
Po każdém przemówieniu, Montalt zwracał wzrok na dziewice, mniemając że są pogromione; widząc w końcu że Djana uśmiechająca i spokojna bawiła się z włosami Cyprjany i że w ogólności obie siostry nie zwracały na niego uwagi, okazał oburzające zdziwienie.
— Moje piękne panienki — odezwał się zachowując ton żartobliwy — czy nie raczycie mnie słuchać?....
Mój Boże! alboż one nadużywały swego zwycięztwa! w ich wzroku pełnym łaskawości, objawiała się szczera żądza zawarcia pokoju jak najrychléj.
— Córki szlachcica — odpowiedziała Djana powściągając westchnienie — to prawda... lecz dzisiaj jesteśmy tylko odpowiedzialnemi przed naszém sumieniem za nasze postępki.
— Czy ojciec wasz umarł? — zapytał Montalt.
— Nie, dzięki niebu — odpowiedziały razem.
Poczém Djana dodała wzruszając główką:
— Lecz my już nie żyjemy...
Nabob zatrzymawszy się, spojrzał na nią surowo.
— Nie żartuję panie — odezwała się smętnie Djana — umarłyśmy dla wszystkich, którzy nam byli drogiemi... Przedsięwziąwszy dzieło przechodzące siły dwóch biednych dziewcząt, byłyśmy narażone na zawziętość ludzi pozbawionych serc i litości... pewnéj nocy, wpadłyśmy w zasadzkę na nas zastawioną... i podrzędny morderca, otrzymał zlecenie pozabijać nas....
Montalt przybliżył się do środka pokoju.
— Wszystko to jest prawdą... i nie chciałabym przed panem kłamać... bo mi cóś mówi, że pan nas kochać będziesz... Byłyśmy bardzo ubogie, lecz stary sługa naszéj rodziny, którego bezątpienia już Bóg powołał do swéj chwały, gdyż opuściłyśmy go konającego, podarował nam swój mały skarb, to jest, co uzbierał z pracy całego życia... Postanowili nas utopić. Leżałyśmy w czółnie skrępowane z ogromnemi kamieniami u szyi...
Montalt postąpił jeszcze parę kroków naprzód, a Djana patrząc na niego, daléj mówiła:
— Woda była głęboką i nie należało nam się spodziewać żadnéj pomocy wśród ciemności i w miejscu bezludném... poleciliśmy więc dusze nasze Bogu i odwróciłam się do mojéj siostry, aby przypatrzéć się jéj raz ostatni... Nasz morderca przejęty niejako litością, zbliżył nas do siebie tak, żeśmy się mogły pocałować przed śmiercią...
— Oh! — poszepnęła Cyprjana zbladłszy na to wspomnienie i ściskając w objęciach siostrę — jakże się gorąco modliłam, ażeby Bóg odjął mi życie i zachował twoje droga siostro...
Djana pocałowała w czoło i tak daléj mówiła:
— Usiłowałam przemówić wzrokiem do naszego kata, gdyż nasze usta były zakneblowane... w spojrzeniu jego widać było rozrzewnienie i nadzieja we mnie wstąpiła... Zrozumiał mnie, odwiązał chustkę... a ja przemówiłam do niego:
— Jeżeli nam ocalisz życie, damy ci 50 talarów i nikt o nas nie będzie słyszéć w okolicy... Ten człowiek był ubogi.
— To czyni 300 franków — poszepnął — i mogę pochować próżne trumny... lecz oddalicie się natychmiast... i ruszajcie daleko, daleko...
— Oh! my się oddalimy, bądź pewny, i będziemy się modlić za ciebie!...
— Skarb biednego sługi wynosił 100 talarów.. Dałyśmy połowę według przyrzeczenia, i odjechałyśmy do Paryża...
Nabob usiadł naprzeciw nich i spoglądał ojcowskim wzrokiem.
— Lecz moje opowiadanie może nudzi pana?... — przerwała Djana.
— Zalotna! — poszepnął Montalt pieszczotliwie — ona wie dobrze że nie.
Djana podała mu rękę; Montalt ująwszy rękę Cyprjany, złączył je razem w swój dłoni.
Odtąd nie usiłował więcéj ukrywać swego zajęcia podnieconego do najwyższego stopnia, lecz działanie opium zdradzało objawiającą się żądzę snu.
— Wtedy spotkałem was na drodze paryzkiéj? — zapytał.
— Tak jest... pan jechałeś z dwoma młodzieńcami, których niekiedy widywałyśmy w naszych stronach...
— Niekiedy? — powtórzył Montalt, któremu pewna myśl przyszła do głowy — czyliż ich bliżéj nie znacie?
Djana być może wahała się wewnętrznie, lecz nie okazawszy tego, odpowiedziała:
— Nie..
— Gdyby tak było — pomyślił nabob — Stefan i Roger nadmieniliby mi o tém zdarzeniu. — Pomimo tego pragnąc usunąć wątpliwość, zapytał:
— Czy mogę się dowiedziéć o waszych imionach?...
— Ludwika — rzekła Djana ścisnąwszy rękę Cyprjany.
— Berta — odezwała się Cyprjana spuściwszy oczy.
— Chciałbym żeby to były one — pomyślił nabob.
Djana zaczęła mówić nieco zakłopotana:
— Nie można sądzić biednych wieśniaczek jak panny starannie wychowane... być może żeśmy źle postąpiły zgłaszając się do tych dwóch młodzieńców... lecz gdybyś pan wiedział jakeśmy były śmiałemi uchodząc za umarłe... nic wtedy nie kosztuje i niczego się nie obawiamy odkąd jesteśmy w Paryżu; jedno słowo niweczy nasze skrupuły... bo i dzisiejszego wieczoru, gdy nas namawiano ażebyśmy przyszły do pana, ani ja, ani moja siostra, nie byłybyśmy się na to zgodziły, gdybym nie powiedziała jak zwykle: Już nic nie znaczymy na świecie... to co wstrzymuje młode dziewice szczęśliwe których strzegę, nie może nas powściągać... dziewice nocy są wolne jak wiatr, który je unosi.
— Dziewice nocy — powtórzył nabob — takie były podpisy na waszych liścikach... Musiałyście wiele ucierpiéć od dwóch miesięcy, biedne dzieci?
— Przetrwałyśmy nie raz okropne godziny — odpowiedziała Djana — bo nie byłyśmy same... obok nas zamieszkała inna nędza... lecz dobry Bóg wzbudzał w nas męztwo i wesołość... były dla nas i chwile wytchnienia...
— Dopóki piękna pora panowała, przechodzący zatrzymywali się dla słuchania naszych śpiewów... i czasami wracałyśmy z niemałym zarobkiem... moja siostra śpiewa tak pięknie...
— A ty? — odezwała się Cyprjana — gdybyś pan wiedział jak się jéj przypatrywali, i z jakim upodobaniem ją słuchali piękni panowie...
— Lecz nadeszła jesień — mówiła Djana — i straciłyśmy słuchaczy... pozostało nam bardzo mało z 50 talarów gdyśmy tu przybyły... sprzedawałyśmy powoli wszystko cośmy z sobą miały... i ci biedni ludzie, którzy dostawali od nas chléb codziennie, nie znając nas, ponieważ wiedzieli że nie żyjemy, cierpieli głód w ich nędzném schronieniu... oh! gdyby o nas tylko chodziło!... lecz potrzeba było ich ocalić... i przyszłyśmy do pana...


XIII.
Śpiewka bretońska.

Przypadek zbliżył do Montalta wszystkie osoby jednéj i tejże saméj dramy, i każda z nich powierzyła mu tyle, że ogół stanowił prawie bezprzerwaną całość jéj opisu.
Najprzód był to Wincenty Penhoel, biedny majtek na pokładzie Erebu, potém Stefan i Roger w dyliżansie, dalej Robert i jego współnicy Błażéj i Bibandier, a nakoniec córki stryja Jana.
Lecz Wincenty dumny i nieufający, pokrył zasłonę swoją szlachetną rodzinę; Stefan i Roger którzy mieli powody uskarżania się na Penhoelów, żywiąc ku nim życzliwość nie wymienili nazwisk. Pan kawaler las Matas, miał także ważną przyczynę nadawania pseudonimów osobom swego opowiadania. Co do Djany i Cyprjąny, te obrawszy postanowienie rozpaczliwe albo raczéj zuchwałe, zataiły nawet własne imiona.
Pomimo téj wspólnéj tajności, Montalt byłby bezwętpienia doszedł powinowactwa opowiadanych wypadków, gdyby z jednéj strony, cięgła żartobliwość jaką względem Stefana i Rogera zachowywał, nie wstrzymywała ich od zupełnéj ufności, i gdyby z drugiéj strony Robert nie był starannie ułożył historyi podług swego widzimi się. Pomiędzy innemi przekonaliśmy się, w jaki sposób mówiło dwóch dziewicach. Pomimo tego parę razy Montalt przenikał rzeczywisty stan rzeczy. Najprzód głos usłyszany w altance a zaprzeczający Robertowi, i podwójne naznaczenie schadzki Rogerowi i Stefanowi przed Pannę Marją, byłyby dla niego dostatecznemi skazówkami. Lecz czyż podobna uwierzyć, ażeby młodzieńcy w czasie drogi 100 milowéj, nie spostrzegli ani razu pięknych podróżnych bryczką jadących. A przytém imiona Ludwiki i Berty sprowadzały naboba z toru przypuszczeń i wniosków.
Monlalt był obdarzony wyższą przezornością, lecz nie lubił zbytecznie i długo szperać. Téj nocy jego zwykły stan ociężałości wzmógł się skutkiem zażycia opium, który obecnie otaczał jego myśli mgłą obłędu. Opierał się, ponieważ czuł się szczęśliwym i chciał przedłużać nieprzewidzianą radość, jakiéj doznawał w rozmowie z dziewicami. Nie powziął najlżejszego powątpiewania o rzeczywistości romantycznéj historyi, którą mu Djana opowiedziała. Były to wprawdzie dziwne wypadki, lecz jakże nie wierzyć słowom wychodzącym z usteczek tak niewinnych i szczerością tchnących? Czyż mogło kłamstwo towarzyszyć pogodnemu temu spojrzeniu? Montalt pragnął zadać jeszcze kilka zapytań, ażeby mógł słyszeć ten głos sympatyczny i słodki, który przenikał do głębi jego serca; lecz zabrakło mu czasu. Czuł że sen pokonywał jego silną wolę, jego źrenice mroczyły się, a ociężała głowa opadała na piersi. Wszystko około niego migotało, jak przedmioty we śnie widziane. Zaledwie kilka minut upłynęło gdy przemawiał do dziewic w sposobie rubasznym i szyderskim; obecnie zaś głos jego był słodkim, łagodnym, prawie uległym, i oczy jego zatopione w miękkiéj ociężałości, zdawały się błagać o miłość. Lecz nie o miłość jakiéj wymaga pan haremu od niewolnic swoich, lub młodzież żebrze u nóg uwielbianych kochanek.
Przywiązanie ojcowskie jest surowe. Ażeby upatrzyć podobieństwo, potrzebaby wyobrazić sobie młodą i szczęśliwą matkę nachyloną nad kolebką swego dziecięcia. Uwielbienie to, zrodziło się nie wskutku opowiadania Djany, lecz podczas skreślania wypadków, które posłużyły za pozór i przetwór stanu rzeczy. Gdy bowiem poprzednio szydził, już kochał, i szyderstwo rozdzierało jego własne serce, zawarte przemocą przed każdém rozrzewnieniem, i które od lat 20 czuło niezbędną potrzebę kochania. Montalt trzymał ciągle za ręce obie dziewice i przyciskał je zwolna do swych piersi, a Djana i Cyprjana uśmiechały się bez obawy i nieufności, niepojmując powodów, jakie skłaniały Montalta do tak łagodnego z niemi postępowania, które zresztą naprzód przewidziały.
Przypuszczając w nieb najsilniejszy rozwój romantycznéj nieświadomości, potrzeba było jeszcze dla wytłumaczenia, jak ta niedorzeczna nadzieja mogła w nich powstać po wejściu do pałacu naboba, gdyby ich nie ożywiała myśl jakaś tajemna.
Tak było rzeczywiście: gdy bowiem obie siostry ukryte za krzakiem przypatrywały się Montaltowi rozmawiającemu z Robertem, Djana ścisnąwszy rękę siostry szepnęła jéj kilka słów do ucha. Poczém dodała:
— Spojrzyj... oh spojrzyj!
Cyprjana złożywszy rączki odpowiedziała.
— Dałby Bóg, żeby tak było...
To się działo w chwili, gdy Monlalt mniemając, że nikt go nie śledzi wzrokiem, oswobodził się przez kilka sekund od przymusu, objawiając głęboki wstręt jaki w nim wzbudzało opowiadanie Roberta.
I Bóg wie jak słabą była podstawa z któréj się wzniosła i wzbiła do nieskończoności wyobraźnia naszych dziewic. Niepodobna przedstawić sobie nic bardziéj wątłego nad przypuszczenie zbudowane przez Djanę, lecz to było dostatecznym, i od téj chwili umysł ich bardzo pracował. Słowem, że bezwzględnie na charaktery które byłyby dostatecznemi do wprowadzenia ich na tę drogę, nabob z jednéj, dziewice z drugiéj strony, mieli tajemne przyczyny, ażeby się zbliżyć do siebie. Nabob powodowany był wspomnieniami i wyrzutami sumienia obudzonemi tego wieczora, siostry zaś uważały spełnioną nadzieję, ukazującą im otwarte niebiosa.
— Moja piękna Ludwiko! — odezwał się Moplalt całując ich ręce, czemu się nie opierały — moja miła Berto... jakże was kochać będę...
— Oh! tém lepiéj — odpowiedziały — bo i my wzajemnie będziemy pana kochały.
— Czy chcecie być mojemi córkami?
— Czy chcemy? — zawołała Djana — a więc Bóg zmiłował się nad nami!...
Cyprjana z powabnmé uśmiechem szeptała:
— Wiedziałam że pan jesteś dobrym... oh! ja się pana nie lękałam...
— Posłuchajcie — przemówił nabob gasnącym głosem — wszystko się zmieni w tym pałacu... będziecie tu panować jak królowe... Od dawna już cierpię... jesteście zwiastunami mego zbawienia i przynosicie mi miłość... nie opuścicie mnie więcéj, nieprawdaż?...
Dziewice wahały się z odpowiedzią.
— I cóż? — zapylał Mentalt.
— Bo... — odpowiedziała Djana — mamy biednego ojca i panią...
— Lecz oni sądzą że już nie żyjecie...
— Oh! — zawołała z żywością Cyprjana — nie będziemy się ukrywać, jak nam pan dasz pieniędzy ażeby ich oswobodzić z niedoli.
Inny możeby źle przyjął tę mowę, Montalt przyciągnął dziewice do serca swego.
Djana która początkowo doznała niespokojności, wzniosła oczy do nieba, bo jakkolwiek piękno było jéj marzenie, rzeczywistość przewyższała go wszakże.
— A więc mam wam dać pieniędzy? — zapytał nabob spoglądając tkliwie na Cyprjanę.
— Jeżeli pan raczysz być tak łaskawym — odpowiedziała dziewica — i ponieważ pragniemy wspomódz cierpiących...
Poczém dodała nagle, jakby nie chciała zapomnieć o myśli, która jej przyszła w téj chwili:
— Jeszcze chciałam powiedziéć, że jeżeli nam pan dasz pokoik w pałacu... nie odmówisz zapewnie przytułku i Blance...
I gdy Montalt spoglądał na nią w milczeniu, dodała składając ręce:
To nasza siostra... oh! gdybyś ją widział... ona jest piękniejszą od nas... i jéj biedna matka rozpacza, ponieważ źli ludzie uwieźli ją od niéj...
— Mamy jeszcze wiele rzeczy powierzyć panu — odezwała się Djana — lecz ponieważ wydajesz się pan znużonym...
Montalt w istocie, pomimowolnie ulegał wpływowi opium.
— Mamy dość czasu jutro, — odpowiedział nabob — pojutrze, całe życie do mówienia... i kochania... wy będziecie mi objawiać wasze życzenia... a ja będę się starał uczynić im zadość natychmiast... oh! moje dzieci!... drogie córki!... gdybyście wiedziały jak mnie uszczęśliwiacie... lecz dziś nie będę mógł was słuchać dłużéj... Zanim bowiem tu przyszedłem, dręczony śmiertelną boleścią, zażyłem napój dla przywołania snu... i sen nadejdzie... lecz dopóki was będę mógł słuchać... mówcie do mnie... i powiedźcie czego żądacie?...
Djana spuściła oczy.
— Pragniemy dużo pieniędzy — odpowiedziała.
— Ileż przecie?
— Ta kobieta która nas tu przyprowadziła, mówiła nam żeś pan przeznaczył dla nas 30,000 fr. rocznego dochodu...
— Ah! — zawołał nabob z zadziwieniem.
— I że te 30,000 rocznego dochodu — dodała Cyprjana — stanowi prowizję od 600,000... 600,000 jest to więcéj jak potrzeba do wykupienia dóbr i domu, w którym się urodziłyśmy... tę summę pragniemy złożyć pani, ażeby była szczęśliwą...
Przez chwilę brwi Monialta były zmarszczone, lecz gdy dziewica mówiła, czoło jego się wyjaśniało i odzyskał swój uśmiech.
— Jeżeli tego wam tylko potrzeba — odpowiedział wesoło — postaram się...
— W istocie? — zapytały dziewice powstawszy i podskakując z radości.
— Lecz — dodał Montalt — gdy opium zażywam, sypiam zwykle długo... a biedni ludzie o których mówicie, zapewnie potrzebują wsparcia... Seid!
Na to wezwanie lubo stłumionym głosem wyrzeczone, ukazał się murzyn w progu.
Dziewice cofnęły się z przestrachem.
— Weź dwa woreczki z perłami — rzekł nabob — włóż do każdego po 100 luidorów i przynieś je tu natychmiast.
Czarny zniknął i po chwili powrócił z dwoma woreczkami, z których każdy był 4 lub 5 razy wart więcéj, jak to, co w sobie zawierał.
Cyprjana i Djana spoglądały na te woreczki leżące na stole, zapłonione i z oczami błyszczącemi z radości.
— Przypatrz się dobrze tym dzieciom — odezwał się Montalt do Seida — należysz do nich równie jak do mnie... i wszystko co ci rozkażą, winieneś dopełnić.
Iskrzące oczy murzyna zatopiły się w oblicza dwóch sióstr, lecz jego czarna twarz nie objawiła żadnego zadziwienia.
Schyliwszy głowę, odszedł.
— Czy to dla nas te piękne woreczki? — zapytała Cyprjana.
Głowa naboba kiwała się na ramionach, a oczy się zmrużały.
— Jeszcze nie — odpowiedział gdy uśmiech igrał na jego ustach — musicie je kupić... — i palcem wskazał na harfę złocony, stojącą w kącie buduaru.
— Pewnego razu przechodząc — mówił smętnie — słyszałem was śpiewających piosnkę, która mi się spodobała... czy chcecie ją tu powtórzyć?.. zasnę przy niéj i będzie mi się śnić o was.
Cyprjana poskoczyła po harfę.
— Jakaż to piosnka? — zapytała Djana.
— Ja wiem jaka! — odezwała się Cyprjana, któréj piękne paluszki przebierały po stronach harfy, wydającéj dźwięki łagodne i proste melodyi bretońskiéj „dziewice nocy.“ — Czy ta? — zapytała naboba.
Montalt przywtórzył znakiem i głowa jego przechyliła się na zaplecznik fotelu; dziewice zaś stojąc w środku pokoju po odegraniu wstępu, obie zanuciły piosnkę, którą zamieściliśmy w tomie I-szym niniejszéj powieści.
Monlalt spoglądał na nich z pod przymkniętych powiek, a w miarę następujących po sobie zwrotek, radość niewymowna malowała się w jego twarzy. Zdawało się że arja i słowa piosnki, odżywiały w nim świat wspomnień; usta jego roztwierały się przy łatwém oddechu, lica zarumieniły, a wszystko zwiastowało błogi wypoczynek.
— Ciszéj — poszępnęła Djana — już usypia...
Cyprjana głaskała tylko strony harfy, która wydawała słabe akordy, i ostatnią zwrotkę odśpiewały głosem przytłumionym naśladującym przyjemne dla ucha w oddaleniu echo.
Montalt zmrużył oczy z uśmiechem, a rozkoszny sen kołysał jego marzenia.
Obie siostry przybliżyły się do niego na końcach palcy.
Stojąc przy krześle, znajdowały się wprost okna wychodzącego na ogród i jasność padająca z żyrandola, oświecała ich postacie przenikające przez drzwi pokoju kostiumowego.
Cyprjana która się przypadkowo odwróciła, spostrzegła na posągu będącym za żyrandolem dwa lub trzy cienie które się poruszały, a których dla zbytecznego blasku światła rozpoznać nie mogła. Poczém zwróciła wzrok na Montalta, przed którym stała zadumana Djana, z którą w milczeniu zamieniwszy spojrzenia, uklękły obie w zamiarze modlenia się za swego nowego protektora.
Zadowolenie malujące się na czole Montalta, wieńczyło je niejako cudowną aureolą. Widząc męzką i wyniosłą urodę twarzy jego, pomiędzy dwoma powabnemi postaciami dziewic, rzecby można że serafiny z niebios, zesłani, czuwają nad spoczynkiem archanioła.
— Bóg nas wysłuchał — odezwała się Djana powstając. — Oto nasz duch opiekuńczy.
— Jakże go kochać powinnyśmy — odpowiedziała Cyprjana.
Djana podniosła rękę Montalta do ust swoich, Cyprjana zaś uniósłszy się na paluszkach, dotknęła ustami czoła naboba.
W téj chwili dosłyszały wrzawę zewnątrz pochodzącą, a cienie które Cyprjana dostrzegła i które odblask z żyrandola czynił niewyraźnemi, ruszały się i zdawały się przemawiać.
Djana poskoczywszy, opuściła oponę drzwi pokoju kostiumowego. Lecz to było zapóźno bezwątpienia, gdyż po chwili, zrobił się hałas za wchodowemi drzwiami.
Obie siostry blade i drżące, rozeznawały znajome im głosy.
Nabob spoczywał spokojnie uśmiechając się we śnie.


XIV.
Przez okno.

W ogrodzie, Roger i Stefan błąkali się szukając ciągle dwóch nieznajomych, które im tak niespodzianie przerwały miłosną przechadzkę z pannami Delfiną i Hortensją, o których obecnie młodzieńcy przestali nawet myśléć. Ze swéj strony panny Delfina i Hortensja, nie okazywały głębokiego smutku z przyczyny rozłączenia, pocieszając się z nowemi kochankami. Podawszy one rączki pierwszym lepszym mężczyznom, powróciły na bal, gdzie się odznaczyły pomiędzy najweselszemi i najzręczniejszemi tancerkami.
Od godziny, nasz przyjaciele przebiegali ogród we wszystkich kierunkach nie mogąc nigdzie napotkać swoich nieznajomych. Zwiedzili wszystkie zakątki i zatrzymywali wszystkie kobiety przebrane za bajaderki, pomiędzy któremi żadnéj nie brakowało, bo było ich dwanaście jak na początku balu.
Lecz właśnie okoliczność ta zwiększała tajemnicę. Stefan i Roger przekonali się, że dwie nieznajome nie znajdowały się pomiędzy dwunastu bajaderkami.
Nie raz ścigali zgrabny kibić przepasany zielony lub pąsową szarfą, lecz omanienie krótko trwało... po pierwszém bowiem słowie wymówionym przez bajaderkę, oddalali się dla czynienia dalszych poszukiwań. Nadaremnie silili swój umysł dla odgadnięcia téj niepojętéj zagadki i w końcu zwątpili o skutku.
Im bardziéj się zastanawiali nad tym wypadkiem, tém bardziéj utwierdzał się w nich domysł, że te dwie kobiety, były niewątpliwie dwie siostry: Djana i Cyprjana.
Dopóki dziewice nie znikły im z oczu, domysł ten uważali za szaleństwo; bo wtedy dalekimi byli od sądzenia, ażeby córki stryja Jana mogły opuścić pałac. Lecz teraz przypominali sobie długie rozmowy, w których Djana i Cyprjana zwracały zawsze osnowę do Paryża, i nadawali znaczenie pewnym szczegółom które podówczas zauważali. A przecież czyż podobna uwierzyć? One tak kochały panią i swego podeszłego ojca.
Lecz list z Redon donosił że Marta i Jan wypędzeni zostali z Penhoelu, i niestety! tenże list oznajmiał o śmierci Cyprjany i Djany.
Umysł młodzieńców gubił się w labiryncie pomieszanych wzruszeń.
— Gdybyśmy ich widzieć mogli — poszepnął Roger — lecz tam było tak ciemno...
— Czyliż można ich było poznać pod tém przebraniem?...
— Zapewne — jednakże zdawało mi się, że ta która miała zieloną szarfę, była tego samego wzrostu co Cyprjana.
— Gdy czerwona szarfa zbliżyła się do mnie, jej djadem z pereł dochodził do méj twarzy, jak dawnéj włosy Djany.
— To były one... tak, one!
Poczém znów powątpiewanie cisnęło się tłumnie.
Jakim przypadkiem mogły się znajdować w pałacu naboba? Dla czego się ukrywały? Dla czego uciekły?...
— To przezemnie... tak, z mojéj przyczyny! — wykrzyknął Roger uderzając się w czoło — ty zachowałeś przytomność Stefanie... lecz ja oszalałem... ta Delfina oczarowała mnie... Jeżeli to były one, cóż sobie pomyślały widząc nas z temi kobietami?...
— Mój Boże!... i nie możemy ich zaspokoić, ani pozyskać ich przebaczenia...
Przypadkowo powrócili pod altankę, przy któréj rozmawiali z nieznajomemi.
— To co mówiły, przypomina mi się dokładniéj w tém miejscu — mówił Roger — któż lepiéj może znać stosunki rodziny Penhoelów?
— Zwierzając się mylordowi, nigdyśmy nie wymieniali miejsc i imion... chyba Lola, któréj twarz przed chwilą spostrzegłem...
— Być może — rzekł Robert powziąwszy nowy kierunek myśli. — Lecz ona nie wie o stosunkach, jakie nas łączą z mylordem... jakiżby miała interess przytaczać nam zdarzenia zaszłe w Penhoelu?... a przytém wiele zachodzi szczegółów, o których wiedziéć nie mogła... oh! to były one!...
Stefan trzymał w ręku list, który otrzymał tego wieczora. Ścisnąwszy za ramię Rogera, poszepnął drżącym głosem:
— To tu... za temi drzewami usłyszeliśmy te słowa „dziewice nocy...
Zatrzymał się nie chcąc powtórzyć okropnego wyrazu.
— I cóż? — przerwał Roger.
— I cóż? — mówił z wysileniem Stefan — jeżeli to były one rzeczywiście... lecz umarłe.....
Roger zadrżał i milczał. W téj chwili umysł jego nie był zabezpieczony przeciw rozognionéj wyobraźni, a wspomnienia Bretanii zapełniające serce jego, przywracały łatwowierność w któréj się wychował.
Dziewice nocy!... — powtórzył — czy wierzysz w duchy Stefanie?
Malarz przyłożył rękę do palącego czoła, Roger zaś cofnął swoją z dłoni Stefana.
— Nie wiem — rzekł drżącym głosem — lecz gdy jéj ręki dotknąłem, była tak zimną jak marmur... — Rzucił się na kanapkę darniową i zakrył twarz. Był nadzwyczajnie wzruszony.
— Mój Boże!... — szeptał z namiętnością — umarłą lub żywą, spraw Panie! ażebym ją raz jeszcze ujrzał... ażeby się dowiedziała o tém, co było w méj duszy... gdyż nigdy jéj nie wyznałem o ilem ją kochał... nie wiedziała, że była moją jedyną nadzieją szczęścia na tym świecie... oh mój Boże, mój Boże! dozwól mi ją ujrzéć umarłą lub żywą!
W gorączkowym stanie w jakim znajdował się, te wyrazy były dla niego jakby wezwaniem cieni. Podniósł głowę w nadziei iż ujrzy białą postać wychodzącą z gęstwiny.
Roger podobnież spoglądał w około z przesadną obawą, lecz obaj nic nie dostrzegli, oprócz dwóch twarzy męzkich zarosłych, które zdawały się być na straży.
Te dwie głowy lubo zaraz znikły, ich widok jednak był dostatecznym do zniweczenia uroku. Stefan powstał, nagle ocucony ze swego marzenia i ujął za rękę Rogera, ciągnąc go na bal.
Postacie których głowy były dostrzeżone przez młodzieńców, i które od kilku godzin zdawały się śledzić ich kroki, ukryły się w cieniu ustępując z drogi, a następnie szli za niemi w pewném oddaleniu.
Był to hrabia Manteira i baron Bibander.
Wiadomo nam, że i im podobnież ukazały się widma, i odtdą byli bardzo niespokojni wiedząc, że na balu znajduję się dwie nieprzyjazne im osoby, znające ich historję.
Starali się najprzód o ile mogli, ażeby się znowu do nich zbliżyć, a potém pragnęli zwrócić uwagę Roberta, dla zasięgnięcia w tym celu jego rady. Lecz usiłowania ich spełzły na niczém; Bajaderki bowiem znikły jak błędne ogniki, a Robert uporczywie odmówił, nie chcąc przerwać rozmowy z nabobem.
Dając mu znaki, Błażej i Bibandier kilka razy tak dalece się przybliżali, że mogli w locie pochwycić kilka wyrażeń, z których wnieśli o osnowie rozmowy, która wzbudziła w nich nieopisaną trwogę.
Robert był znanym z zręczności i rozsądku, a lubo zwykł pić wiele, to jednak z takiém pomiarkowaniem, że nigdy nie utracił ani cząstki téj przytomności umysłu, która w ciągu trzech-letniego pobytu w Penhoelu, pod tym względem ani razu go nie zawiodła.
Towarzysze jego wiedzieli iż zwykle miał się na baczności, lecz również i to im było wiadome, że dawniéj inaczéj postępował.
W czasach, gdy Bibandier był zachowawcą rzeczy kradzionych, gdy Błażéj zasługiwał się na przydomek Śpiocha, a Robert zajmował jeszcze podrzędne miejsce w swéj professyi, trudniąc się kradzieżą na sposób amerykański, uznawano w nim niektóre zdolności gdy był trzeźwym, lecz na nic się nie przydał podchmieliwszy sobie. Wino przemieniało go w samochwalcę, gadułę, pozbawiając roztropności, w groźnym stosunku dla niego i jego towarzyszy.
Jedna okoliczność zwiększała jeszcze trwogę, to jest: że w podobnych razach Amerykanin tracąc swe zdolności, zachowywał właściwy charakter. Pośród najdziwaczniejszych bredni, mniemał on, że jest najgłębszym dyplomatykiem i pracował z serca.
Błażéj i Bibandier nie zapomnieli o tém. Dla tego też dostrzegłszy go z obliczém zaognioném od wina, z minę napuszoną i zadowoloną, pomyśleli o grożącém niebezpieczeństwie. Zapytali siebie, czyby nie było rozstropném opuścić interes który zły obrót przybierał i być może iżby byli uciekli, gdyby ich nie uspokoiła oziębła postać Montalta.
Gdy Montalt oddalił się z altanki, pospieszyli natychmiast zająć jego miejsce.
— Coś ty mówił nieszczęśliwy!... — zawołał Błażéj — coś mu opowiadał?
Robert spojrzał na niego z najżywszą wzgardą.
— Zkąd ten łotr Montalt dostaje win podobnych — poszepnął — można wypić beczkę i nie upić się...
— Ale ty jesteś pijany amerykaninie — odezwał się Bibandier potrząsając jego ramieniem.
— Cóż to znaczy, mości Pipander? — rzekł Robert — czyliś wart i tobie podobni, tyle co moja podeszwa... czy jesteście w stanie ocenić moje postępki?... oh! oh! obracałem nim na wszystkie strony... już go mam... moja martyngała!... ale to głupstwo... moja historja to co innego... Kapulet, Montegu, djabeł i jego orszak... przygotujcie się do podróży moje chłopcy... jedziemy wykupić Penhoel!...
Błażéj i Bibandier słuchali go chcąc coś zrozumieć.
— Przygotujemy się... — rzekł Błażéj — lecz zdaje mi się że do podróży za granicę... czyliż nie wiesz co się tu dzieje?
Robert wzruszył ramionami.
— Piją... śmieją się... śpiewają — odpowiedział.
— Djabli się śmieją! — pomruknął Błażéj — i umarli powracają...
Robert zadrżał, gdyż przypomniał sobie słowa które usłyszał z gęstwiny.
— Oh! oh! — bełkotał głosem, który stopniowo stawał się niezrozumialszym — czyście ich także słyszeli?
— Widzieliśmy ich! — odezwał się Błażéj — i niech zginę jeżeli co pojmuję... to tylko jest pewném, że w pałacu naboba 53 dwie osoby, które nas zgubić mogą.
Bibandier milczał. Był również strwożony jak Błażéj lecz w odmiennym sposobie.
— Czy nie można dostać wina? — zapytał Robert — czyliż sadzicie że jestem pijany i dla tego prawicie mi brednie... jesteśmy bogaci... i ręczę wam, że Montalt odda mi swoje pudełko z djamentami... głupiec... ażebym mu robił intefesa... ob! wiem o tém...
Bibandier szarpnął nim znowu.
— Słuchaj — mówił — wyjdźmy... w ogrodzie jest piekielne gorąco... świeże powietrze otrzeźwi ciebie.
Ujął go za jedną rękę, Błażéj za drugą, usiłując go podnieść.
Robert śmiał się serdecznie.
— Chodź! — mówił Błażéj — musimy się naradzić... kto wie czy jutro nie będzie za późno...
Robert spojrzał na każdego z nich pojedynczo osłupiałym wzrokiem, poczém nagłém poruszeniem odepchnął ich od siebie i położył ręce na stole, a na nich oparł głowę.
— Wyborna historja — mruczał — oh!... to się nazywa opanować człowieka...
Po chwili chrapał w najlepsze, a Błaéj i Bibandier byli bardziéj zakłopotani jak poprzednio. Brakowało im głowy, która ich ratowała w trudnych okolicznościach. Nie mogąc ocenić swego położenia, nie wiedzieli jak im należało postępie.
Jedna rzecz wydawała się im prawdopodobny jeżeli nie oczywisty, to jest, że będą musieli wystąpić do walki przeciw nabobowi i że on stanie się dla nich najgroźniejszym nieprzyjacielem.
Gdy sobie łamali głowy naderemnie, unikając instynktownie miejsc, w których się snuli biesiadnicy, przypadek sprowadził ich pod posąg będący na przeciw okna pokoju kostiumowego. Błażéj wykrzyknął z zadziwienia.
Pokazał palcem na okno:
— Otóż one!.... — przemówił z cicha.
Bibandier spojrzał w kierunku wskazanym, i lica jego pokryły się śmiertelny bladością. Ujrzał bowiem Montalta i dwie córki stryja Jana.
Błażéj uderzył silnie po ramieniu Bibandiera.
— Tak, to one! — powtórzył — więc ich nie zabiłeś mości Bibandierze!...
— Przysięgam na honor — odpowiedział — żem ich utopił z kamieniami u szyi... to muszę być widma...
Błażéj spojrzał mu na twarz i wstrząsnął głową.
W téj chwili Montalt przyciskał złączone ręce sióstr do swych piersi.
— Widma! — pomruknął Błażéj — zdaje mi się żeś z nas zadrwił panie baronie... jeśli tak jest, to bądź pewny że nie pójdziesz do raju... spojrzyj no tylko — dodał ściskając pięście z gniewu — jak z sobą rozmawiają... pewny jestem, że Montalt wie już o zdarzeniu zaszłém w nocy św. Ludwika.
— Czyby nie dobrze było ztąd umknąć — przemówił z cicha baron.
Błażéj nie był od tego dalekim; lecz miał ufność w Robercie gdyby ten był trzeźwym; uznał zatém, że najroztropniéj będzie odłożyć wszystko do jutra.
Gdy się tak wahał, Stefan i Roger przeszli około posagu.
Błażéj uderzył się w czoło:
— Mamy jeszcze coś załatwić — rzekł — czy widzisz tych dwóch kochanków?
— Zdaje się, że kogoś szukają.
— Tak, szukają... nie wiem jak Robert jutro ułoży... lecz czuję że mam dobrą myśl... jak sądzisz, czy oni nas poznali?
— Dałbym sobie rękę uciąć że nie.
— A więc przypieprzemy nabobowi... oh! jeszcze nie jesteśmy pokonani... z temi dwoma kochankami... z młodym Pontalesem, który jest w Paryżu... i przy pomocy innych, których amerykanin wytropi, można wiele dokazać.
— Jak to się rozumie?
— Będziemy mieć dość czasu do pomówienia o tém obszerniéj... teraz należy działać... idźmy za młodzikami i rób co każę.
Zeszedłszy ze stopni zapuścili się w klomby, rozmawiając po cichu.
Stefan i Roger szli przed niemi.
— Bo widzisz — mówił baron Bibandier w dalszym ciągu rozmowy — nie bardzo mi się to spodoba ażebym miał ich powitać... dla czegóż ty się do nich nie zbliżysz?
— Co też ci w głowie... oni mnie codziennie widywali... poznaliby mnie po głosie.
— Bynajmniéj Śpiochu... ręczę ci, że jesteś doskonale przekształcony... twoja peruka i broda...
— Dość tego... ciebie zaś zaledwie dwa lub trzy razy z daleka widzieli... i bądź pewny, że nie zwrócili na ciebie uwagi.
— Jakto? — chociaż kto jest źle ubrany... poznać go można z szlachetnej postawy...
— A więc nie chcesz?
— Bo widzisz...
— Chciéj zauważyć, że w przypadku nieporozumienia, będzie nas dwóch przeciw tobie jednemu... gdyż amerykanie nie wierzy w widma.
Od chwili jak bajaderka w zielonéj szarfie przystąpiła do niego, albo raczéj od spotkania obu dziewic na polach Elizejskich, baron Bibander utracił po większéj części swoją wymuszoną postawę i zaledwie cień pozostał tego dumnego magnata z hotelu czterech narodów, który zwykle mówił głośniéj od innych.
Poczuwał się do winy i im większe było podobieństwo, że jego dwaj wspólnicy utracą swoje stanowisko, tém bardziéj obawiał się ich zemsty.
— Wiesz dobrze śpiochu — rzekł — że twoje pogróżki tyle mnie obchodzę ile ciebie twój wyrok zaoczny... amerykanin i ty i dziesięciu was podobnych, nie potrafiliby mnie zatrwożyć... lecz jesteśmy razem... potrzeba być czynnym i poświęcam się.
— Czy pamiętasz co ci mówiłem?
— Czy mnie uważasz za osła?... pozwól mi działać.
Błażéj i Bibandier szli jeszcze za młodzieńcami przez kilka minut; poczém w chwili gdy ci mieli wracać na bal, Bibandier opuściwszy swego towarzysza, przybliżył się do nich z niemiecką rubasznością.
— Pragnąłbym pomówić z panami parę słów — rzekł kłaniając się sztywno.
To co Błażéj przewidział, nastąpiło. Nie przyszła nawet myśl młodzieńcom ażeby kiedykolwiek widzieli tę dziwną postać.
— Jesteśmy na pańskie rozkazy — odezwał się Stefan.
— Bardzo mnie to cieszy... przepraszam, że panom przeszkadzam... lecz zdawało mi się żeście kogoś szukali.
— Lecz panie...
— Mówmy mało i dobrze... panowie szukacie panienek przebranych za bajaderki?
Na te słowa, myśl o mistyfikacyi na nowo powstała w głowie Stefana i Rogera.
— Zkąd pan wiesz o tém?... — zapytał opryskliwie Stefan.
Roger zaś dodał prawie groźnie:
— Pan może jesteś jednym z aktorów téj komedyi... ta rola może być niebezpieczną...
Bibandier nie zrozumiał tego. Był wszakże aktorem w pewnéj komedyi, i nie miał zarozumiałości do odwagi.
— Moi łaskawi panowie — odezwał się cofając o krok, ażeby mógł zemknąć w przypadku grożącego niebezpieczeństwa — jestem baron Pipander, znanym dobrze w Paryżu... chciałem wam wyświadczyć przysługę wskazując gdzie są panny przebrane za bajaderki... oto wszystko...
— Więc pan wiesz gdzie one się znajdują? — poszepnął Roger z powątpiewaniem.
— Ja — odpowiedział Bibandier — to jest tak.....
— A więc chciéj nas zaprowadzić!
Były ułan nie dał sobie tego powtórzyć. Zwrócił się zaraz do posągu i wszedł na stopnie poprzedzając dwóch przyjaciół. Zatrzymał się w miejscu naprzeciwko okna, przez które można było widzieć wnętrze buduaru, i wskazał ręką uroczystym poruszeniem.
— Chciejcie tylko spojrzeć moi panowie...
Stefan i Roger wydali przeraźliwy okrzyk.
Przypadek posłużył Bibandierowi. W chwili bowiem gdy młodzieńcy ścigali wzrokiem wyciągniętą rękę, Cyprjana i Djana skończyły śpiewać i przybliżyły się do naboba.
Tą razą nie można się było omylić, gdyż żyrandol oświetlał ich postacie jaśniéj jak przy dziennym blasku.
Młodzieńcy rażeni zostali jak gromem, bo spostrzegli Djanę podnoszącą rękę naboba do ust swoich, gdy Cyprjana całowała go w czoło.
Odwrócili się do, swego przewodnika, lecz ten roztropnie umknął.
Poczém dziewice opuściły draperję, i nie było już nic widać.
Roger pochwyciwszy za ramię swego towarzysza rzekł:
— Jesteśmy oba wystawieni na szyderstwo! — zawołał głosem drżącym z oburzenia — ah! pojmuję teraz podstęp mylorda!... wszystko cośmy jeszcze o nich mówili, podniecało jego lubieżne i zużyte żądze, i chcąc nas zaślepić, narzucił nam dwie zalotnice... ah! czyliż się dostatecznie pomścimy jeżeli mu odbierzemy życie!
Stefan stał jak wryty ze spuszczoną głową.
— Djano!... Djano! — szeptał jakby nie dowierzając swoim oczom — czyliż to podobna?...
Roger powtórnie pociągnął go za rękę:
— Chodź — rzekł — chodź... czuję że tracę głowę... oh! Cyprjana kochanką tego człowieka!... mniéj jak kochanką... bo przemijającą nałożnicą jego haremu!...
Ciągnął Stefana przez ogród, a ten nieopierał mu się, bo myśl jego obumarła.
Powrócili do pałacu i po kilku sekundach stanęli przy drzwiach buduaru.
Roger pierwszy chciał drzwi wywalić, lecz jego szalony popęd wstrzymany został przez mur żyjący: dwaj czarni stali przy progu.
— Nikczemnicy! — czyż ośmielicie się mi opierać... ustąpcie!... muszę mówić z mylordem.
Seid i jego towarzysz zachowali milczenie i nie ruszyli się z miejsca.
Roger powtórnie na drzwi natarł, lecz bezskutecznie. Krzyczał, groził i płakał.
Gdy się po raz trzeci chciał rzucić na czarnych, Stefan zatrzymał go:
— Mylord jest dzisiaj zbyt dobrze strzeżony — poszepnął głębokim i gorzkim głosem.
Poczém dodał zwracając się do czarnych:
— Powiedźcie waszemu panu, że opuszczamy jego dom na zawsze... lecz nie żegnamy się z nim jeszcze... bo jutro się z nim zobaczemy...
Następnie odprowadził Rogera, gdy dwaj murzyni stali jak wryci na straży.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Upłynęło dwie godzin od tego wypadku i bal się skończył.

Nie było nikogo w ogrodzie, z którego powiewało świeże powietrze przez otwarte okna pałacu. Służący pogasili świeczniki i żyrandole a tam, gdzie przed chwilę panowała zagłuszająca wrzawa, obecnie głęboka zaległa cisza.
Wszyscy spali, oprócz Cyprjany i Djany, które weszły do pokoju kostiumowego.
Djana zamknąwszy okno wychodzące na ogród, wybrała z pomiędzy mnóstwa przebrań, ubiór modnisia, Cyprjana podobnież.
I obie zajęły się trudną czynnością przebrania po męzku.
Oczywiście nie było to dziwactwem i miały na celu jakąś ważną wyprawę, gdyż w ich twarzach malowała się swobodna odwaga, do któréj się uśmiechały niegdyś w Penhoelu, narażając się na los walki.
Byli to dwaj waleczni żołnierze, zachowujący wesołość w ogniu i upajając się chętnie zapachem prochu.
— Jakże jest twarda ta obrzydła skóra — mówiła Cyprjana przymierzając drugą parę butów — nie dobiorę jak uważam na moją małą nogę.
— Młodzieńcze — odpowiedziała poważnie Djana — jesteś trzpiotem!...
Cyprjana rozśmiała się serdecznie.
Obuwszy buty, wdziały pantaliony, pracując długo nad zawiązaniem chustek na szyi; poczém włożyły kamizelki szalinowe i surduciki obcisłe.
Skończyły się ubierać. Spoglądały na siebie śmiejąc się donośnie, a Djana rzekła przybrawszy poważną postać:
— Moja biedna Cyprjano... ty jesteś zbyt piękną na mężczyznę.
— Ty raczjé! — zawołała Cyprjana — ty mi zazdrościsz... i nie chcesz powiedziéć że jestem przystojnym chłopcem.
Djana wziąwszy ją za rękę, powiodła przed lustro, które im ukazało najpowabniejsze twarzyczki dziecinne, jakie sobie wyobrazić można.
Potrząsły główkami ze zniechęceniem.
— Ten ubiór odmładza nas o lat pięć — rzekła Cyprjana — chodziemy do szkoły...
Poczém wśród wesołości, obie wydały westchnienia.
— Mój Boże! — pomruknęła Cyprjana — jakże zrobić się brzydką.
Djana pocałowawszy ją w głowę, odpowiedziała:
— To jest niepodobieństwem... czyliż potrzeba być brzydką chcąc przedstawiać młodzieńca?
— Tak i mnie się zdaje... Roger był tak piękny...
— Dopóki się nie uganiał za pięknęmi blondynkami.
— Równie jak Stefan, dopóki nie upodobał sobie w brunetkach.
Przestały się uśmiechać, żałując tych słów które były podobne do szyderstwa.
— Jato byłam początkiem moja siostro — rzekła bojaźliwie Djana.
— A ja jestem złośliwą — odezwała się Cyprjana — gdyż wiem dobrze, iż Stefan ciebie kocha... ale Roger... oh! Roger drogo przypłaci za łzy, które dziś roniłam z jego przyczyny.
Djana przyciągnęła ją do serca.
Proszę za nim, ażebyś mu przebaczyła... on jest dzieckiem podobném tobie... i jestem pewną że teraz rozpacza.
— Ah! jakaż mi myśl przyszła! — odezwała się Cyprjana — ponieważ musiemy być mężczyznami na godzinę, starajmy się być do nich podobnemi.
— Do kogo?
— Ty do poważnego Stefana... ja do tego trzpiota Rogera... Stefan ma duże oczy myślące jak ty... uśmiechaj się z zadumaniem i pochyl główkę... tak... to on!... brawo panie Stefanie!
I kłaniała się pląsając.
— Teraz na mnie koléj. Przedstawiam pana Rogera de Launoy... a co, czy nie mam jego miny wietrznika i figlarnego spojrzenia?
— Wybornie! — rzekła Djana — brakuje ci tylko wąsików.
— Oh! to nic.
— I kilka cali wzrostu.
— Będę stąpać na palcach.
— Lecz masz za wiele pukli na téj główce bez mózgu.
Cyprjana poskoczyła do stolika, z którego wzięła nożyczki, poczém ująwszy w pełną dłoń jedwabisty warkocz, obcięła go nielitościwie.
Djana wydała okrzyk i chciała ją wstrzymać, lecz już było za późno; pukle włosów zaległy podłogę.
— Oh! mała psotnico... — odezwała się Djana — jaka szkoda tych włosów które tak lubiłam.
— I ja także... ale one odrosnę... a przytém nie użalaj się nademnę — dodała zapuszczając nożyczki w prześliczne włosy Djany — musisz także mieć czuprynę à la Titus.
Na podłodze było tyle włosów, że można z nich było wyrobić parę peruk z czasów Ludwika XIV.
Dziewice śmiały się pozbywając tej pięknej ozdoby; poczém skacząc z radości, obie przejrzały się w lustrze, i tą razą ujrzały dwie twarzyczki żywe, wesołe i figlarne.
— Teraz cokolwiek wąsików — odezwała się Cyprjana — widziałam różne w toalecie.
Otworzyła szufladę i po chwili nad jéj jak również i siostry ustami, ukazały się kształtne wąsiki.
Przebranie było zupełne oprócz niektórych szczegółów, jakiemi obie dziewice zaopatrzyć się postanowiły.
Wybrały naprzykład pomiędzy bronię rozłożoną na etażerce, dwie kruciczki które ukryły za surduciki, naładowały kieszenie złotem będącym w woreczkach z pereł, i zwróciły się do drzwi, w kapeluszach na głowie i z laseczkami w ręku.
Nim wyszły, ich paluszki w świeże rękawiczki obleczone, przesłały pocałunek śpiącemu Montaltowi.
Murzyni którzy zawsze przy drzwiach czuwali, spoglądali na nie z zadziwieniem, i nie chcieli je wypuścić.
— Czyliż wam mylord nie zalecił posłuszeństwa naszym rozkazom? — odezwała się Djana rozkazującym tonem.
Seid wahał się, lecz następnie schylił głowę na znak uległości.
— A więc — mówiła Djana — każ natychmiast zaprządz do pojazdu... wyjedziemy na przechadzkę.
— O téj godzinie.... — poszepnął murzyn.
— Taka jest wola nasza! — rzekła Djana.
Seid schylił głowę, i oddalił się dla spełnienia rozkazu.


XV.
Więzień.

Pani margrabina d’Urgel mieszkała na drugiém piętrze domu przyzwoitéj powierzchowności, przy ulicy ś. Małgorzaty naprzeciw więzienia wojskowego.
Ta pani według zdania sąsiadów, była majętny wdowę, lecz nie prowadziła domu odpowiedniego jéj znaczeniu. Pomimo tego mieszkała bardzo okazale, ubierała się wykwintnie i miała pojazd.
Nie wychodziła nigdzie, oprócz do kościoła jak wypadało na kastyljankę wyższego rzędu, i czasami wieczorem w godzinie, gdy się otwierają salony wielkiego świata. Ponieważ zaś nie przyjmowała nikogo, wnoszono zatém, że miała mało znajomości.
Wszyscy się zgadzali, że to była jedna z najpiękniejszych kobiet paryzkich.
Jéj synowica, powabne dziecię 16-letnie, wydawała się słabowitą i pędziła życie samotniejsze jak ciocia. Zaledwie dwa lub trzy razy widziano ją w pojeździe, nigdy bowiem nie wychodziła pieszo; a gdy wyjeżdżała z margrabinę, story pojazdu były podniesione. Lecz w tém nie ukrywała się żadna tajemnica, bo nadwątlone zdrowie panienki, o któréj mówiono że cierpi na nieuleczoną słabość, nakazywało tę przezorność.
Była to Blanka de Penhoel, która uchodziła za synowicę margrabiny, i znajdowała się w tym domu od miesiąca; a dodawszy do tego cztery tygodnie, które spędziła w hotelu czterech części świata, to czyniło dwa miesiące od wyjazdu z pałacu. Żywiła ona ciągle nadzieję że ją powrócą matce.
Lola obdarzona zimném sercem w ciele ognistym, nie była właściwie mówiąc, ani złą ani dobrą. Obojętność odznaczająca jjé postępki posunęła ją do spełnienia wielu czynów karygodnych, lecz złe nie było w niéj wkorzenione.
Obchodziła się z Blankę dość łagodnie.
Być może iż to nie pochodziło z politowania. Widzieliśmy ją bowiem jako uczestniczkę zguby człowieka, który ją ubóstwiał, nie objawiając żadnéj żądzy, jakby tylko dopełniała najprostszego obowiązku. Zbywało jéj na zdaniu moralném, żaden głos nie odzywał się w jéj sumieniu.
Te natury, rzęchy można odjemne, są bardzo pospolite pomiędzy nami. Ponieważ drobnostka może zerwać martwą równowagę, utrzymującą ich pomiędzy złem i dobrem, najprostsza nauka jest dostateczny, ażeby ich pomieścić pomiędzy ludzi nie przekraczających wszelkich praw głównych i żyjących podług zasad powszechnych.
Wtedy staję się uczciwemi odjemnemi, albo raczéj biernemi, niepożytecznemi sami przez się, bez osobistości, bez właściwéj wartości stanowiącemi jedynie liczbę i wszędzie mieszczącemi się pomiędzy większością ogółu.
Lecz gdy się w nich wpoi zasady przewrotne, albo gdyby były pozostawione samém sobie, wtedy słabość ludzka mająca dążność do złego, może ich na zawsze popchnąć na inną drogę i wtedy stają się narzędziami, występku lub zbrodni.
Z resztą Blanka widywała Lolę zaledwie raz jeden codziennie. Mniemana margrabina, wspomniała jéj kilka słów o matce, która niebawem miała po nią przybyć z Bretanii.
Blanka nie miała pojęcia o kłamstwie. Chociaż ją oszukiwano, nie sprzykrzyło się jéj wierzyć.
Margrabina miała pokojówkę wątpliwej cnoty, lecz w gruncie dobrą dziewczynę, skłonną do świadczenia przysług, a która polubiła Blankę.
Biédne dziecię nigdy się nie uskarżało. Teressa była jéj towarzyszką, miała o niéj staranie i pocieszała ją. Lecz Teressa miała dwóch lub trzech wielbicieli pomiędzy szkolną młodzieżą. Blanka częstokroć pozostawała samą i wtedy smutne myśli ją ogarniały. Przypominała sobie Penhoel, gdzie jéj wiek dziecinny upłynął wśród pieszczot. Mój Boże, ileż to było szczęścia! jakże ją kochano. Zdawało się jéj że widzi szlachetną i miłą posiać stryja Jana, który się do niéj uśmiechał.
Przy przebudzeniu, otworzywszy oczy szukała słodkiego spojrzenia swéj matki. A Djana, Cyprjana, jéj ukochane siostry stryjeczne tak uprzedzające, tak dobre, odgadujące jéj żądania najdrobniejsze.
One tak piękne, w sile wieku i zdrowia. One, którym biedna Blanka zazdrościła tak często.
Nie zastanie ich tam, bo Bóg je powołał do siebie... I Blanka płakała, pomyśliwszy, że pójdzie na cmentarz Glenacki uklęknąć pomiędzy ich nagrobkami.
A Wincenty czyż będzie w pałacu? Nie mogąc sobie zdać z tego sprawy, zastanawiało ją, iż z pomiędzy wspomnień nawiedzających jéj samotnię, myśl o Wincentym nasuwała się jéj najczęściéj równie jak o matce.
Nieszczęście jest nauką. Tam, wśród spokojnej ciszy Penhoelu, dziecię być może nie tak prędko przemieniłoby się w kobietę; lecz w tém samotném pokoiku, w którym dni tak smutnie upływały, jéj serce pracowało pomimo jéj wiedzy. Kochała, już nie z tą przychylnością właściwą dziecinnemu wiekowi, lecz kochała miłością.
Ile razy jéj myśl zwracała się do przyszłości, Wincenty był zawsze jéj obecnym, podzielając jéj radość lub smutek, i zdawało się jéj niepodobnym, ażeby on miał ją kiedykolwiek opuścić. W tym względzie nigdy nie rozumowała, bo był on zawsze jéj naturalnym towarzyszem.
Biedny Wincenty! Już blisko ośm miesięcy jak z powodu jego odjazdu Blanka uroniła kilka łez w roztargnieniu. Cóż się z nim stało? Zadnjé wiadomości od niego? Jeżeli go spotkało nieszczęście...
Na tę myśl lodowaciało serce Blanki, i opuszczała ją odwaga, a przyszłość mgłą się pokrywała.
Lecz nie tylko myśl o ukochanych, od których była odłączoną, pokrywała smutkiem blade czoło Blanki Penhoel. Dręczyła się ona niepojętą niespokojnością, biorącą początek w cierpieniach fizycznych. Słabość która ją przygniatała, i któréj nie mogła nadać nazwy, ukazywała jéj jak przez mgłę smutną rzeczywistość.
Doznając bowiem wewnętrznych wstrząśnień, tajemnych dla niéj dotąd, przeczucie macierzyńskie wpojone przez Boga instynktownie w niéj się ocknęło.
Nieraz Blanka padała na kolana przygnębiona boleścią, błagając Boga, ażeby oswobodził ją od myśli, którą byłą bluźnierstwem.
Rozumie się, że Lola, Teressa a nawet szlachetni spólnicy, od dawna jéj stan odkryli. Zresztą pani pierwsza nadmieniła o tém Robertowi w rozmowie, którą mieli podczas balu w dniu św. Ludwika pod wieżą zwaną młodszego.
Robert nawet wiedział więcéj, albowiem przenikał prawie dziwne okoliczności towarzyszące téj ciąży. Ponieważ zaś nie opuścił żadnéj sposobności, zgodnéj ze swemi widokami, postanowił korzystać z niewiadomości przyszłéj matki.
Nie było to wszakże uzasadnione zdanie, bo podobna i romantyczna wiara, nie była udziałem jego charakteru. Lecz niewinność Blanki była tak oczywistą, że Robert nie kiedy powątpiewał i w tym duchu układał plany na przyszłość.
— Jeżeli rzeczywiście malutka jest niewinną w duszy i stała się ofiarą jakiego piekielnego podstępu, to będę odgrywał rolę djabła i wystąpię jako szlachetny młodzieniec, pragnący uczciwie wynagrodzić swoje przekroczenie... słowem, przyznam dziecko za własne i będę wzorowym ojcem... jeżeli przeciwnie, malutka udoje tylko... bo każda kobieta skoro mówić zaczyna już jest skończoną aktorką — jeżeli wybrała sobie kochanka w Penhoelu... a więc okażę się jeszcze wspaniałomyślniejszym przyjmując błąd winowajcy na siebie... nadaję niewinnej istocie która się ma urodzić, jedno z moich słynnych nazwisk... żenię się... i mój ślubny ubiór będzie zroszony łzami całéj rozrzewnionéj rodziny... przypuszczając zawsze, że stryjaszek z Ameryki raczy powrócić... bo jeżeli pozostanie długo w drodze, w takim razie rozumie się, że nie będę odgrywał roli w tym głupim romansie.
Robert postąpił zgodnie z tém rozumowaniem, i wiadomo nam, że Lola stosowała się ściśle do zleceń jego. Słowem, że Blanka pozostawała w ciągłéj nieświadomości i nikt nie pod jął trudu, ażeby ją oświecić.
Lola pomimo zachowania dyskrecji w obejściu z Blankę, często na nią spoglądała, i wzrok Teressy wyrażał wiele zwracając się na brzemienną kibić młodéj panienki.
Ażeby Blanka odrzucać mogła nasuwające się podejrzenia, potrzeba było wsparcia jéj dziewiczego sumienia i dokładnéj przezroczystości jéj wspomnień.
Pokój w którym przebywała u margrabiny, miał okna od ulicy, gdyż jéj anielska łagodność, była rękojmią przeciw bezpożytecznym środkom ostrożności. A nawet gdyby takowe przedsięwzięte zostały, jej pokój nie był do tego źle obrany; z drugiéj bowiem strony ulicy nie było żadnego okna, z któregoby wzrok ciekawy mógł śledzić samotnią dziewicy. Tak się przynajmniéj wydawało pozornie, ponieważ okna pokoju Blanki wychodziły na plac rozciągający się do muru obwodzącego więzienie wojskowe. Z tych okien widziała tylko wnętrze fasady więzienia, to jest grube ściany, opatrzone okratowanemi czeluściami.
Lecz jeżeli ona nie mogła nic widziéć, nawzajem sama mogła być widzianą. I rzeczywiście za jednym z tych wązkich otworów był więzień, który po całych dniach zatapiał wzrok w okno Blanki.
Parę razy Blanka go dostrzegła, to jest wtedy, gdy słońce przenikając do celi więziennéj, oświecało bezpośrednio twarz jego, na któréj niemogła wszakże rozróżnić rysów, ponieważ gęste kraty przeszkadzały temu, a nie mając tak swobodnego umysłu, ażeby nią powodowała próżna ciekawość, przejęta wrodzoną litością nad losem nieszczęśliwego, zasyłała modły do Boga o jego wybawienie.
Przeciwnie więzień zajmował się nią bezprzestannie.
Miał ostrze wyszczerbione noża, za pomocą którego usiłował przepiłować kraty. Pracował nad tém po całych nocach; bo skoro dzień oświetlał okno Blanki, przestawał piłować, przybliżał się do otworu i zdawało się, że jego dusza pragnęła uleciéć do dziewicy.
Stojąc niewzruszenie po kilka godzin widział nie raz, że Blanka wspierała zasmuconą główkę na ręku, a wtedy łzy błyszczały w oczach biednego więźnia.
Bardzo często próbował zwrócić uwagę dziewicy, już to wzywając ją po imieniu, o którém wiedział, lub dając inne znaki przez kraty; lecz głos jego gubił się pośród chrapliwych śpiewów jego towarzyszy, a znaków Blanka nie pojmowała, gdyż nie przypuszczała ażeby się do niej odnosiły.
Więźniem byt Wincenty de Penhoel.
Wincenty, którego jéj łzy wymowne wzywały, mógł ją widzieć płaczącą, o kilka zaś kroków stał dom, w którym żyła jéj matka wzywająca ją w gorących modłach.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wincenty przybył do Paryża, podróżując pieszo lub na wozie, słowem jak mógł.
Z Redonu do Rennes łatwo było postępować za śladem uwożących Blankę, a w ostatnim miejscu dowiedział się na poczcie, że się udali paryzką drogą.
Uwoziciele zmienili nazwiska i Wincenty nie mógł się domyślać, ażeby to byli dawni goście bawiący w Penhoelu.
Przekonawszy się, że Blanka przybędzie do Paryża, Wincenty nie oceniając dostatecznie środków ani sił swych, puścił się w drogę w trop za pojazdem, który go wyprzedził o 25 mil drogi.
Pozostało mu bardzo mało z pieniędzy otrzymanych od naboba, któremi nie tylko iż nie był w stanie opłacić miejsca w dyliżansie, lecz nadto nie miał za co żyć w podróży, — a nad czém bynajmniéj się nie zastanawiał. Biedź, leciéć, doścignąć nikczemników którzy uwozili Blankę, to go jedynie zajmowało. Lecz zapał zużywa się z czasem, a z Rennes do Paryża jest blisko 100 mil.
Nie raz Wincenty zmuszony był żebrać przytułku i kawałka chleba, nie raz musiał się zatrzymać znękany głodem i utrudzeniem. Droga wydawała mu się nieskończenie długą, i często gorzkie łzy ronił.
Nakoniec stanął u kresu. Oh! Paryż nie zatrwożył go. Na wstępie zaraz zdawało mu się, że natrafi z łatwością na ślad pożądany mówiąc do siebie: będę przebiegał wszystkie ulice, będę wstępował do każdego domu, zwiedzę każdy zakątek... znajdę ą znajdę!
Tegoż wieczora gdy się położył na ławce pod domem pragnąc wypocząć, urzędnik policyjny przerwał mu sen zapytując o nazwisko i mieszkanie.
Biedny Wincenty podróżował przez dni sześć z Rennes do Paryża, sześć dni podczas deszczu i kurzawy. Był prawie podobny do naszego Bibandiera w epoce, gdy szanowny baron był dowódcy ułanów w zaroślach departamentu Ille i Wilen; słowem był podobny do włóczęgi.
To zapytanie mocno go zmieszało; nie mógł wskazać miejsca pobytu i obawiał się wymienić nazwiska z przyczyny nieszczęsnego pojedynku w Maderze, w skutku którego dopuścił się zbiegostwa.
Gdy się wahał, urzędnik policyjny poprosił go grzecznie z sobą. Wincenty chciał uciekać, i to się stało powodem zguby jego. Urzędnik wezwał strażników którzy się tam przypadkowo przechadzali i biedny Wincenty nocował pod dachem...
Dowódca flotylli stojycéj pod Maderą, przesłał niedawno rapport do ministerjum marynarki. Rozesłano listy gończe, a policja miała w ręku rysopis zbiega.
Wincenty chciał kłamać, lecz się wikłał i został poznany. Osadzono go w więzieniu pod sądem wojennym od 7 tygodni.
Początkowo pogrążył się w bolesném drętwieniu. Myśl o utraceniu Bléanki, gdyż nie mógł nawet pomyśleć o niesieniu jéj pomocy, była dla niego zabójczą. Wzywał gorąco śmierci. Lecz gdy pewnego dnia wyjrzał na mały zakątek ogromnego miasta, w którym Blanka bezwątpienia cierpiała, jedyne okno które mógł spostrzedz z przeciwnj strony ulicy, otworzyło się niespodzianie, a w niém ujrzał dwie kobiety, na widok których zaledwie w znak nie upadł, tak dalece był zdziwiony.
Jedną z tych kobiet była Lola, drugą Blanka.
Wydał okrzyk radości i łzy puściły mu się z oczu. Poczém pochwycił drżącemi rękami za kraty chcąc takowe wyłamać; wołał Blanko!... lecz ta go nie słyszała. Ujrzał ją nazajutrz i dni następnych; a lubo mocno zmienioną, jednakże zawsze piękną i którą kochał teraz tysiąc razy więcéj, jak w dniach szczęścia.
Wszystkie jego myśli zwróciły się do jednego celu; uciec, ażeby się do niéj zbliżyć, uciec ażeby ją oswobodzić i opiekować się nią. Odzyskał męztwo, uczuł w sobie wzmagające się siły.
Oh! gdyby mógł zamienić kilka słów z Blanką, porozumiéć się znakami, praca jego byłaby prędzéj postępowała. Nadaremne były jego usiłowania, ta sama przeszkoda zawsze stawała między nim i Blanką, a wyszczerbione ostrze noża, które przypadkowo wpadło w jego ręce, zużywało się na twardém żelazie.
Robota wolno postępowała, lecz Wincenty nie zniechęcał się i codziennie widział postępy.
Téj nocy, gdy więzień pracował bez szelestu i przekonał się że ostrze wchodziło zupełnie w żelazo, Blanka czuwała także dręczona dolegliwemi bólami.
Była sama. Pani margrabina wyjechała na bal do naboba, Teressa zaś korzystając z tego, przepędzała wieczór w towarzystwie jednego ze swych wielbicieli. Blanka leżała w ubraniu na łóżku, będąc bardziéj cierpiącą na umyśle i ciele. Bóle były przejmujące, wydawała słabe jęki.
Wrzawa ulicy zmniejszała się stopniowo, tylko chwilowo dawał się słyszéć turkot przejeżdżającego powozu.
Nikt nie wracał do mieszkania margrabiny i z tego powodu biedna Blanka doznawała trwogi. Czuła że ją siły opuszczają i ofiarowała duszę Bogu, mniemając że nadchodzi dla niéj ostatnia godzina.
Opanowała ją gorączka, okropne widma przedstawiały się w jéj wyobraźni. Widziała przy swym łóżku wszystkich tych, których kochała, byli biedzi i ze łzami w oczach, a wtedy wołała:
— Oni umarli!... umarli, jak ja umrę!
Chciała się modlić, lecz wyrazy konały na ustach. Dręczona przestrachem, wzywała pomocy, i jéj głos zmieniony przenikający wśród ciszy, trwożył ją bardziéj.
Około pierwszéj po północy, znużenie przemogło cierpienia i usnęła wycieńczona na siłach.
Teressa wróciła, potem margrabina, lecz Blanka nie słyszała ich przybycia.
Jéj sen przerwany został nagle około 5 z rana w skutku hałasu, który powstał przy bramie.
Wybijano do drzwi, dzwoniono gwałtownie, i wzywano odźwiernego grzmiącym głosem.


XVI.
Dwóch Foblasów.

Hałas który przebudził Blankę, pochodził rzeczywiście z bramy, do któréj wybijano młotkiem u niéj zawieszonym, co sprawiało nieznośny łoskot.
Wybiła 5 na zegarze ś. Germana. Jest to chwila, w któréj odźwierni najsmaczniéj zasypiają przy swoich połowicach, marzec po roskosznym raju małéj posiadłości.
Nadaremnie stukano, uporczywe milczenie panowało w budce odźwiernego, lecz pomimo tego wybijający do drzwi, nie myśleli o odwrocie.
Byli to dwaj dorodni młodzieńcy zwinni i wykwintnie ubrani, którzy wyskoczyli z okałego pojazdu stojącego przed domem. Pojazd nie miał herbów na drzwiczkach, tylko dwie głoski B. M. Na koźle siedział murzyn w azjatyckim ubiorze, w tyle pojazdu był drugi zupełnie mu podobny.
Panowie Edward i Leon de S. Remy — były to nazwiska naszych awanturników — wybijali ciągle do bramy, za którą po pięciu minutach, odezwał się któś ospałym głosem:
— Mamo Gonel — czy wziął klucz z sobą lokator z piątego piętra?
— Tak papo Gonel.
— A więc to są hultaje którzy nam snu zazdroszczą...
To oznaczało, że p. Gonel kładł znowu na poduszkę swoją głowę opatrzoną ciepłą szlafmycą.
Nowe pukanie.
— Do kata! cóż to znaczy?... zobacz no Biszetko!
— Bądź tak grzeczny mnie wyręczyć...
— Czy chcesz żebym się kaszlu nabawił?
Znowu okropne kołatanie z towarzyszeniem wybijania nogami o bramę; czém przelękniona odźwierna wyskoczyła z łóżka, a wziąwszy miotłę na wszelki wypadek, wyszła do bramy.
— Kto tam? — zapytała opierając się o broń swoją.
— Margrabina Urgel — odpowiedział zwolna p. Edward de S. Remy.
— Patrzcie no... patrzcie... jak się to ludziom marzy... byłabym przysięgła że pani powróciła... i że stangret wołał... otworzyć...
— Otwórzże pani Gonel!
Odźwierna nakoniec usłuchała tego rozkazu.
— Oh! oh! — zawołała spostrzegłszy dwóch młodzieńców, którzy szybko za nią weszli i drzwiczki zamknęli — coż to ma znaczyć?...
Pan Leon przysunął swoją rumianą twarzyczkę do nosa odźwiernéj.
— Musimy ci się przyznać kochana pani — rzekł śmiejąc się — że żaden z nas nie jest margrabiną.
— Co za ton!
— Lecz jesteśmy jéj ścisłemi przyjaciółmi...
— Jéj stryjecznemi braćmi...
— Jéj mlecznemi braćmi.
— Ta, ta, ta — mówiła odźwierna — nigdy was nie widziałam moi panowie, i pani nie przyjmuje o téj godzinie... przyjdźcie późniéj...
— Czyś nas nigdy nie widziała?
— Cóż tam Biszetko? — zawołał odźwierny z budki.
— Posłuchaj nas — rzekł Leon — musimy się widziéć z margrabiny i to natychmiast.
— Niepodobna!
Pan Edward wydobył z kieszeni kilka luidorów i wsunął je do ryk odźwiernéj, a ta cofnęła się do latarki będącéj przy drzwiach budki. Gdyby to były drobne pieniądze, byłaby może opierała się dla pozoru, lecz odblask złota zmiękczył ją do tego stopnia, że upuściwszy miotłę, ukłoniła się niziutko.
— To jest... — rzekła — nie podobna... lecz zrozumiejmy się... Panowie wydajcie się uczciwemi łudźmy... i musieliście być tutaj, ponieważ mnie nazywacie po nazwisku.
— Cóż tam robisz Biszetko? — odezwał się małżonek.
— Śpij sobie!.. wprawdzie jest trochę za rano... lecz bliskich krewnych przyjmuje się w każdéj godzinie i być może iż pani się jeszcze nie położyła...
I weszła do budki ukłoniwszy się powtórnie.
Leon i Edward wstępowali na schody okraczając po kilka stopni na raz.
Zadzwonili. Teressa im otworzyła.
Pokojówka margrabiny rozebrała swoją panię i sama była w nocnym szlafroku.
Widok młodzieńców zadziwił ją równie jak odźwierny, lecz była to waleczna dziewczyna która nie traciła głowy dla takich drobnostek.
— Panowie się zapewne omylili — mówiła oświecając kolejno twarz Edwarda i Leona — i zapewne nie tutaj chcieli zadzwonić, nie prawdaż?
Dwaj młodzieńcy idąc po wschodach, poczynili niejakie odmiany w swych ubiorach.
Pomiętosili bowiem cienkie batystowe koszule których gorsy były widzialne, ich włosy były rozczochrane, i na głowach mieli kapelusze na bakier, po junacku.
Zamiast odpowiedzi, Edward postąpił kilka kroków chwiejąc się na nogach, a Leon rzekł głaszcząc podbródek pięknéj pokojówki:
— Wieczór dobry Lizetko!
— Nie Marysiu... nie omyliliśmy się bynajmniéj! — dodał Edward młynkując szpicrutą — nie... przyszliśmy odwiedzić twoją panię.
Obróciwszy się na napiętku, pocałował w szyję pokojówkę, która lubo znała się na żartach, lecz w téj chwili miała większą skłonność do gniewu jak do śmiechu.
— Ah!... moi panowie... czyście się spili czy téż poszaleli... Za kogóż to mnie uważacie?
— Co do mnie Maryniu — odpowiedział Edward — uważam ciebie za najpiękniejszą dziewczynę, jaką od tygodnia pocałowałem.
— A co do twéj pani Antosiu — dodał Leon — uważamy ją za to co jest... za najpiękniejszą z pięknych... najczarowniejszą z czarujących... idź nas oznajmić aniołku... Wice-hrabiego S. Remy sekretarza poselstwa... i kawalera de S. Remy, kamerjunkra dworu Króla Bawarskiego.
Teressa wzruszyła ramionami.
Niepodobna było zaniknąć im drzwi przed nosem. Nieprzyjaciel opanował stanowisko. Leon stał pomiędzy nią i drzwiami, wicehrabia Edward uwijał się za nią, i dopuszczał się zręcznych żarcików.
Biedna dziewczyna była w kłopocie z przyczyny lekkiego ubioru swego i lichtarza który w ręku trzymała.
Zaledwie mogła się obronić przeciw natarczywości wice-hrabiego i kawalera, popełniających tysiączne nadużycia przeciw jéj skromności.
Ile razy chciała się gniewać, Leon ujmował jéj podbródek śmiejąc się serdecznie, gdy Edward obejmował jéj zgrabną kibić.
— Ale to jest nieprzyzwoicie... — wołała — któż widział cóś podobnego... skończcie albo będę wołać...
I pomimo tego nie mogła się na prawdę rozgniewać.
Teressa była znawcą, jéj przeciwnicy byli prześliczni hultaje.
W całym okręgu szkolnym, gdzie wszyscy uczniowie byli jéj znani od stóp do głowy, nie było oczu podobnych do oczu pana kawalera; co się tyczé wice-hrabiego, Faublas mógłby być jego lokajem.
Obaj bracia obdarzeni byli wykwintnym i powabném obejściem, któremu się trudno było opierać. Wesołość ich była szczerą a szalone przedsięwzięcie nawet było im niejako do twarzy.
— Będziesz wołać!... — wykrzyknął pan Edward — Lizetko! czyliż to podobna!... niepokoić sąsiadów... poruszyć wszystkie złe języki od dołu do szóstego piętra... cóż ci zawiniła margrabina?
— Albo my Anielko?... — odezwał się Leon naśladując użalenie — przyszliśmy tutaj ażeby ci los zapewnić!... do kroćset djabłów, czyż wyglądamy na szubrawców!
— Jesteście podobni półgłówków, którzy zasługuję na to, ażeby spędzili resztę nocy na odwachu... a odwach jest ztąd blizko.
— Tylko przez ulicę! — zawołał wicehrabia — jakto Józiu.. już nam grozisz?.... nie wiesz kochanie żeśmy wieczerzali jak Bożkowie...
— Widać to! — przerwała pokojówka.
— Potwarz Maryniu... ja i mój brat, możemy wypić po 12 butelek szampana i niestracimy głowy... lecz już dość wyściskałem ciebie Lizetko... i czas już abyśmy rozsądnie pomówili...
— Odejdziecie sobie?
— Nieomylnie... — odpowiedział Edward.
— Ah!... — odezwała się Teressa odetchnąwszy.
— Odejdziemy — odpowiedział wice-hrabia — po złożeniu naszego uszanowania twojéj pięknej pani.
— Jeszcze...
— Zawsze... to jest niezmienne postanowienie... i za chwilę będziesz naszego zdania... ileż potrzeba pieniędzy dla zjednania ciebie aniołku?...
— Jabym miała przyjmować pieniądze... za co?
— Czy wolisz całusy?... Zgoda, dostaniesz pieniędzy a nadto uściskamy ciebie.
— Bezczelne trzpioty!... — wykrzyknęła Teressa.
Kawaler Leon stojący naprzeciw niéj, wydobył z kieszeni garść złota.
Teressa zarumieniwszy się odwróciła oczy.
Lecz jej wzrok padł na wice-hrabiego, który się złośliwie uśmiechał, trzymając także złoto w ręku.
— Jesteś teraz we dwa ognie wziętą moja piękna — rzekł — nie wiem jak się będziesz mogła dłużej opierać.
Teressa zapłoniona i uśmiechająca spoglądała kolejno na obu figlarzy, którzy brząkali złotem w dłoniach.
— Trzeba przyznać że to są chłopcy do odmalowania!.. i pani lubi pożartować... I cóż sobie myślicie moi panowie... że zdradzę moją panię za nikczemne złoto?
— Widać to z twojej buzi Lizetko! — przerwał kawaler.
— Odgadłem od razu że jesteś perły pokojówek.
To mówiąc wice-hrabia, ujął jej prawy rękę, gdy kawaler pochwycił lewą.
Teressa lekko zadrżała za dotknięciem złota.
— Gdybym była pewną... — pomruknęła.
— Czego moja pieścioszko? — odezwał się wice-hrabia — czy naszéj moralności?... znani jesteśmy za największych ladaco w Paryżu... widzisz więc, żeś się nie powinna obawiać.
Teressa zastanowiła się przez chwilę. Potém postawiwszy lichtarz na stole, zdjęła zwolna nocny czepek, schowawszy złoto do kieszeni.
Edward i Leon spoglądali na nią z zadziwieniem.
Rozwiązała włosy, które w nieładzie spadały na ramiona.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł wice-hrabia — Lizetka jest zachwycającą filutką.
Teressa zamiast odpowiedzieć, zdarła parę haftek ze swego kaftanika i rozdarła jeden rękaw od dołu do ramienia; poczém spojrzała śmiało na dwóch młodzieńców.
— Obaczemy czy jesteście ladaco moi panowie...
Zanim zdążyli jej odpowiedziéć, pobiegła do pokoju swéj pani wołając o pomoc.
Pomimo że kawaler i wice-hrabia byli bardzo młodzi, zdaje się że dość dobrze znali kobiety. Nie zmieszani bynajmniej dorozumieli się sceny, jaką pokojówka odegrać miała.
— Naprzód! — zawołał Edward — Marysia winna nas była oznajmić... lecz osadziła nas godnemi, ażebyśmy sami oznajmili przybycie nasze.
Poskoczyli więc za pokojówką i dotarli aż do sypialni pani margrabiny.
Teressa krzyczała drżąc jak listek.
Lola niespodzianie pochwycona, była rzeczywiście przelęknioną.
— Cóż się to znaczy? — zapytała pokojówki, gdy ta wbiegła do jej pokoju.
— Oh Pani! — odezwała się Teressa łkającym głosem — jakież to potępieńcy... zdaje mi się że umieram...
W téj chwili ukazały się we drzwiach powabne główki młodzieńców.
Lola zabierała się do spoczynku, widok młodych ludzi ukoił jéj trwogę, gdyż się obawiała innego niebezpieczeństwa. Pomimo tego wydała okrzyk i zarzuciła szlafroczek na obnażone ramiona jak strwożone niewiniątko.
Teressa wyrzekała, usiłując zemdleć.
Edward i Leon weszli zamknąwszy drzwi na zasuwkę.
— Mości panowie... to jest niegodny postępek... ja was nie znam....
— Mój Boże, mój Boże! — przerwała Teressa — to są djabły wcielone. — i upadła na fotel.
Edward i Leon pozostali przy, drzwiach. Ukłoniwszy się z uszanowaniem przybliżyli się o parę kroków.
— Racz nam pani przebaczyć — odezwał się Edward udając wzruszenie.
— Przebaczyć panom...
— Jesteśmy bardziej winnymi jak pani sobie wyobrażać możesz... dostaliśmy się przemocą do tego domu... udawaliśmy pijanych ażeby mieć pozór dopuszczenia się gwałtu względem tej dziewczyny.
— Hultaje, nie pili szampana — pomyśliła Teressa chłodząc się chustką: — nie są to już dzieci.
— Odgrażaliśmy jej — dodał Edward — bylibyśmy może ją zabili, gdyby się nam była dłużej opierała...
— Mój Boże, mój Boże!... ledwie się z ich rąk wydostałam.
— Jakież są zamiary panów? — wyjąkała margrabina.
— Bardzo proste...przedewszystkim racz zauważyć, że jesteśmy pomiarkowani o ile być można przy zachwycającéj damie... nie spędziliśmy nocy na rozpuście... cośmy sobie przyrzekli, musiemy tego dopełnić, i nic w święcie nie może stawić oporu zamiarom naszym...
Lola pomimo spuszczonych oczu, przypatrywała się im ukradkiem. Młodzieńcy byli dorodni jak amorki i ten wypadek nie zupełnie ją gniewał. Pomimo tego jakieś powątpiewanie zrodziło się w jej umyśle; jej wspomnienia ożywiały się i zdawało się jéj, że te twarze były jej znane, lecz nie potrafiła sobie zdać sprawy gdzie i kiedy.
Dwaj bracia stali przed nią. Kawaler spuścił duże oczy, wice-hrabia zaś wyzywał ją ognistym wzrokiem.
Ostatni odezwał się:
— Pojmujesz pani margrabino, że w położeniu w jakim się oba znajdujemy, musieliśmy się pozbyć wszelkiego wahania i obawy... oba kochamy ciebie miłością niepohamowaną i bezwzględną... jeden z nas musi być szczęśliwym... i przyszliśmy prosić ciebie, ażebyś wybór uczyniła.
Margrabina uśmiechnęła się szyderczo.
— Proszę pani — odezwał się Edward z uszanowaniem — proszę pani ażebyś raczyła zauważyć moje wyrażenie, powiedziałem bowiem „musi być”...
— To się znaczy, że moja wola nie będzie stanowczą w tém wszystkiém.
— Przeciwnie pani... miałem już zaszczyt powiedzieć pani, że możesz jednego z nas wybrać.
— Jesteście szaleni! — odezwała się sucho Lola — proszę się oddalić!..
Wice-hrabia popchnął fotel do margrabiny i pocałowawszy końce jej paluszków, przyniewolił ją niejako ażeby usiadła.
— To nie jest ostatnie słowo pani — rzekł zachowując ton proszący — jesteśmy bogaci, młodzi, szlachetnie urodzeni...
— Cóż to wszystko znaczy? — odezwał się Leon, który dotąd nic nie mówił — kochamy panią... kochamy bardzo... całe moje życie poświęciłbym u nóg twych jak niewolnik.
— Oh! ten na złą drogę wchodzi — pomyślała Terssa — drugi jest daleko silniejszy.
Edward spojrzał na brata z zazdrością.
— Czyliż ty myślisz że lepiéj kochasz odemnie!... jeżeli wspomnę o moim majątku i nazwisku, to dla tego, żeby je złożyć u stóp twoich pani — pragnąłbym podwoić, potroić mój sto-tysięczny dochód, ażebyś była potężną jak bogini i żeby twoja najmniejsza wola, stanowiła prawa dla świata.
— Otóż to co się nazywa mówić — pomyślała Teressa — jestem pewną że ten zrobi interes.
Oblicze Loli które się widocznie łagodziło, obiecywało rzeczywiście tę nadzieję. Z tém wszystkiém nie wypadało poddać się od razu, i należało zachować, honory wojskowe.
Lola zmieniła taktykę i zaczynała się uśmiechać.
— Przyznać muszę, że zakład był trudnym do wygrania, i jak na wiek panów, wywiązaliście się bardzo przyzwoicie... przyjaciele wasi oczekuje zapewne na dole, ażeby wam powinszować powodzenia... powróćcie do nich... jak na dziś to dosyć... lecz jestem ciekawą o ile też był zakład?..
— Zakład?... na honor pani...
Margrabina podniosła się.
— Nie chcę ażebyście panowie łamali słowo honoru; przyszliście tutaj w zamiarze pozyskania moich względów i powiodło się panom... tylko szkoda, że obaj zarówno umieliście się mi podobać... i w tak ważnéj rzeczy, potrzeba czasu, ażebym mogła wybór uczynić.
Wice-hrabia i kawaler spojrzeli na siebie ukradkiem. Był to dla nich pocisk nie tak łatwy do odparcia.
— Nie sądźcie ażebym żartowała — mówiła daléj margrabina z powabnym uśmiechem — możecie panowie powrócić jutro... pojutrze... kiedy się wam spodoba... mój dom zawsze będzie dla was otwarty.
Bracia milczeli.
— Jakto?... czyliż jestem zbytecznie wymagającą, żądając kilkugodzinnéj zwłoki?
— Nasza miłość...
— Wiemy o tém... wasza miłość jest gwałtowną, niepohamowany, niezrównany... lecz jestem śpiącą i błagam was zlitujcie się nademną.
Rzecz inny obrot przybierała. Teressa zauważyła, że bracia zaczynali tracić korzystne położenie.
Edward odezwał się po chwili:
— Pani... widoczném jest, że powinniśmy uklęknąć przed tobą i podziękować ci... lecz cóż chcesz... jesteśmy zepsutemi dziećmi... postanowiliśmy... przebacz po tysiąc razy pani margrabino, że ośmielam się to wyznać — że jeden z nas nie wyjdzie dzisiaj z twego sypialnego pokoju... bądź co bądź, tak się stać musi!...
Lola brwi zmarszczyła.
— A więc nie chcecie mi być posłusznymi?
— Błagamy panią o przebaczenie na klęczkach.
Lola postąpiła krok do kominka.
— Muszę więc skończyć na tém, od czego powinnam była zacząć — szepnęła — wezwę moich ludzi...
Nasi dwaj Foblasowie nie strwożyli się bynajmniéj, przeciwnie zdawali się być zadowoleni z tego obrotu rzeczy; zaledwie pohamować mogli zwycięzki uśmiech igrający na ich ustach.
Jednym skokiem Edward stanął pomiędzy kominkiem i margrabiną.
Lola chciała się koniecznie tam dostać. Wice-hrabia zamiast ją zatrzymywać, postąpił podług rad przez mistrzów zalecanych w tych okolicznościach: pochwyciwszy nożyczki przeciął sznurek od dzwonka.
— Do mnie Teresso!...
— Oh! — odezwał się Leon — Marysia nie nazywa się Krystyną.
Gdy pokojówka chciała pobiedz na obronę pani, pochwycił ją w pół.
Rozpoczęła się walka. Kawaler Leon nie odznaczał się siłą, gdyż Teressa już brała nad nim górę; byłby niezawodnie pokonanym, gdyby nie pośrednictwo wice-hrabiego który się przybliżył do walczących z taśmą od dzwonka.
— Dam ci 20 luidorów, jeżeli się pozwolisz skrępować — szepnął do ucha Teressie.
Teressa przestała się opierać i zaczęła wydawać przeraźliwe jęki, gdy tymczasem wicehrabia związywał jéj ręce i nogi.
— Ah! — mówiła Teressa płacząc — moja pani... moja biedna pani...
Lola rzuciła się na krzesło w ponętnéj postawie, udając nagłe osłabienie.
Gdy wice-hrabia i kawaler powrócili do niéj zawiązawszy fularem usta Teressie, margrabina zwróciła na nich swoje piękne oczy omdlewające.
— Jestem na waszéj łasce... miejcie litość nademną panowie...
Kawaler i wice-hrabia nie kwapili się korzystać ze swego zwycięztwa. Przysunąwszy krzesła, zasiedli naprzeciw biednéj margrabiny.
Lecz uśmiechali się.
— Uspokój się pani — przemówił Edward — teraz kiedy twoja pokojówka nie może ciebie bronić ani uciec dla przywołania pomocy, nie masz przyczyny nas się obawiać.
Wice-hrabia zatrzymał się i zdawał wahać kreśląc laseczką po podłodze; minka jego poprzednio tak swobodnie wesoła, objawiała obecnie niejakie pomieszanie.
— To co nam pozostaje powiedziéć pani, jest bardzo delikatnym — mówił daléj — lecz nie możemy dłużéj ukrywać... Przyszliśmy tutaj w innym zamiarze...
Lola zadrżała zlekka rzuciwszy spojrzenie przez przymknięte powieki, lecz nic nie odpowiedziała.
Wice-hrabia wahał się cięgle.
— Jak uważam — odezwał się kawaler — mój brat jest zbyt nieśmiałym... ja zaś po prostu rzecz wyłożę... masz pani u siebie młoda dziewczynę, która nas obu mocno zajmuje...
Margrabina nie dozwoliła mu dokończyć, a zapomniawszy o spazmach i osłabieniu które udawała, powstała.
— Ah! — przemówiła ze ściśniętemi ustami — a więc to nie do mnie przychodzicie?...
Leon podniósł się także gwałtownie jakby puścił wodze długo tamowanego gniewu.
Wice-hrabia zmusił go ażeby usiadł.
— Pani — odezwał się spoglądając na okno przez które przenikał brzask zorzy porannéj — czas nagli i należy nam skończyć... ta młoda panienka o któréj mój brat wspomniał, nie może u pani pozostawać... przyjechaliśmy ją zabrać z sobą...
Teraz nie chodziło już o miłosne utarczki mniéj więcéj śmiałe lub niedorzeczne. Margrabina domyślała się podstępu. Dotąd udawała trwogę, jéj gniew równie jak bojaźń były zmyślone, lecz obecnie zatrwożyła się i gniewała rzeczywiście. Była bardzo bladą; jéj czarne brwi ściągały się z zaciętością, a spojrzenie które najprzód zwróciła na skrępowaną Teressę, skierowało się na podłogę.
— Chciéj nam pani od powiedzie — odezwał się wice-hrabia odzyskując krew zimną — czy nam pani wydasz dobrowolnie tę panienkę?...
— Nie! — odpowiedziała Lola z cicha.
— Zastanów się pani — zawołał Leon — jeżeli dobrowolnie nie uczynisz zadość żądaniom naszym, użyjemy przemocy.
Margrabina usiłowała się uśmiechnąć.
— To są dziecinne igraszki moi panowie.. związaliście moją pokojówkę i obcięli taśmę od dzwonka... Podobne środki udają się tylko w starych romansach usypiających... niech tylko głos podniosę, przebudzę sąsiadów i zobaczemy co z tego wyniknie.
— Toby mogło nastąpić wprawdzie — odpowiedział obojętnie Edward — lecz ręczę pani, że nie podniesiesz głosu. Sięgnąwszy za surdut wyjął krucicę, brat jego podobnież miał w ręku pistolecik.
Teressa wytrzeszczała oczy w kącie. W chwili gdy scena zmieniła się tak niespodzianie, usiłowała oswobodzić się z więzów swoich; lecz okazało się, że wice-hrabia i kawaler niby żartami, skrępowali ją po mistrzowsku.
Na widok pistoletów Lola wzruszyła ramionami.
— Przeciwko kobiecie!... — odezwała się z wzgardą.
— Nie jest to bardzo szlachetnie... przyznaję — odpowiedział wice-hrabia — lecz konieczność praw nie uznaje.
Lola stała, gdy dwaj bracia siedzieli. Miała głowę spuszczoną i można było mniemać, iż ma zamiar kapitulowania; lecz rzecz się miała przeciwnie, myślała bowiem o ucieczce.
— Gdybym się mogła za drzwi wysunąć — szeptała do siebie — zabezpieczyłabym Blankę.
Jéj podejrzenia bowiem nie sięgały nad pozory: podług niéj, młodzieńcy zmienili tylko cel żądań swoich i zamiast jéj, zapragnęli Blanki, lecz zawsze chodziło tylko o wyprawę miłosną.
Myśl która się zrodziła w jéj umyśle na początku odwiedzin młodzieńców, zatarła się pośród gwałtownych wzruszeń, których następnie doznawała. Zapomniała nawet o tém.
W chwili gdy mogła wnosić, że oba bracia nie zwracają na nią baczności, jednym skokiem sunęła do drzwi prowadzących do innych pokoi.
Kawaler śledził ją wszakże i był dość zwrotnym i chyżym aby jednym skokiem stanąć pomiędzy nią i drzwiami.
Lola chciała krzyczéć, zatkał jéj usta ręką.
— Milcz pani — odezwał się wice-hrabia — albo biada tobie...
— Przecież mnie nie zabijecie — wołała Margrabina szarpiąc się — jesteście przecież mężczyznami..é
Kawaler parsknął śmiechem, i w tym wybuchu wesołości, głos jego który nie był udanym, teraz nie znamionował mężczyzny.
— Jeżeli tu jest ostatnia nadzieja pani — rzekł wice-hrabia — przykro mi że ją jej odjąć muszę... skromność pani być może nie dozwoliła jéj przypatrzéć nam się dokładnie... co do mnie, bądź pani pewną, że nie myślę jéj oszczędzać... spojrzyj...
Wice-hrabia odgarnął w tył włosy i obrócił twarz do lampy.
Lola opuściła ręce:
— Czy ja oszalałam! — przebąknęła — to Djana!...
Kawaler pochwyciwszy ją za ramiona, odwrócił do siebie.
— Teraz na mnie koléj, pani Lolo.... przypatrz mi się dobrze... moja siostra jest zbyt dobrą... być może iż ręka by jéj zadrżała... lecz ja mam rękę swobodną pod tém przebraniem... i jeżeli tylko zechce ci się krzyknąć... roztrzaskam ci czaszkę...
— Cyprjana! — poszepnęła margrabina gasnącym głosem — i ja ich nie poznałam...
Nie mogła spodziewać się od nich miłosierdzia.
Spoglądała z podejrzliwą trwogą na lufy pistoletów do niéj zwrócone. Nogi się pod nią zachwiały i tą razą zemdlała na prawdę.
W oka mgnieniu skrępowano jéj ręce i nogi.
— Gdzie jest pokój panny Penhoel? — zapytała Djana służącéj.
Teressa mając usta związane, pokazała oczami na drzwi, przez które siostry wyszły natychmiast.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka minut potem pojazd z literami B. M. pędził cwałem, na koźle i w tyle siedzieli murzyni.
Téj nocy sen spokojnych mieszkańców ulicy św. Małgorzaty kilka razy był przerywanym.
Szyldwach będący na straży przed więzieniem wojskowym, wystąpił kilka kroków ze swojego stanowiska i wahając się z początku, zawołał po trzy kroć:
— Stój! stój! stój więźniu!...
Gdy uciekający biegł jeszcze chyżéj na te wezwania, żołnierz wymierzył broń i wypalił w powietrze, dla zastosowania się do przepisów służby, a w mgnieniu oka widać było we wszystkich oknach nocne czepki i szlafmyce wełniane.
— Pani Margrabina d’Urgel i jéj służąca Teressa, zmuszone były jedynie pozostać w pokoju dla wiadoméj nam przyczyny.
W téjże chwili patrol wyszedł z odwachu.
Przyczyną tego ruchu, była ucieczka biednego Wincentego Penhoela.
Wincenty skończył piłować kratę około 5 z rana, prawie w tym samym czasie, gdy pojazd naboba zatrzymał się przed bramą pani margrabiny.
Skoro tylko mógł wysunąć głowę przez kraty, spojrzał na dół, i spostrzegł jakąś czarną massę na bruku dziedzińca więzienia. Był to pies, którego czujność nigdy nie zawodzi.
Wincenty cofnąwszy się od okna, zrobił pasy ze swego siennika, gdyż trzeba było uciekać. Blanka była naprzeciwko, ona była cierpiącą i wzywała go.
Związawszy pasy, przytwierdził je do dwóch szczebli żelaznych osadzonych w futrynie okna, poczém spuścił się nie na sam dół, lecz do pierwszego piętra więzienia.
Za pierwszém szelestem, czarna massa leżąca na bruku, poruszyła się; brytan powstał na nogi, lecz nie szczekał, ograniczył się tylko na wyciu głuchym, jakby nie chciał zatrwożyć swéj zdobyczy. Czekał z otwartą paszczą i wywieszonym ozorem.
Wincenty widział wśród ciemności jego ślepie błyszczące czerwonym płomieniem, jak węgle przygaszone.
Brzask zorzy porannéj nie oświetlał jeszcze zacieśnionego budynkami dziedzińca, lecz zewnątrz można już było słabo rozeznać przedmioty.
Wincenty przesuwał się od jednego do drugiego okna, kalecząc sobie nogi i ręce; pomimo tego trzymał się mocno i nie tracił męztwa.
Potrzebował wiele czasu zanim się dostał do bramy wychodzącéj na ulicę św. Małgorzaty, a będącéj pomiędzy dwoma budynkami które się z sobą łączyły.
Wincenty położył się na szczycie dla wytchnięcia i chcąc zmierzyć wysokość, z jakiéj miał skoczyć. Spojrzał w około siebie. Szyldwach jeszcze go nie spostrzegł.
Rozpatrując się w miejscowości przystępów do więzienia, spostrzegł pojazd przed domem, w którym Blanka mieszkała.
Zaczynało świtać i można już było dostrzedz czarne twarze murzynów.
W innéj chwili, być może iżby ich poznał, gdyż ich postacie zwróciły jego uwagę na Erebie. lecz obecnie był czém inném zajęty. Zresztą zanim, się zastanowić zdołał, brama się otworzyła i dwaj młodzieńcy wynieśli kobietę zemdloną lub słabą.
Dusza Wincentego objawiła się w jego spojrzeniu, a z pierwszego rzutu oka, poznał Blankę. Co się tycze młodzieńców, tym się nawet nie przypatrzył.
Cierpliwy okrzyk wydobył się z jego piersi. Nie zważając na nic, zawiesił się oburącz na nagłowniku bramy i skoczył na chodnik w chwili, gdy turkot odjeżdżającego pojazdu pokrył krzyk jego i stłumił słuch szyldwacha, który usłyszał tylko spadnięcie więźnia i dla zadość uczynienia obowiązkom służby, wypalił do niego z karabina.
Wincenty biegł w trop za pojazdem, który zawracał się na ulicę Erfurcką; konie Berrego Montalt pędziły z szybkością wiatru; lecz namiętność podżegała Wincentego, który chciał doścignąć pojazd.
Biegł ledwo dysząc, czoło jego było potém oblane. Wzywał po imieniu Blankę i wydawał okrzyki rozpaczy.
W chwili gdy Bóg udarował go wolnością, miałże ją stracić na zawsze?
Pojazd przejechał przez most królewski. Wincenty biegł co tchu, lecz siły go opuszczały.
Nakoniec przy zakręcie ulicy Marini, pojazd znikł mu z oczu.
Jeszcze jednakże dążył przez chwilę bez celu i myśli, wreszcie padł znużony na chłodną ziemię.


XVII.

Robert, Bibandier, Błażéj i Lola, zebrani byli w salonie hotelu Czterech części świata, w którym poprzednio widzieliśmy trzech pierwszych wybierających się na bal do naboba.
Błażéj i Bibandier stali obok siebie przy jednym końcu kominka bardzo pognębieni. Szacowny baron nie pomyślał tego rana o trefieniu swych pięknych włosów i pan Manteira porzucił swoje markowane karty.
W drugim końcu kominka pani margrabina d’Urgel siedziała w berżerce ze spuszczonym wzrokiem. Trzymała w ręku flakonik, który często do nosa przytykała. Była bardzo bladą, cała jéj powierzchowność okazywała widoczne ślady wzruszenia, jakiego doznała zeszłéj nocy.
Robert był także bladym, bledszym być może jak margrabina, lecz nie spuszczał oczu i w spojrzeniu jego malowało się posępne postanowienie.
Była 9 z rana.
Zajmowali się rozmowę, w któréj gorzkie wyrzuty i zasmucające uwagi krzyżowały się na wszystkie strony.
Najdolegliwsze pociski wymierzane były przeciw Bibandierowi, który nie wiedział jak wytłumaczyć słabość, któréj się dopuścił.
Gdyby nie on, córki stryja Jana nie byłyby powróciły niepokoić stowarzyszenie.
Najprzód usiłował się uniewinnić: przysięgał najuroczyściéj że w nocy ś. Ludwika utopił Djanę i Cyprjanę przyczepiwszy im kamienie do szyi; lecz oczywistość zaprzeczała temu, bo Djana i Cyprjana żyły.
— Posłuchajcie! — rzekł ze wzruszeniem właściwém winowajcy przyznającego się do zbrodni — piłem tak wiele jabłeczniku tego wieczora, a przytém czułem iż moje nieszczęścia już się skończyły; gdyż przypuszczając mnie do uczestnictwa, powierzaliście mi po prostu klucz do waszéj kassy... mniemałem że jesteście bardzo bogatymi... Kto jest szczęśliwym, ma tkliwe serce... nie chcę usprawiedliwiać rzeczy lecz ją wyjaśniam... wstępując do czółna, nie wiem czy miałem już jakie myśli, lecz wiosło drżało mi w rękach... One tam leżały tak piękne blade... Spoglądały na mnie swojemi dużemi, pięknemi i smętnemi oczyma... Czółno ślizgało się wzdłuż prądu, i słyszałem szum białéj niewiasty, która zdawała się wzywać swą zdobycz. Czy można określić co się roi w umyśle w tym djabelskim kraju... jestem cokolwiek poetą... i lękam się widm i duchów...
Nic wzruszajcie ramionami moje państwo!.. gdy byłem grabarzem w Glenaku, widziałem nie raz przez okno mego pomieszkania dziewice nocy, przesuwające się pod wiązami cmentarza... Téj nocy pośród szumu białéj niewiasty, przysiągłbym żem słyszał śpiewy tych dziewic... jak przywoływały swoje siostry... Żegnałem się jak głupiec i szeptałem pacierze.
Ah, ah! ciekawy jestem, cobyście wyrobili na mojém miejscu... Słowem że jak przybyłem do prądu... zabrakło mi serca... rozwieszałem więzy obu sióstr, które się wyratowały umiejąc pływać, albo inaczéj... nie wiem na honor...
Szacowny Bibandier zamilkł, opuszczając wzmiankę o 50 talarach ofiarowanych i przyjętych.
W chwili gdy wprowadzamy czytelnika do hotelu czterech części świata, już nastąpiły wzajemne powierzenia. Robert przyznał bez ogródki co zaszło między nim i nabobem, a chcąc się niejako uniewinnić, utrzymywał że Berry-Montalt musiał do wina przymieszać jakiś upajający proszek, lecz to bynajmnijé nie zmieniało stanu rzeczy.
Pewném było, że opowiedział nabobowi wszystkie szczegóły dotyczące wypadków w Penhoelu, i że przezroczysta zasłona którą otoczył swoją historję, mogła być odsłonietą przez dwie córki stryja Jana, które djabelski przypadek zbliżył do naboba.
Jakim sposobem to zbliżenie nastąpić mogło, nikt nie umiał tego wytłómaczyć i zresztą to nic nie stanowiło.
Na domiar przeciwności, Bianka uciekła z pod straży Loli.
Dwa djabełki jak nazywali Cyprjanę i Djanę objawiali obecność swoją. Łatwo było wnosić, że one oswobodziły Blankę i powierzyły opiece naboba.
A teraz co począć. Rzeczy tak dalece wydawały się powikłane, że wszystkim przyszła myśl ucieczki.
Nie było jeszcze za późno. Przypuszczając nawet że Berry-Montalt zająłby się sprawę Penhoelów, nie miał jeszcze czasu uprzedzić policji. Jeszcze niebyli pod strażą i dzielne konie pocztowe mogły ich wybawić z kłopotu. Lecz Robert był łotrem szczególnego rodzaju: w chwilach pomyślności okazywał się tylko słabym. Gdy się przeszkody i trudności mnożyły i zwiększały niespodzianie w jego przedsięwzięciach, przebudzał się niejako i zamieniał w innego człowieka. Odzyskiwał męztwo i pospolity oszust podnosił się do znaczenia najwaleczniejszego bohatera sądów przysięgłych.
On był przeciwnym ucieczce; utrzymywał że widzi jasno pośród ciemności zakrywających widnokrąg, czuł że ma pieniądze w kieszeni i był pewnym, że nada pomyślny kierunek sprawie.
Bo rzeczywiście cóż było! Oto nasuwało się prawdopodobieństwo, że mieli jednego przeciwnika więcej. Któż mógł upewnić, że ten przeciwnik nie stanie się sprzymierzeńcem przy stosownych okolicznościach. Mieliż się wyrzec tej nadziei? Walka była spodziewaną, i nieprzyjaciel z którym nie można było zawrzéć ugody, powinien być zwyciężonym.
Z pierwszego wejrzenia, związek Penhoelów z nabobem wydawał się wprawdzie groźnym, lecz czyliż ten związek był rzeczywistym?
Ileż to kobiet zabłąkało się do tego lubieżnego buduaru, w którym Błażej i Bibandier spostrzegli córki stryja Jana? Być może iż o téj godzinie już dziewczyny pałac opuściły.
Jeżeli się to przypuszczenie sprawdzi, dwie dziewczyny utracę trzy czwarte swéj władzy. Byty to bowiem dzieci bez opieki w Paryżu, gdzie ich było łatwiej zgubić jak w głębi Bretanii.
Od dawna dzięki margrabinie, Robert wiedział o mieszkaniu innych członków rodziny Penhoelów.
Lola jakeśmy nadmienili mieszkała o kilka kroków od ubogiego domu, w którym Remigeusz, pani i stryj Jan umierali z niedostatku. Robert znał doskonale ich położenie i to było zasadném argumentem dla niego.
Oczywistém było, że ta część rodziny nie zostawała pod opiekę naboba; a zatém Penhoel, żona jego i stary stryj, byli zgubieni w téj norze.
Lola i Robert nie wiedzieli, że Djana i Cyprjana mieszkały właśnie w tym samym domu, co byli dziedzice Penhoelu. — Dziewice bowiem jak tylko przybyły do Paryża, wychodziły z rana i powracały wieczorem, a sąsiedzi prawie ich nie znali.
Błażéj i Bibandier mieli wielkie zaufanie w zdolnościach Roberta, pomimo popełnionéj niezręczności wczorajszéj nocy; co się tycze Loli, ta zupełnie była oddaną Robertowi, który ją wykształcił.
Pomimo wymówek i użaleń, Amerykanin był głową stowarzyszenia, i jego zdanie miało stanowić przewagę: czego się należało obawiać, lub na czém opierać nadzieję.
Dotąd się jeszcze nie wytłómacżył, przechadzając się w milczeniu po pokoju. Zatrzymawszy się nakoniec przed kominkiem, rzekł z cicha jakby do siebie, a wszyscy zwrócili nań baczną uwagę:
— Byliśmy głupcami... chcieliśmy postępować drogą dyplomatyczną, gdy zdrowy rozsądek powinien był nam wskazać stanowczą, prostą drogę... podstępne środki udają się niekiedy, lecz potrzeba do tego czasu... my zaś mamy przed sobą zaledwie tydzień, od którego potrzeba odtrącić trzy dni na podróż...
— Myśliż więc jeszcze o Penhoelu? — zapytał Błażej.
— Co za pytanie — zawołał Robert — wszakże poświęciłem temu interessowi najpiękniejsze lata... Penhoel jest naszą dziedziną, nabytą przez pracę... wygnali nas, obdarli, zdradzili... i ty jeszcze pytasz czy myślę odzyskać naszą własność?
— Bo widzisz — pomruknął Błażej — położenie nasze...
— Nasze położenie... jeszcze się polepszyło... zbyteczna przezorność zbijała nas z tropu... przypadek albo moja nieroztropność jak to uważacie, przyśpieszyła bieg rzeczy i zmusza nas do poświęcenia wszystkiego dla wszystkiego... otóż tak lubię występować na scenę.
Stanął plecami przed kominkiem z założonemi w tył rękami. Jego twarz blada wypogadzała się, ogień błyszczał w spojrzeniu, i można było w téj chwili rozpoznać w nim śmiałego łotra, wyprawiającego się z oberży w Redon na zdobycie losu, bez innéj broni, oprócz zuchwałéj czelności. — Błażej i Bibandier odzyskiwali odwagę.
— Wczoraj — mówił amerykanin — żartowaliście z moich wyrachowań algebraicznych, i mieliście słuszność moje dzieci... nabob jest silniejszym jak o nim rozumiałem... tém gorzéj dla niego...
— Zamiast wyłudzić od niego kilka kroć stotysięcy, potrzeba mu zabrać wszystko... jest to roztropniej i szczerzej postąpić...
Bibandier wstrząsnął głową mówiąc:
— Jeżeli tylko idzie o to, ażeby rozprawiać...
— Milcz! — przerwał amerykanin — przepuszczam ci interes z dziewczętami... lecz pod warunkiem, ażebyś zachował odtąd należne uszanowanie względem tych, którzy są więcéj warci od ciebie!... A teraz moje dzieci zobaczemy, czyście dopełnili waszéj powinności... czy Śpioch zapoznał się z osobami i z miejscowością pałacu?
— Cokolwiek odpowiedział Błażéj. — Przy każdych drzwiach spotykałem tych wielkich czortów cypajów.
— A ty baronie, czy wytropiłeś ślad milionów?
Bibandier przypomniawszy sobie wczorajszą zalotność, odpowiedział:
— Nie mogłem się pozbyć téj wysokiej i pięknéj kobiety, którą zapewnie widzieliście jak się mnie uczepiła i nie chciała puścić...
Czy chcecie mówić o pudełku diamentowym? — zapytała Lola.
Wszyscy zwrócili na nią spojrzenia.
— Jak to? — miałażbyś wiedziéć? — rzekł Robert z żywością.
— Wiem o tém — odpowiedziała margrabina — że je zwykle nosi przy sobie, jeżeli zaś nie, to go chowa w małym mebelku palisandrowym który stoi przy łóżku.
— Jakże się dostać do jego sypialnego pokoju?
Lola wziąwszy arkusz papieru, nakreśliła ołówkiem plan niezgrabny, wyobrażający pierwsze piętro pałacu Montalta.
Wszyscy powstali przypatrując się z zajęciem téj pracy.
Gdy kończyła, służący uchylił drzwi.
— List pilny do pana Kawalera las Matas! — rzekł.
Amerykanin spojrzał na nadpis, nie znał ręki i odpieczętował. Rzuciwszy okiem na pierwsze wyrazy listu, uśmiechnął się, poczém oblicze jego objawiało wahanie i wątpliwość.
Bilet był następujący:
„Berry Montalt, składa swoje uszanowanie panu kawalerowi las Matas i prosi go, ażeby wyznaczył godzinę, w któréj będzie się mógł z nim widzićé dzisiejszego rana.”
Byłoż to zasadzkę?
Robert odprawił służącego gestem, i podał list Błażejowi.
— Jakże postąpisz? — zapytał ostatni.
— Co do mnie nie poszedłbym — odezwał się Bibandier.
Amerykanin milczał.
Oparł się o wystawę kominka, a po kilku chwilach podniósł oczy na Lolę, która odzyskała swoją obojętność.
— Czy ten pokój jest dobrze strzeżony? — zapylał przypatrując się planowi.
— Pełno jest lokai w pałacu — odpowiedziała Lola — dwaj murzyni są czujni jak psy na łańcuchu.
— Jeśli nabob wychodzi — zapytał amerykanin — czy murzyni mu towarzyszą?
— Zawsze.
Robert poskrobał się w czoło, jak człowiek głęboko się zastanawiający.
— To się da zrobić — poszepnął — był czas, w którym Śpioch był dziarskim zuchem...
— Potrzebaby widziéć przynajmniéj — przerwał Błażéj.
— Pomówiemy o tém... i wszyscy będziemy mieli dość zajęcia — nawet nasza Lola, która jestem tego pewny nie zapomniała o panach Edwardzie i Leonie de St. Remy.
Margrabina zbladła usłyszawszy te imiona. Podniosła mankietki koronkowe i pokazała sine pręgi przy ramionach.
Taśmy od dzwonków silnie ją krępowały; jéj duma kobieca dotkliwy cios odniosła... W jéj oczach zabłysł dziki płomień wściekłości i uśmiechnęła się z jadowity goryczą.
— Ta rączka więcéj nam przyniesie korzyści, jak łapa Bibandiera... jeżeli kiedykolwiek Lola będzie mieć w swojéj mocy Djanę i Cyprjanę.
— Zdaje mi się, żebym ich zamordowała — odpowiedziała margrabina głuchym głosem.
Robert zatarł ręce.
— Przyznać należy, że postąpiły sobie z tobą najniegodniéj — odpowiedział — lecz cierpliwości... postaramy się o to, ażeby ci ich dostawić ze skrępowanemi nogami i rękami... ah! one nas znowu zaczepiają... żeby raz z niemi zakończyć stanowczo, lepiéj że są w Paryżu jakby były w Bretanii.
— Nie wiem — mówił gładząc kapelusz który trzymał w ręku — lecz zdaje mi się, że powziąłem myśl, która przyspieszy rozwiązanie komedyi... teraz jest 10-ta; salony Zebrania cudzoziemców otwierają się o 11-téj, mamy dość czasu.
Podał rękę Loli.
— Moje dziécię — mówił — pojedziesz do młodego Pontalesa... powinien być w Zebraniu o 11-téj... tam spotka się z nabobem... i wyzwie go na pojedynek..
— Lecz... — rzekła Lola.
— Pontales kocha się w tobie do szaleństwa... i ułożysz wszystko... czy zgoda?
— Dobrze! — odpowiedziała margrabina.
— Z drugiéj strony — odezwał się Robert — mamy dwóch trzpiotów Stefana i Rogera...
— Co się ich dotyczę — zawołał Błażéj — po tém wszystkiém com im wczoraj pokazał — odpowiadam za nich...
— Jesteś dobrym chłopcem... i wykonałeś mistrzowskie dzieło... ja zaś ze swéj strony, dostarczę mu przeciwnika, o którym nikt nie pomyślał, jestem tego pewny i który się potyka na szpady jak nieboszczyk St. Georges... potém zajmę się moim przyjacielem Penhoelem, który ręczę, że będzie tak łagodnym jak baranek... pójdę być może do Montalta... czy będę u niego lub nie, nie traćcie męztwa moje dzieci... do jutra możemy wiele zrobić... po jutrze zaś, przyrzekam wam, że o téj saméj godzinie będziemy już w drodze do Bretanii.
Poczém wyszedł.
Lola oddaliła się także, w zamiarze rozpoczęcia swego zobowiązania. Jéj udział był łatwym do uskutecznienia. Młody Pontales kochał ją z zaślepieniem i rządziła nim samowładnie. — Odkąd opuścił Bretanią i udał się za nią, namiętność jego powiększyła się, i lubo znał przeszłe jéj życie lepiéj jak ktokolwiek, odurzał się dobrowolnie, i przekonany był prawie, że posiadał względy wielkiej damy.
Śpioch i Bibandier pozostawszy sami, zadzwonili ażeby im podano śniadanie. Odzyskali swobodę umysłu i nie domyślając się planu Roberta, pokładali w nim ufność; którą jednakże byliby utracili, gdyby mogli widzieć zakłopotane oblicze swego towarzysza.
Robert nie mając potrzeby udawać będąc samym, szedł przez ulicę św. Honorjusza ze spuszczoną głową i ze zniechęconą miną.
Postąpił podobnie jak waleczny nieustraszony dowódca, który ożywia na wszelki przypadek męztwo swych żołnierzy występując do ostatniéj walki, w któréj nie spodziewa się zwyciężyć.
Nie można powiedziéć ażeby był pozbawiony wszelkich środków zaradczych, lecz położenie jego, które było pewném wczoraj, zachwiało się w ciągu jednéj nocy. Zamiast gry spokojnéj i pewnéj, potrzeba było chwycić się środków gwałtownych i podlegających przypadkom; jedném słowem, potrzeba było narazić się osobiście; Robert zaś nie lubił niebezpieczeństw.
Udawał przed swemi wspólnikami, że ma plan gotowy i wytkniętą linię postępowania. Obecnie gdy postawiony w obliczu swego niejako sumienia, nie ukrywał zakłopolania i słabości. Rozmaite myśli snuły mu się po głowie; upatrywał wprawdzie środek rozpoczęcia walki, lecz obecnie miał wiele przeszkód do pokonania.
Gdyby teraz uległ, musiałby się wyrzec na zawsze swych nadziei.
Po tyloletnich trudach i znojach, przypadek zwracał go do równowagi, stawiając nad brzegiem przepaści, a nie było żadnego środka ażeby się cofnąć. Za przepaścią którą należało usunąć, ukazywał się los świetny.
Amerykanin pomimowolnie zwracał swoje, kroki do pałacu naboba. Idąc, usiłował porządkować myśli i wyjaśniał trudności swego położenia.
Parę razy zapytywał siebie, czyby nie było najroztropniéj opuścić Francję. Lecz od kilku lat, ubiegał się za ulubioném marzeniem, uważał dobra Penhoela za swoją własność. Według jego przekonania, Pontales wyzuł go niesłusznie z ich posiadania. Był on z natury uporczywym w swoich zamiarach. Myśl przerwania intrygi z taką oględnością zawiązanej i rozpoczęcia nowéj, była dla niego dotkliwy. Bardziej był przywiązanym do swego dzieła jak możemy określić, i czerpał niewzruszony odwagę w głębi swéj rozpaczy. Marzył zawsze o życiu spokojném, jako obywatel i dziedzic dóbr. Jest to rzecz dziwna lecz uzasadniona, że dziewięć dziesiątych części złodziei wszelkich odcieni, uwodzą się myślą téj przemiany. Pragną uchylić się od interesów, podobnie jak adwokaci lub kupcy. Są rozmaite sposoby zrobienia losu jak mówią, i każdy znajduje upodobanie w myśli wypoczynku w dobrym bycie.
Zbogaciwszy się, można zostać uczciwym człowiekiem, a życie łotrowskie i grabieży, można uwieńczyć szlachetnemi postępkami. Czyliż nie wiadomo, że świat zawsze wspólniczy, nie szczędzi djabłom przemienionym w pustelników na starość, swego wątłego szacunku i zaszczytów przypadkowych.
Penhoel! Penhoel! śliczne dobra! żyzne pola, obszerne łąki, piękny pałać, wody obfite w ryby, lasy pełne zwierzyny...
A przytém słodka zemsta... Jakaż radość, oddać wet za wet Pontalesowi...
Być może iż w tém wszystkiém mieściła się słaba strona, lecz pomimo tego była to namiętność prawdziwa; każda zaś namiętność, gdy nie może być wyrozumowaną, jest niepowściągniętą.
Tak więc, pomiędzy przeciwnościami jakich obecnie doznawał Robert, najdotkliwszy było porwanie Blanki. Blanka była dla niego uprawnieniem jego dziedzictwa. Słaby charakter dziewicy dostatecznie był mu znanym, ażeby się mógł spodziewać z jéj strony stanowczego oporu.
Teraz gdy ją utracił, zapomniał że doprowadzenie tego związku do skutku, zależało od powrotu stryjaszka z Ameryki. Żałował Blanki, przypuszczając nawet żeby pozostała ubogą, ponieważ Blanka bogata lub biedna, ułatwiała mu wstęp do dóbr ojcowskich.
W téj chwili zajmował się jedynie myślą, kim zastąpić Blankę.
Co się tyczé tego, stanowisko to mógł tylko zająć Remigeusz de Penhoel. Lecz chcąc go użyć korzystnie do swoich zamiarów, potrzeba było przedewszystkiém mieć summę, albo przynajmniéj większą część tejże, dla wykupienia dóbr zastawionych.
Robert silił swój umysł napróżno, bo myśl obecnego niebezpieczeństwa stawiała tamę przeciw kombinacjom przyszłości. Nabob występował przeciw niemu, silny wolą i potęgą swych milionów; a czyliż było podobieństwem zjednać go sobie, albo występować z nim do walki jako nieubłaganym przeciwnikiem?
W tém mieściła się główna obawa Roberta. Raz miał chęć udać się na wezwanie Montalta i rozpoczęć z nim podstępną utarczkę, to znów się cofał zwyciężony naprzód, ponieważ upatrywał pomiędzy sobą i nabobem uśmiechające i szydzące twarzyczki córek stryja Jana. Wtedy czerwienił się od złości, ściskał pięście, gdy myśl krwiożercza ogarniała umysł jego. Nienawiść którą pałał ku nim, nie była wstrętém komicznym jakiego doznawał względem Pontalesa, lecz była to nienawiść tragiczna, którą śmierć tylko zadowolić może.
Lękał się ich, i ta obawa w jego umyśle sceptycznym, przybierała barwę prawie przesadną. Wydawało mu się niebezpieczném odwiedzić naboba, którego zaproszenie pokrywało być może zasadzkę.
Uważając ten domysł uzasadnionym, potrzeba było zwrócić się w inną stronę. Robert wszedł do kantoru korrespondencyi i zażądał czego potrzeba do pisania.
Robert znał dokładnie stryjaszka w sabotach i obecnie pisząc do tegoż, wiedział jak go ująć za słabą stronę.
Bilet skreślony przez Roberta w przeciągu dwóch minut, był arcydziełem zwięzłości i zręczności. Po przeczytaniu tego pisma, starożytna krew Penhoelów, powinna była zawrzéć w żyłach stryja Jana.
Robert zapieczętowawszy list, doręczył go posłańcowi ulicznemu.
— Zaniesiesz to pod Nr. 43 przy ulicy św. Małgorzaty; wejdziesz na schody i zatrzymasz się dopiero pod strychem... tam mieszka uboga rodzina... zapytasz się o pana Jana... jeżeli nie będzie go w domu, zatrzymasz list przy sobie... jeżeli zaś go zastaniesz, będzie się ciebie pewno wypytywał gdy list przeczytała... odpowiesz mu: że ten bilet doręczyły ci dwie piękne dziewczyny, w wełnianych kraciastych spódnicach i w okrągłych czapeczkach.
Posłaniec spojrzał na Roberta, gdy ten obok listu wsunął mu w rękę sztukę pięciofrankową.
— Spiesz się... idzie tu o dobry uczynek... a wiesz dobrze, że miłosierni ludzie lubią się ukrywać.
Owerniak nie był ciekawy tych szczegółów, a schowawszy pieniądz, poskoczył jak zajęć.
Robert zamiast udać się do hotelu naboba, poszedł przypadkowo ulicę prowadzącą do pól Elizejskich.
Pragnął poświęcić godzinę zupełnéj spokojności, ażeby się mógł dostatecznie zastanowić nad obecném położeniem, i wrócić do swych towarzyszy z gotowym planem.
Było zimno. O téj rannéj godzinie pola Elizejskie były puste i Amerykanin nie mógł obrać stosowniejszego miejsca do swoich rozmyślań.
Zapuściwszy się w samotną aleję, widok niespodziany zwrócił jego uwagę.
Był to biedak w odzieży więźnia wojskowego, który spał pod drzewem, a przynajmniéj zdawało się że śpi, mając głowę opuszczony na piersi i ręce zsiniałe od zimna na wilgotnéj trawie. Amerykanin nie był ciekawym twarzy tego człowieka, lecz pomimo tego nachylił się przechodząc koło niego.
— Wincenty Penhoel... — poszepnął z zadziwieniem, a uśmiech zaigrał mu na ustach.
— Teraz lub nigdy, potrzeba z nim wznowić znajomość — rzekł do siebie ujmując zlodowaciałą rękę młodzieńca. Na to dotknięcie, Wincenty ocknąwszy się nagle, powstał na nogi.
Biedny chłopiec przez wiele nocy nie zmrużył oka. O wschodzie słońca, po nadaremnym bieganiu za pojazdém, zaczołgał się aż tutaj chcąc się ukryć, i znużenie go przemogło.
Pierwszą jego myślą było uciekać, gdyż zachował wspomnienie nocnych wypadków, i pomyślał że go chcą przytrzymać; lecz nogi mu zdrętwiały od zimna i zaledwie mógł się cofnąć o kilka kroków.
Robert przybliżył się do niego uśmiechając z dobrocią i podał mu rękę.
— Nie spodziewałem się spotkać tu pana... lecz cóż znaczy ta trwoga? czy mnie pan nie poznajesz?
— Pan de Blois... — pomruknął Wincenty, nie kwapiąc się do ręki którą mu Robert podawał, lecz spojrzenie jego nie wyrażało zarazem widocznego wstrętu.
Wincenty nie wiedział bowiem jaki miał udział Robert w zgubie Penhoelów. Pewnego wieczora, przypomni sobie czytelnik, syn stryja Jana przeprawił się przez kanał portu kruczego i wszedł do chaty Haligana, który mu powiedział:
— Remigeusz Penboel i jego żona, oraz twój ojciec, wypędzeni zostali z pałacu — twoje siostry umarły... a Blanka została uwieziony...
Wincenty wybiegł jak szalony, i odtąd nic więcéj nie dowiedział się o Penhoelach.
Zastanawiał się często, powątpiewając o tém co mu mówił Benedykt, już też zapytując siebie: kto się mógł przyczynić do zguby Penhoelów?
Myśl o Robercie mimowolnie nasuwała mu się, albowiem przypominał sobie, że z pierwszego wejrzenia czuł nieprzezwyciężony wstręt do niego. Lecz inna postać także się mu ukazywała i Robert zajmował tylko podrzędne miejsce.
Winowajcą być musiał Pontales, wróg dziedziczny, który ograbił jego rodzinę.
Robert odgadł myśl Wincentego.
— Nie chcesz pan przyjęć mojéj ręki? — rzekł bez uśmiechu — a więc jeszcze sobie przypominasz małe nieporozumienia, jakie między nami zachodziły w Bretanii?.. Bardzoby mi to było przykro mój panie, albowiem zachowałem w głębi serca szczerą wdzięczność twojéj rodzinie... Gdyby mi było wolno podobnie mówić, powiedziałbym że starałem się ją okazać do pewnego stopnia... przytém, napotykając tutaj pana w stanie, którego nie chcę dochodzić, miałem nadzieję że będę miał sposobność oddania ci przysługi...
Wincenty milczał spuściwszy oczy.
— Panie Penhoel! — mówił Robert — wiem o tém, iż nie mam prawa badać ciebie... widziałeś mnie w położeniu trudném gdy zmuszony byłem przyjąć gościnność, która się przedłużyła jestem tego pewny przeciw twéj woli... tę gościnność drogo opłaciłem... i chciałem przekonać pana, że jestem jego przyjacielem...
— Wiem po części co się stało — rzekł — i widziałem Blankę w towarzystwie tej kobiety, którą pan sprowadziłeś ażeby zajęła miejsce pani...
— Lola! — przerwał Robert wzruszając głowę. — Ponieważ tak pan do mnie przemawiasz, musisz bardzo mało wiedziéć o smutnych okolicznościach, w skutku których rodzina twoja doprowadzoną została do upadku... Lola, który tak kochałem... gdyż muszę przyznać pomimo że wstydzę się tego, że ją bardzo kochałem... otóż Lola wystąpiła przeciw nam i została kochanką syna Pontalesa.
— Czyżby syn Pontalesa zwrócił swój wzrok na Blankę? — zapytał Wincenty blednąc.
Amerykanin okazał zadziwienie.
— Jak to? czyliż ci nie wiadomo że on ją uwiózł? — pomruknął.
— Lecz kiedy i gdzie?... — zaczął Wincenty, którego usta drgały od gniewu.
— Czyliż wiem? — przerwał Robert zbliżając się do Wincentego, który się teraz nie cofnął — przywiązanie zaślepia serce, wiesz pan o tém... dopóki kochałem tę Lolę, nie chciałem niczego dochodzić i nic nie widziałem... lecz gdy nas zdradziła, otworzyły mi się oczy... przekonałem się z oburzeniem o przewrotności téj kobiety... trzeba wyznać wszystko... pomimo że była nałożnicą Pontalesa, dopomogła mu do uwiezienia Blanki.
Wincenty słuchał z posępném obliczem i zmarszczonemi brwiami.
— Dwa miesiące temu — mówił Amerykanin jakby przypominając sobie — klęska spadła na dom Penhoela... Pontales wygnał właścicieli i ich gości... twój stryj był pozbawiony wszystkiego... gdy przeciwnie ja, z łaski Boga otrzymałem zasiłki z mego kraju — i byłem tak szczęśliwym, że mogłem w części zwrócić memu przyjacielowi dług wdzięczności... dzięki temu wsparciu, Remigeusz, żona jego i twój czcigodny ojciec, zabezpieczeni są od nędzy, oczekując dni pomyślniejszych.
Amerykanin wymówił te wyrazy z prawdziwém wzruszeniem.
Ujął pod rękę Wincentego który mu się nie opierał.
— Lecz ty — mówił — powiédzże mi o sobie mój przyjacielu... co znaczy ta odzież?.. i jakim sposobem znajdujesz się tutaj?..
Gdy Wincenty chciał odpowiedzieć, spojrzał przypadkowo na główną ulicę, przez którą dążył oddział żołnierzy a za niemi policjanci.
Opuściwszy z żywością rękę Roberta, ukrył się za drzewo.
Amerykanin postąpił szlachetnie. Udając że domyśla się po raz pierwszy o tém co mu odzież Wincentego od razu poznać dała, odpiął swój kosztowny surdut zimowy który miał na węgierce i zdjąwszy z siebie, pospiesznie podał go młodzieńcowi.
W podobnych wypadkach ceremonje nie mają miejsca. Zbieg włożył surdut, który pokrył w zupełności ubiór więzienny.
— Podobna przysługa, nakazuje zapomniéć, o wielu rzeczach p. de Blois — dziękuję ci z całego serca.
Uścisnęli sobie ręce z wzajemném wywnętrzeniem.
Żołnierze minęli ich, nie zwróciwszy nawet na nich uwagi.
— Pozostaje mi dodać — mówił dalej Robert — że twoja rodzina i ja użyliśmy wszelkich środków, ażeby wynaleźć Blankę, lecz...
— Ja zaś ją wynalazłem — przerwał Wincenty.
— W istocie? — zawołał uradowany Robert.
— Niestety!.. lecz ją znów utraciłem p. de Blois.
Wincenty w krótkości opowiedział swoją ucieczkę i nowe porwanie Blanki. Amerykanin słuchając go, wydawał się pogrążonym w zadumaniu, jakby po raz pierwszy dowiadywał się o opowiadanych wypadkach.
— Tą razą nie musiał to być Pontales — pomruknął gdy skończył Wincenty.
— Czyś pewny tego, że nie było kobiety w pojeździe?
— Nie, tylko dwóch młodych ludzi.
— Dwóch... — powtórzył amerykanin — dwóch... i nie zauważyłeś nic więcéj?
Wincenty usiłował sobie przypomniéć.
— Ah! — zawołał — na koźle i w tyle pojazdu było dwóch murzynów.
— Oh! — wykrzyknął Robert.
Poczém dodał ściskając rękę młodziana.
— I dokąd pojazd zmierzał?
— Straciłem go z oczu tam... — odpowiedział Wincenty, wskazując palcem na róg ulicy Marini.
— Tak... nie mylę się... — zawołał Robert.
— Jak to? miałżebyś wiedziéć? — zapytał Wincenty zaledwie dysząc.
— Zdaje mi się, że pan potykałeś się dzielnie na szpady, panie Wincenty — rzekł Robert zamiast odpowiedzi.
— Dostałem się do więzienia za to, że zabiłem w pojedynku na wyspie Maderze, jednego z najgroźniejszych szermierzy marynarki francuzkiéj.
— Tém lepiéj... gdyż sprawiedliwość jest powolną... tém bardziéj gdy idzie o porwanie dziewczyny... Pontales przynajmniéj chciał się z nią ożenić, lecz ten człowiek...
— Posłuchaj pan — rzekł Wincenty, przez zaciśnięte zęby z iskrzącym wzrokiem — jeżeli mi wskażesz tego człowieka, będę ciebie uważał za najlepszego przyjaciela...
Robert wydobył zegarek, który pokazywał jedenasty.
— Chodź więc ze mną — rzekł — i niech ci Bóg dopomoże...


XVIII.
Marzenia młodości.

Było jeszcze ciemno gdy się nabob obudził. Przywyknienie osłabiało wpływ opjum.
Podniósł się zwolna i spojrzał w około ociężałym od snu wzrokiem.
Nie było nikogo w buduarze.
Zdawało się że Montalt upatrywał omamień snu minionego.
— One tam były... — szepnął — gdym zmrużył oczy zwyciężone przez opium, czułem długo ich dłonie w moim ręku i przez zamknięte powieki zdawało mi się, żem widział ich uśmiechy...
Przyłożył rękę do czoła.
— Czyliż wiem co mi Bóg zesłał?... — mówił ze smutkiem i powątpiewaniem — od wczoraj wspomnienia gromadzę się tłumnie w moim umyśle... przeszłość przybiera kształty i ukazuje się przed mym niedowierzającym wzrokiem... moje serce drzemało... miałożby się ocknąć ażeby doznawać nowych katuszy?...
Powstał z żywością. Zimno które go we śnie ogarnęło, przebiegło po żyłach jego i sprawiło drżenie.
— Nie chcę cierpieć więcéj... nie chcę dłużéj wierzyć... oh! nadaremnie przypadek przynosi mi echo moich minionych nadziei: moje serce jest martwém...
Spojrzał w około pokoju i pomruknął mimowolnie:
— Lecz gdzie są?... Przecież to nie było snem... widziałem ich długie włosy pod małemi czapeczkami... słyszałem ich słodkie głosy, które mnie odmładzały o lat dwadzieścia... otóż harfa, która stoi na środku pokoju... lecz gdzież są one?
Odwróciwszy się do otwartych drzwi pobocznego pokoju odezwał się zwolna:
— Berto!... Ludwiko!...
Nikt nie odpowiedział.
Nabob czekał przez chwilę; oczy jego zwrócone na pokój kostiumowy, zkąd zapewne spodziewał się ujrzeć powabne postacie dziewic, wyrażały pieszczotliwą tkliwość.
Nikt.się we drzwiach nie ukazał.
Montalt postąpił parę kroków w tę stronę, jakby go niewidoma ręka tam popychała. Poczém zatrzymał się w środku buduaru i zmieniła się twarz jego. Gorzki uśmiech ukazał się na ustach, gdy czoło się marszczyło.
— Jestem szaléńcem... — pomyślał — nikczemnym głupcem... przecież to są kobiety... czyi iż nie dość wycierpiałem?
Poczém odwrócił się nagle do drugich drzwi, przy których zwykle czuwali murzyni.
— Seid? — zawołał.
Nikt nie odpowiedział.
Zniecierpliwiony, otworzył drzwi.
— Seid!... Obbach!... — odezwał się.
Po raz pierwszy murzyni nie odpowiedzieli na jego wezwanie.
Lecz Berry-Montalt przywykł do tego, że pospolite wypadki nie obchodziły go bynajmniéj. Nie objawiwszy więc zadziwienia ani usiłując dochodzić przyczyny tego niepojętego zaniedbania, przeszedł przez kurytarz do swego pokoju sypialnego.
Rzucił się w ubraniu na łóżko, chcąc się pozbyć bezpożytecznych rozmyślań, wzywając snu na nowo. Lecz sen nie był mu posłusznym. Wpadał wprawdzie chwilowo w uśpienie gorączkowe i ociężałe, ale jego wzruszenie opierające się ostatecznym skutkom zażytego opjum, zgromadzało widma około jego łoża. — Widział przedmioty i ludzi, od młodych lat nieobecnych jego pamięci.
Czy życie jego było snem tylko? albo czyli sen był rzeczywistością?

le razy zmrużał oczy, ukazywali się mu dawni przyjaciele. Widział krajobraz wiejski, który sobie upodobał w młodości. Błąkał się pomiędzy znanemi ścieżkami i zatrzymywał pod cieniem starożytnego drzewa, którego kora zachowała dotąd głoski wyryte rękę jego.
Wzdłuż cienistej ścieszki schodzącéj z góry, dziewica zbliżyła się zwolna. Jakże była piękną, jakaż słodka niewinność wieńczyła jéj twarz dziewiczą. Ostatnie promienia słońca igrały z upodobaniem w miękkich puklach jéj blond włosów. Uśmiechała się sama do siebie: jéj główka pochyliła się do polnéj stokroci którą jéj rączka biała dotykała zwolna.
Monlalt słyszał jak zapytywała kwiatka lekkowierna dziewica: „Czy on mnie kocha?... czy mnie bardzo kocha?”...
I stósownie jak jéj kwiatek odpowiadał, uśmiech dziewicy jaśniał radością, albo jéj piękne oczy zapełniały się łzami.
Montalt obracał się na łożu jakby go cóś paliło. Imię skonało na ustach jego...
Poczém głosy tajemnicze odzywały się wśród milczenia, modulując noty piosnki wiejskiéj: piosnki dziewic nocy, przy któréj zasnął. Słuchał pomimowolnie tej melodyi, w któréj się odzywało szczęście i łzy...
Słońce ukryło się za kasztanami; noc zapadała ciemna, spokojna, gwiaździsta; śpiewka pasterska ginęła w oddaleniu. Gdzież była blond dziewica?
Na szczycie pagórka był wielki ogród zamkowy. Noc była ciemniejszą w altance, gdzie powój i głóg mieszały swoje opiekuńcze gałązki. Zaledwie tam można było dostrzedz białą postać dziewicy śpiącéj na ławie darniowéj.
Berry Montalt uczuł, że mu się oddech tamuje, z czoła jego spływały po skroniach krople potu, a namiętność pogrążyła go w zachwycającém marzeniu. Im bardziéj usiłował powrócić do rzeczywistego życia, tém czarowniejsze obrazy krępowały jego wolę.
Podniósł się na łożu — blady, dyszący, wycieńczony ze znużenia. Brzask zorzy przenikał przez zasłony do jego pokoju.
Zadzwonił. Murzyni stanęli przed nim.
Montalt kazał im ażeby go ubrali, nie zapytując o przyczynę ich nieobecności w nocy; poczém odprawił ich gestem.
Można było dostrzedz w pięknych kształtach jego rysów ślady znużenia, gdyż zeszłą noc spędził wśród okropnych i przejmujących wstrząśnień; lecz oprócz bladości czoła i pasma niebieskawego pod powiekami, jego surowe i zimne oblicze nie objawiało żadnego wzruszenia.
Przez kwadrans przechadzał się wzdłuż i wszerz pokoju, poczém otworzył wychodzące na ogród okno, dla wytchnienia świeżém jesienném powietrzem.
Spojrzenie Montalta padło na altankę, w któréj Robert opowiadał mu historję rodziny bretońskiéj, którą zgubił w skutku powolnéj zdrady.
Cofnął się od okna i zamknął podwoje. Czoło jego zasępiło się.
— Gdybym mógł zawierzyć... — szepnął.
Niedokonczył swéj myśli, lecz złożywszy ręce wzniósł oczy do nieba.
Przeszedł przez pokój i usiadł w fotelu za łóżkiem przed mebelkiem, w którym zachowywał pudełko sandałowe wysadzane djamentami.
Otworzywszy drzwiczki wyjął pudełko, które trzymał w ręku przez kilka chwil, nie śmiejąc go uchylić.
W téj jego zmienione rysy, wyrażały wzruszenia przeciwne i nie dające się określić.
— Gdybym mógł zawierzyć... — powtórzył ukrywając czoło w dłoniach; następnie powstał i znów się przechodził szerokiemi krokami mówiąc:
— Muszę się dowiedziéć... być może iż powinienem żałować... jeżeli Bóg jest dobrym... i gdyby moje serce nie było martwém...
Poczém pobiegł do swego biórka i nakreślił szybko kilka wierszy; następnie złożył i zaadresował:
Do pana kawalera las Matas w hotelu Czterech części świata.”
— Kaź ten list odnieść podług adresu — rzekł do Seida — a nadto oświadczyć panu kawalerowi, że będę na niego oczekiwał do jedenastéj.
Seid wyszedł.
— Nabob oparł się o biurko łokciami.
— Muszę mieć ten list — poszepnął po chwili milczenia. — Jeżeli ton człowiek prawdę mówił, to go zachował na wszelki przypadek... muszę go mieć... choćbym go okupił złotem... chcę tego...
Spojrzał na zegar wskazujący 10-tą.
Poczém oparłszy się o zaplecznik krzesła mówił:
— Czy przyjdzie?... a zresztą czyliż prawdziwie ten list istnieje? czyliż to wszystko nie jest kłamstwem?...
Zamilkł, patrząc ciągle na zegar.
Przez całą godzinę nie przemówił słowa, i twarz jego która znów nie objawiała żadnego wzruszenia, nie wydawała uczuć wewnętrznych. Pomimo tego, tysiączne wspomnienia ogarniały umysł jego. Żal wciskał się do wrót sumienia, lecz z drugiéj strony, powolne i silne oddziaływanie, objawiało się przeciw wzruszeniom, których doznał od kilku godzin.
Chciał wmówić w siebie, że się wstydził i litował nad sobą, i przy ujarzmieniu w jakim trzymał swoje sumienie, litował się szczerze nad swoją słabością.
Gdy myśl o młodych dziewicach do których go przypadek zbliżył, przerywała jego rozmyślania, odpychał ją z niecierpliwością i gniewem. Kilka razy chciał wezwać Seida i zapytać o nich, lecz powściągał się zawsze.
Cóż go obchodziły te dziewczyny? Po co przedłużać niedorzeczną komedją wczorajszą?
Tak myślał wyszukując pogardliwych wyrażeń, dla określenia swego postępowania; lecz wrażenie wzniecone przez dwie biedne bretonki było zbyt żywe i głębokie, ażeby je dowolnie mógł z serca wyrugować. Nadaremnie usiłował oszukiwać samego siebie, bo to wrażenie nie mogło być skutkiem przypadku. Zaród jego mieścił się w przeszłości, było ono oddziaływaczem uczuć, doznawanych w ciągu życia. Było wyrzutem i wspomnieniem.
Montalt pośród odradzającego się powątpiewania, widział zawsze dwie twarze dziewic, które się do niego uśmiechały i podniecały w nim wiarę.
Wszystko co mógł z siebie uczynić, było to, że przybrał otrętwiałość i że gniew go opanował.
Jedenasta wybiła na zegarze. Montalt powstał wstrząsnąwszy głową, jakby się chciał pozbyć natrętnego natłoku myśli.
— Nie przyjdzie... tém lepiéj... nudzą mnie te błache udręczenia.. i żegnam się z niemi na zawsze...
— Seid!
Murzyn się ukazał.
— Każ zaprządz — rzekł Montalt.
Seid spodziewał się może, iż co usłyszy o dwóch panienkach, dla których pan jego okazywał tyle zajęcia i które ustanowił niejako paniami domu. Lecz zresztą murzyn przywykł do nieodgadnionych wybuchów Berrego-Montalt, i jeżeli milczał, to również i nie myślał, wykonywając tylko rozkazy bezwzględnie i bezwarunkowo.
Montalt wyrwał jeden z największych djamentów z pudełka sandałowego i wsiadł do pojazdu mówiąc do woźnicy:
— Do Zgromadzenia cudzoziemców!


XIX.

Dom zwany Zgromadzenie cudzoziemców czyli dom gry, naśladujący kluby i podobny do tak zwanych piekieł londyńskich, był przy ulicy ś. Honorjusza, w pobliskości Palais-Roval.
Grywano tam o ogromne summy, goście przychodzili w balowych ubiorach, w czarnych frakach i białych chustkach.
Montalt uczęszczał tam z nudów. Bywały dni, w których gra namiętnie go zajmowała i w których doznawał niejakich wrażeń w przemianach losu, wydarzających się przy zielonym stoliku.
Tego rana, brał karty do ręki nie dla wzruszeń, lecz dla uśpienia serca. Od wielu lat sumienie jego tak głośno nie przemawiało i wspomnienia ożywione tak go nagle nie oblegały.
Był niezadowolony z siebie: wyrzucał sobie gorzko to, co nazywał słabością i pragnął na kim wywrzeć swój gniew tłumiony.
Jedném słowem, był w tym stanie rozdrażnienia nerwowego, w którym lekarze zalecićby mogli korzystnie dobrą kłótnię, jako środek uzdrawiający.
Amerykanin i towarzysze jego dostrzegłszy naboba w takiém usposobieniu, dostarczyli mu tych środków uzdrawiających.
W chwili, gdy pojazd naboba zatrzymał się przed bramą klubu, drugi pojazd oddalał się ztamtąd pospiesznie.
Głowa kobieca wychyliła się z drzwiczek i skryła się spostrzegłszy Montalta, który nie zwrócił na nią uwagi.
Dama wyjrzała z przeciwnéj strony, dając znak młodzieńcowi, który stał przed bramą.
Ten ukłonił się jéj z uszanowaniem i pojazd zniknął.
Montalt wysiadł na chodnik. Młodzieniec ubrany podług najpierwszej mody a nawet przesadnie lornetował go przez szkła w złoto oprawne.
Nabob nie patrząc na niego, chciał wejść.
Młodzieniec trącił go po ramieniu:
— Słówko mylordzie — rzekł.
Nabob zatrzymał się.
— Czy mam zaszczyt mówić z mylordem Berry-Montalt?
— Tak.
— Jestem hrabia Alan Pontales...
Montalt, który dotąd nie raczył zwrócić oczu na niego, zadrżał cokolwiek i zmierzył go wzrokiem.
— Ah!... — rzekł — czegóż pan żądasz odemnie?
— Będę żądał od pana pewnego wytłómaczenia... czy pan znasz margrabinę d’Urgel?
— Nie wiem — odpowiedział Montalt.
— Jakto?... nie wiesz pan? — powtórzył Pontales podnosząc głos.
— Nie... czy to jest wszystko o co mnie pan miałeś zapytać?
Pogardliwa obojętność naboba, rozjątrzyła zapamiętałość Pontalesa, podburzonego przez Lolę.
— Miałem doświadczyć mylordzie — rzekł w wyzywającym tonie — ze niegodnym jest szlachetnie urodzonego człowieka, unikać pod pozorem niewiadomości skutków nikczemnego postępku. Znieważyłeś kobietę... kobietę którą kocham mylordzie... i szczycę się tém że ją kocham!..
Montalt spoglądał na niego obojętnie lecz zarazem przenikliwie: zdawało się że chciał sobie przypomnieć jego rysy.
— Pan jesteś podobny do ojca swego — odezwał się. — Nie wiem czym ubliżył twojéj kochance... lecz ty mi się nie spodobałeś...
— A więc musiemy się z sobą porozumieć...
Montalt odpiął połę surduta i wydobył pugilares.
— Porozumiejmy się zatém panie Ponlales — mówił — bo ja nie robię wyboru pomiędzy memi przeciwnikami, i mało mnie to obchodzi, daję ci słowo, gdy mi przyjdzie chęć potykania się, mieć do czynienia z prawdziwym szlachcicem, lub też z synem szubrawca, pokrytym skórą hrabiowską...
— Panie! — odezwał się Pontales zbladłszy i cofając się o krok.
Nabob otworzył pugilares i naślinił koniec ołówka.
— O godzinie 6-téj już jest widno; o trzy kwadranse na szósty będę jutro w lasku Bulońskim... jaką broń pan sobie obierasz?
— Szpady.
Nabob napisał w pugilaresie:
„O trzy kwadranse na 6-tą pan Pontales.”
Poczém pożegnawszy go ręką, wszedł na wschody.
Jeszcze było bardzo mało osób w sali, w której grywał Montalt. Tam prawie codzień widywał się z kawalerem las Matas i jego towarzyszami.
Spojrzał w około szukając kawalera, lecz nie spostrzegł go nigdzie pomiędzy grupami rozmawiających.
Robert wszakże był blisko. Ukrywał się za uchylonymi drzwiami sąsiedniéj sali i wskazywał właśnie palcem na naboba Wincentemu Penhoel.
Wincenty okazał zadziwienie.
— Czy Pan tylko jesteś pewny?
— Nieomylnie.
Wincenty pochylił głowę i zdawał się zastanawiać, poczém wyprostował się i oczy jego zabłysły z wielkim zadowoleniem amerykanina.
— Tak... tak... — mówił do siebie Wincenty — prawda... dwaj murzyni.
Przypomniał sobie, że ich widział przy nabobie na statku parowym.
— Czy mi pan pożyczysz sześciu luidorów? — zapytał Roberta.
Robert sięgnął pospiesznie do kieszeni.
— Nie wymieniaj pan tylko mego nazwiska... — szepnął do ucha Wincentego, który wchodził do sali.
Montalt wypogodził twarz spostrzegłszy go.
— Ah! nie mylę się... to nasz majtek bretoński.
Podał mu rękę przyjaźnie.
Wincenty trzymał ręce opuszczone. Głowę miał wzniesioną lecz wzrok ku ziemi skierowany.
— Zaciągnąłem dwa długi u ciebie mylordzie... pierwszy jest pieniężny... zwracam go... oto sześć sztuk złota...
— Józefie! — zawołał nabob na służącego, który właśnie przechodził z paczką kart w ręku.
— Wypij za moje zdrowie — rzekł dając mu sześć sztuk złota.
Poczém dodał odwracając się do Wincentego.
— Nie jesteśmy sobie nic winni teraz mój przyjacielu.
— Za pozwoleniem — rzekł Penhoel — mam zamiar bowiem uiścić się jeszcze za przysługę, którąś mi pan wyświadczył...
— Jaką przysługę? — zapytał nabob bez przesady.
— Ocaliłeś mi pan życie...
— Prawda... zapomniałem o tém.
— Ja zaś przypominam to sobie... i zamiast zabicia pana jakbym miał prawo do tego, chcę pana ocalić...
Montalt spojrzał z zadziwieniem na młodzieńca.
Nie można było przypuszczać ażeby żartował, gdyż fizjonomja Wincentego nacechowana była posępny dzikością, jaką się odznaczała wtedy, gdyśmy go widzieli w chwili spełnienia samobójstwa. W rysach jego wychudłéj twarzy, malował się gniew tłumiony; wzrok jego był groźny i zaledwie powściągał wybuchy głosu.
Był to młodzian energiczny i dumny, którego gniew nie objawiał się przez próżne obelgi. Obdarzony był spokojem mocy.
Nabob nie pojmował téj sceny.
— Mój młody przyjacielu, czyś przypadkiem nie dostał pomieszania zmysłów... proszę cię, powiedz mi dla czego chcesz mnie zabić?
— Dla czego? — odpowiedział Wincenty marszcząc brwi — czy przypominasz sobie mylordzie, żem ci niegdyś opowiadał historję o młodéj dziewczynie, która zasnęła niewinną na kanapie darniowéj... i która się przebudziła...
— Przypominam sobie... — przerwał nabob zblednąwszy nagle.
— Człowiek który był przy niéj — odpowiedział Wincenty — miał tylko jeden cel i jedyny nadzieję... wynagrodzić swój błąd przez swoje poświęcenie i miłość...
— Kto ma lat 20... — szepnął nabob sam do siebie — tak mu serce radzi.
— Po dwu miesięczném poszukiwaniu — mówił Wincenty — po dwóch miesiącach nędzy i cierpień... winowajca wynalazł swoją ofiarę... chciał przed nią uklęknąć i poświęcić jej życie... gdy nikczemnik porwał ją... czy wiesz o jego nazwisku mylordzie?
— Jakim sposobem mógłbym wiedziéć? — zapytał Montalt.
Wincenty zmierzył go przenikającym wzrokiem.
— Nie kłam panie.... — rzekł, gdy nabob podniósł głowę na tę zniewagę — pan ją kazałeś porwać... wiem o tém... jestem tego pewny... a teraz tym sposobem chcę mój dług uiścić: mówię panu, zwróć mi moją narzeczoną... zwróć taką jaką przybyła do twego pałacu.... zawierzę ci jeżeli mnie zapewnisz słowem honoru, że jeszcze jest czas po temu...
Nabob nic nie pojmował, albowiem nie wiedział o nocnéj wyprawie Edwarda i Leona S. Remy, przy pomocy jego pojazdu i dwóch murzynów uskutecznionéj.
— Wdzięczny ci jestem panie Wincenty że ufasz mojemu słowu — odpowiedział jedynie zadziwieniem miotany — lecz niepodobna ażebym uczynił zadość twemu życzeniu... bo jakże mam ci zwrócić to, czego ci nie zabrałem.
— Odmawiasz pan? — szepnął Wincenty przez zaciśnięte zęby — strzeż się mylordzie!...
— Odgrażaj mi... znieważaj... — odpowiedział Montalt — możesz nawet zmusić mnie do wzięcia szpady do ręki panie Wincenty... lecz nie jesteś wstanie mnie rozgniewać... mam bowiem nieomylne przekonanie, że mówisz w dobréj wierze, lecz postępujesz na oślep.
Wincenty milczał przez chwilę.
— Mylordzie! ofiarowałem ci życie... nie chciałeś go przyjąć... teraz pokwitowaliśmy się... niech twoja krew spadnie na ciebie samego... Muszę sam sobie wymierzyć sprawiedliwość, ponieważ jestem wygnańcem i nie mogę wezwać opieki praw kraju mojego...
Montalt znów wydobył pugilares.
— Jaką bronią chcesz mnie zabić mój przyjacielu? — zapytał.
— Będziemy się potykać na szpady — odpowiedział Wincenty — i przekonamy się, czy jutro będziesz ze mnie żartował...
— Jutro mam schadzkę o trzy kwadranse na szóstą... o szóstéj będę wolny... czy zechcesz pan przybyć do lasku Bulońskiego, pod bramę Orleańską?
— Dobrze!
Montalt napisał w pugilaresie pod pierwszém wyzwaniem:
„Szósta... pan Wincenty.”
Ten odwróciwszy się wyszedł, gdy pan kawaler las Matas zacierał sobie ręce za drzwiami.
Gra się rozpoczynała, bankier mieszał karty.
Goście zajmowali miejsca przy stole. W tymże czasie odbywała się mała scena w przedsionku klubu.
Nie każdy miał wstęp do salonów, w których potrzeba było być przedstawionym przez którego z członków.
Stefan i Roger zatrzymani byli w przedpokoju przez lokaja, obowiązanego rozpoznawać wchodzących; napróżno nalegali, przepisy były surowe.
Szczęściem że od rana, jakeśmy to widzieli, szlachetna trójka odgrywała około naboba rolę przypadku i dostarczała mu przeciwników.
Gdy Stefan i Roger zmuszeni byli do odwrotu, spotkali przy drzwiach wchodowych tego poczciwego pana, który ich zaczepił na balu u naboba.
Szlachetny baron był mocno ucieszony z ich spotkania i podał im rękę.
— Ah! ah! — odezwał się — przychodzimy się pocieszyć po troskach miłosnych przy czarnéj i czerwonéj...
— Panie — rzekł Roger z żywością — nie chcą nas wpuścić.. czy możesz nam wejście ułatwić?
— Jak to?... — zawołał Bibandier — będę bardzo szczęśliwym uczynić wam tę małą przysługę.
Zbliżył się poważnym krokiem do kontrolera i szepnął mu coś do ucha.
— Chodźcie panowie... moi młodzi przyjaciele...
Otworzyły się podwoje, a Stefan i Roger weszli nie mając czasu podziękować baronowi, który w trzech susach przebył salę, spiesząc do Roberta stojącego jeszcze za drzwiami.
— Wybornie — rzekł Robert — już mu dwóch nasunąłem.
— Jak to?
— Najprzód Pontatesa... następnie tego gbura Wincentego, który nie wiedzieć zkąd się zjawił, jakby naumyślnie ażeby nam dopomógł.
— Cicho! — rzekł Bibandier — otóż bal się rozpoczyna...
Stefan i Roger przybliżyli się do Montalta.
Ostatni był w paroksyzmie złego humoru Pierwsza zaczepka rozweseliła go raczéj jak zasmuciła, otwierając niejako źródło dla odpływu goryczy, którą miał w duszy; lecz wyzwanie Wincentego, przywróciło równowagę i skupiło jego posępne myśli.
Zachował o tém młodzieńcu przyjazne wspomnienia i w zamian za wyrządzoną przysługę, Wincenty wystąpił przeciw niemu z wyzwaniem na pojedynek.
Montalt nie zgłębiał przyczyny tego dziwacznego przewrotu, lecz doznawał smutnego wrażenia i czuł ciężar na sercu.
W tém usposobieniu moralném ujrzał zbliżających się do siebie Stefana i Rogera.
Malarz był bladym i wzrok miał błędny; Roger przeciwnie, miał lica zaognione i wzrok iskrzący.
Montalt zapomniał co mu Seid o nich mówił, i zdziwił się tylko widząc ich w tém miejscu.
— Jakiż przypadek?.. — zaczął.
Stefan przerwał mu: Pragnęlibyśmy pomówić z panem na osobności — rzekł ozięble i poważnie.
Ukłonił się nabobowi, Roger zaś nie ruszył głową.
Montalt spojrzał na nich kolejno, i wtedy przyszło mu na myśl to, co słyszał od Saida.
— Tak... to mi się nie śniło... mówiono mi iż chcecie mnie opuścić...
— To mało mylordzie! — odezwał się Roger.
— Cicho! — rzekł Stefan. — Przyrzekłeś że mi dozwolisz mówić...
Nabob założył ręce, przypatrując się im ciągle.
— Ah! — zawołał — czy i wy macie cóś do mnie?.. czy przypadkiem nie wykradłem wam kochanek moi panowie?
— Mylordzie!... mylordzie! — przerwał Roger, którego krew zawrzała od oburzenia — to nazbyt, przysięgam... aby żartować z nas... zemsta nie potrzebuje bodźca!...
Montalt rozłożył ręce jakby spadł z obłoków.
— W istocie!... — rzekł — to musi być zakład... a więc odgadłem... przychodzicie szukać zaczepki?...
Roger otworzył usta, Stefan zatrzymał go:
— Mylordzie! — odezwał się zwolna i smutnie — kochaliśmy ciebie powodowani wdzięcznością i szacunkiem... ty sam okazywałeś nam przychylność... pozory mylą częstokroć...
— Pozory! — powtórzył Roger wzruszając ramionami — czyśmy nie widzieli?
Stefan nakazał mu znakiem milczenie.
— Jakżebym pragnął ażebym się omylił — mówił — mylordzie! idzie tu nie tylko o ciebie, ale o dwie młode dziewice...
— Dwie... — przerwał Montałt z uśmiechem — to więc czyni cztery kobiety.
Lekki rumieniec wystąpił na policzki malarza.
— Idzie tu o szczęście mojego życia... i o szczęście Rogera... o nas dwóch mylordzie, których uważałeś za braci... za synów! wiadomo ci, że mieliśmy jedyną nadzieję i oddychaliśmy miłością...
— Chcesz mówić o pannie Djanie i pannie Cyprjanie... — pomruknął Montalt — nie znam ich wcale.
— Pan ich nie znasz! — wykrzyknął Roger gwałtownie — na Boga! kłamiesz mylordzie!...
Brwi Montalta lekko się zmarszczyły.
— Jasno jak słońce — szepnął — że moi młodzi bracia... moi ukochani synowie, wyrażając się językiem pana Stefana... postanowili bić się ze mną... nie mogę temu zapobiedz jak uważam.
Stefan spoglądał na niego żałosnym wzrokiem.
Nie mam zamiaru znieważać ciebie mylordzie — przemówił drżącym głosem — i proszę cię racz przebaczyć memu przyjacielowi... on jest bardzo nieszczęśliwy... gdybyś mógł wiedzieć ile cierpiemy od wczoraj...
Montalt okazał niecierpliwość.
Być może, że od téj chwili, zupełna niewiadomość jaką udawał nie była bardzo szczerą. Być może, pomimo imion Berty i Ludwiki, które przybrały córki stryja Jana, domyślał się rzeczywistości. Lecz żywioł sprzęciwieństwa i fantastyczny jego charakter był mocno podniecony; od rana pociski go dosięgały, i nie potrzeba było tyle, ażeby ocucić dumę jego.
Odtąd nie było strony, z któréjby go można podejść. Przemienił się znowu w człowieka surowego i drażliwego; odpowiadając na prośby z serca pochodzące, obojętném szyderstwem, upierał się z upodobaniem zachować rolę, niemiłosiernego.
Roger z trudnością znosił pomiarkowanie młodego malarza, który opóźniał tylko chwilę gniewu nie tak ze względu na Montalta, jak na Djanę, którą musiałby uważać za straconą dla siebie. Wahał się dopóki mógł; usiłował powątpiewać, bo zaufanie jego było tak nieograniczone jak miłość jego.
— Błagam ciebie mylordzie — rzekł — zważ tylko na nasze udręczenia i racz nam odpowiedziéć... powiedz nam żeśmy się omylili... okaż nam dowód najlżejszy...
Montalt ziewnął.
Wściekłość dławiła Rogera.
— Wiemv o tém... — mówił Stefan — w że masz upodobanie czasami ukrywać twoją dobroć pod pozorną rubasznością... lecz dziś widzisz nas przed sobą ze ściśniętemi sercami... nie naigrawaj się z naszych katuszy...
Nabob ziewnął powtórnie.
— Moi panowie — odezwał się idąc za popędem swéj natury, która raz puściwszy wodze na złéj drodze, przesadnie uważała złe i dobre — znałem wiele dziewcząt w moim życiu: brunetek, blondynek, i innych kolorów... starałem się rozrywać o ile możności... i gdybym miał za każdą nową zdobycz być karanym podobném kazaniem, wyrzekłbym się na zawsze miłostek...
— A więc — odezwał się Stefan podniósłszy głowę — odmawiasz nam wszelkiego zadość uczynienia?
— Przeciwnie, przyjmuję wasze wyzwanie.
— Wybieraj więc pan — odezwał się Stefan — jednego z nas... będzie to pojedynek śmiertelny!...
— Mnie musisz wybrać! — zawołał Roger — ponieważ mówię ci że jesteś podłym i nikczemnym... nie chciałem wierzyć ludziom którzy utrzymują że posunąłeś twoją lubieżność do najohydniejszych nadużyć... lecz wczoraj poznałem ciebie Berry-Montalcie... jesteś pozbawionym serca i honoru!... i jeżeli nic odbiorę ci życia... to ty mnie zabijesz!...
Nabob wydobył z kieszeni fatalny pugilares.
— Ani jeden ani drugi... — szepnął napisawszy parę słów — oszczędzę was obu, moi młodzi towarzysze.
Wściekłość tłumiła glos Rogera.
— Któregoż więc pan wybierasz? — zapytał Stefan.
— Obu was, moi przyjaciele... z tobą rozprawię się o kwadrans na siódmą, z panem Rogerem de Launoy o wpół do siódméj... przepraszam że wam wyznaczam godzinę... lecz nie byliście pierwszemi...
Stefan trzymał za rękę Rogera, który się chciał rzucić na naboba.
Ten pożegnał ich mówiąc:
— W lasku Bulońskim... przy bramie Orleańskiéj... do widzenia!
Ta scena odbywała się w jednym końcu sali. Montalt powrócił do stołu gry, zasiadł pomiędzy grającymi i wyłożył przed siebie stós papierów bankowych.
Nigdy jego piękne oblicze nie było obojętniejsze i zimniejsze.
Stefan wyprowadził Rogera z klubu.
Od kwadransa, jak nabob siedziąc przy zielonym stoliku przegrywał podług zwyczaju, zachowując wzniosły stoicyzm, gdy w tém dał się słyszéć szmer w przedpokoju.
Po kilko-chwilowéj wrzawie, drzwi się uchyliły i wszedł człowiek, którego bezwątpienia nie widziano nigdy w Zebraniu cudzoziemców.
Służący długo opierali się wpuścić go, a ten chcąc się nakoniec dostać do sali szanownego zebrania, wymienił nazwisko Berrego-Montalt. Nabob był jednym z najznakomitszych graczy, i jego protekcja ułatwiłaby wstęp nawet żebrakowi.
Powierzchownie nie było różnicy widocznéj pomiędzy żebrakiem i osobą wchodzącą.
Był to starzec wysokiego wzrostu, którego głowa pochylona na piersi, uwieńczona była białemi jak śnieg włosami. Miał odzież wieśniaczą staroświeckiego kroju, wyszarzaną do nici; na nogach zaś miał saboty wyłożone słomą.
Wszyscy odwrócili głowy, słysząc niezwykłe pukanie obuwia po podłodze sali. Montalt tylko nie raczył na to zwrócić uwagi.
Każdy się zapytywał, co znaczy ta maskarada?
Nasi szlachetni łotrowie stojący na czatach za drzwiami sąsiedniego pokoju, gdzie się jeszcze gra nie rozpoczęła, mogli jedynie rozwiązać zagadkę.
Starzec stanął naprzeciw zielonego stołu, wyprostował się i jego podniesiona głowa ukazała twarz szlachetny i czcigodny sześćdziesięcio-letniego starca.
— Kto z panów — odezwał się łagodnym i stałym głosem — jest pan Berry-Montalt?
— Ja nim jestem — odpowiedział nabob nie odwróciwszy się.
— Proszę więc z sobą — rzekł starzec — mam z panom co pomówić.
Montalt nie ruszył się.
— Mój zacny panie — rzekł tylko — zdaje mi się, że wiem o co idzie... czy nie o porwanie dziewczyny?
— Mojéj synowicy — odpowiedział starzec z prostotą.
— Twojéj synowicy... mniejsza o to — odezwał się nabob — przychodzisz wyzwać mnie na pojedynek...
— Prawda... — mówią że pan jesteś tak bogatym, że nie obawiasz się sprawiedliwości praw...
Montalt otworzył pugilares na stole.
— Mylordzie! — odezwał się jeden z grających — czy zechcesz przyjąć wyzwanie tego biedaka?...
— W lasku Bulońskim, przy bramie Orleańskiéj — mówił zwolna nabob, zamiast odpowiedzi.
— Lecz spojrzyj pan na niego — mówili obecni.
— Jakież nazwisko mam napisać? — zapytał Montalt trzymając ołówek.
— Jan de Penhoel — odpowiedział starzec.
Montalt wzdrygnął się i chciał spojrzeć na starca, lecz się pomiarkował.
Nagła bladość pokryła lica jego, ręka drżała mu widocznie gdy pisał w pugilaresie na czwartéj linji:
„Jan de Penhoel... o trzy kwadranse na siódmą.”

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Za drzwiami sąsiedniéj sali, nasi szlachetni łotrowie nie posiadali się z radości.
— Komedja odegrana! — rzekł Robert do swych towarzyszy — stary szczególniéj był przewybornym... odtąd przypuściwszy nawet że nie zginie w pięciu pojedynkach... od piętéj z rana będziemy panami stanowiska... niech mnie djabli porwą, jeżeli byliśmy kiedykolwiek w lepszém położeniu!...


XX.
Zemsta Penhoela.

Tegoż dnia z rana, po raz pierwszy od dwóch miesięcy, przypadek wykrył obcym oczom okropną nędzę panującą w dymniku, w którym umierali z głodu dawni dziedzice Penhoelu.
Dotąd, tajemnica téj nędzy i śmiertelnego niedostatku, znaną tylko była córkom stryja Jana. Pani Kokarda główna lokatorka trzech wyższych piąter, wstępowała wprawdzie na przykre schody w sukni jedwabnéj i w czepeczku z ognistemi wstążkami, po komorne do téj nory i wiedziała urzędownie o tém konaniu; lecz ta kobiecina nie mieszała się do cudzych interesów. Schodząc z pod strychu gdzie głód dręczył rodzinę, zasiadała do samotnego stołu i zajadała z apetytem właściwym zalotnicom, wyszłym z obiegu.
Pani Kokarda choćby się dowiedziała że jéj nieszczęśliwi lokatorowie poumierali z głodu, nie byłaby dla tego przerwała swego obiadu.
Przypadek zwrócił uwagę miłosiernego sąsiada.
Tego rana bowiem, za jego staraniem przeniesiono do szpitala biednego Gérauda, który powolnie umierał jedynie z wycieńczenia sił i głodu. Gdyż odkąd słabość przykuła go do siennika, stary oberżysta nie chciał przyjmować żadnego posiłku, ażeby nie uszczuplać chleba biednéj rodzinie.
Sąsiad który się wystarał o pomieszczenie Gérauda w szpitalu, zostawił na sienniku talara trzy frankowego.
Był także biednym i nie mógł dać więcéj.
Remigeusz widząc opróżniony siennik, zaczołgał się na ciepłe jeszcze miejsce chorego, tam znalazł talara i ukrył go pospiesznie w kieszeni. Twarz jego wybladła i jakby skamieniała, obarwiła się uśmiechem głupowatości.
Pani siedziała w ém samém miejscu co wczoraj. Złożyła ręce na kolana, opierając się o ścianę. Jej twarz była trupiéj bladości.
Stryj Jan klęczał u jéj nóg, przyglądając się w milczeniu.
Ktoś zapukał. Stryj mniemał, że to był sąsiad.
— Wejdź! — mówił.
Drzwi się otworzyły, wszedł jakiś człowiek i spojrzał z zadziwieniem w około siebie.
— Czy tu mieszka pan Jan de Penhoel? — zapytał.
— Tak — odpowiedział stryj — ja nim jestem.
— Mam list do pana.
Poczém dodał jedném tchem chcąc się jak najspieszniéj oddalić, gdyż widok téj nędzy ściskał mu serce.
— Nie czekam na odpowiedź, bywajcie zdrowi moi państwo!
Wyszedł pospiesznie.
Stryj odebrał list od Roberta, który był następującéj osnowy:
— „Jesteś mężnym, kochasz pan panią Martę i jesteś jedynym zachowawcą honoru domu Penhoelów.”
„Blanka twoja synowicą, jest w ręku człowieka możnego i bogatego... tak możnego i bogatego, że nicbyś nie wskórał, gdybyś się udał do sprawiedliwości ludzkiéj.”
„Byłeś żołnierzem i jesteś szlachcicem.
„Pochwycicielem Blanki, jest anglik Berry-Montalt; zastaniesz go w domu zwanym Zebranie cudzoziemców przy ulicy Honoryusza.
„Chcąc się tam dostać, dość wymienić nazwisko Berrego-Montalt.”
Gdy czytał, Marta spojrzała na niego.
Było to coś tak dziwnego, list wśród téj nędzy.
Stryj Jan pocałował rękę Marty.
— Wyjdę moja córko... miej odwagę... Bóg się nad nami ulituje...
Marta potrzęsła głową i spuściła oczy, nie mając siły zapytać go.
Stryj wziąwszy swój wieśniaczy kapelusz, wyszedł.
Marta pozostała sama z mężem, co się po raz pierwszy zdarzyło, albowiem był zawsze z niemi stryj Jan albo ojciec Géraud.
W ciągu dwóch upłynionych miesięcy nikt nie uczynił wzmianki o dzikiéj scenie, jaka miała miejsce w salonie pałacu Penhoela, w dniu wydalenia.
Remigeusz zdawał się o tém zapominać. Marta nie chciała sobie także przypominać tego.
Co się tyczy stryja Jana, rozciągał on baczną czujność nad postępkami Penhoela, lecz od kilku tygodni zaniechał téj przezorności. Wszystkie uczucia zdawały się otrętwiałemi w Remigeuszu, a nawet gniéw; dostateczném było przyjrzeć mu się z bliska ażeby powziąść przekonanie, że był niezdolnym pomyśleć o zemście.
Stan fizyczny i moralny zarówno uległ zmianie. Był to starzec słaby i odurzały, jego myśl drzemała równie jak sprężyny członków niegdyś tak silnych.
Po całych dniach siedział skulony i nieporuszony w kącie, ocucając się jedynie dla podniesienia butelki do ust, do któréj stryj Jan wpuszczał po kilka kropel wódki.
Gdy się butelka wysączyła, opuszczał głowę na piersi, i od rana do wieczora pogrążony był w śnie ociężałym.
Nie ruszał się i nic nie mówił. Spojrzawszy przypadkowo na żonę, nie widać było w jego wzroku przychylności ani nienawiści.
Stryj Jan zauważywszy to, przestał się obawiać o Martę.
Pewnego razu gdy się świeca paliła w dymniku, ojciec Géraud mówił, że widział przebudziwszy się w nocy, iż Remigeusz stał oparty o ścianę i przypatrywał się swéj żonie pałającym wzrokiem.
Jego sine usta drgały wymawiając słowa groźby, które dochodziły do uszu chorego.
Marta spała na słomie.
Pięście Remigeusza ściskały się konwulsyjnie, i zdawało się, że chce na nią się rzucić.
Lecz stary Géraud miał gorączkę i mógł marzyć.
Nazajutrz Remigeusz siedział w kącie skulony i sen Marty nie był przerwany.
Stryj Jan nie myślał o téj okoliczności i nie powziął żadnéj obawy, zamykając drzwi za sobą, pozostawiwszy Penhoela z żonę.
Remigeusz leżał na sienniku udając śpiącego.
Gdy pukanie sabotów stryja Jana ucichło na schodach, otworzył oczy spoglądając w około. Poczém podniósł się zwolna i usiadł na sienniku.
Wyjąwszy talara z kieszeni, oglądał go i obracał w dłoni, a uśmiech ukazał się na jego ustach. Spojrzał potém na próżną butelkę, i bardziéj jeszcze się uśmiechnął.
Lecz zwróciwszy wzrok na Martę, która była od niego odwróconą, przestał się uśmiechać. Jego zgasłe źrenice zaiskrzyły się nagle, zmarszczki wystąpiły na czoło, i ktokolwiek byłby dostrzegł te oznaki, zadrżałby na myśl o zbrodni.
Zbrodnia byłaby okropną w téj norze nędzy, pomiędzy dwoma istotami osłabionemi i pognębionemi niedolą.
Marta o niczém nie wiedziała. Myślała jak zawsze o teraźniejszéj męczarni i o minioném szczęściu. Trzy imiona były na jéj ustach i w głębi serca: Djana, Cyprjana i Blanka nadewszystko, która żyła, i którą ubóstwiała.
Gdzież była jej córka? Kto miał o niéj staranie? Na czyim łonie ukryje swoje czoło w okropnéj godzinie? Cóż się stanie z jéj dziecięciem? Serce Marty biło gwałtownie, gdyż wspomnienie przeszłości, mieszało się z obecnemi udręczeniami.
Nieszczęście córki, było nieszczęściem matki i zdawało się, że gniew Boży spuścił tę klęskę po dwakroć na dom Penhoelów.
Pewnego wieczora, biedna Marta będąc jeszcze młodą panienkę, uciekła ze swego pokoju. Jéj serce było dziewicze podobnie jak Blanki, lecz głos boleści w niéj się odzywał: „Jesteś matkę.”
Jednocześnie, lubo nie mogła sobie nic przypomnieć, głos tajemniczy przemawiał wgłębi jéj duszy i wymieniał imię ojca dziecięcia... człowieka, którego kochała z przywiązaniem czystém i wyłączném; była to pierwsza, jedyna jéj miłość, którą w niéj wzniecił Ludwik de Penhoel... i który ją opuścił.
W téj chwili przypomniała sobie jak spieszyła z pałacu po ścieżce prowadzącéj do rzeczki. Szła strwożona, zniechęcona, odurzona z cierpień.
Benedykt Haligan przyjął ją do swój chaty. Tam, na słomie, przy świetle łuczywa, Marta wydała na świat bliźnięta... były to dwie piękne dziewczynki.
Biédna Djana, biedna Cyprjana!... nieszczęście było ich udziałem od urodzenia. Marta nie była samą u Benedykta. Jan de Penhoel i żona jego, mieli o niéj staranie, nie opuścili biednéj położnicy.
Żona Jana zabrała z sobą dzieci i przyjęła je za swoje.
Blanka była od nich nieszczęśliwszą, bo łoże na którem się rodziła, zamiast przyjaciół, otaczała może pogarda i zniewaga.
Marta o tém myślała w téj chwili, nie zwracając uwagi na męża, który obecnie zmienił się do niepoznania. Twarz jego ożywiła się, oczy błędne i bystre, były w ciągłym ruchu.
Światło przenikło do jego umysłu i na chwilę głupowatość zamieniła się na szaleństwo.
Spoglądał na talar, wymawiając drżącemi usty niezrozumiałe wyrazy, groził pięścią Marcie i dziko się uśmiechał. Następnie wstał kołysząc się na nogach odwykłych od chodzenia; a ktokolwiek byłby go wtedy widział, przeląkłby się jego kościotrupiéj postaci. Widać było niejako kości wystające z dziur brudnych łachmanów.
Najprzód udał, się do okienka w duchu i przyjrzał się mu z baczną uwagą, wzruszywszy głową na znak zadowolenia.
Poczém poszedł do drzwi, za któremi Djana stawała; w drzwiach tych jak również w przepierzeniu z desek, było mnóstwo szpar i dziur, które Remigeusz zliczył dokładnie.
Teraz stał przed Martą, która mogła uważać każde jego poruszenie, lecz biedna kobieta machinalnie na niego spoglądała, bo jéj myśl gdzieindziej błądziła. Nie pojmowała dla czego Penhoel obliczał szpary i nie usiłowała dochodzić tego.
Remigeusz włożył palec w największą szczelinę i potrząsnął głową.
Zwrócił swój wzrok posępny na Martę, która obecnie na niego nie patrzyła.
— Jestem panem!... — pomruknął.
Wziąwszy pod pachę butelkę wyszedł z izby.
Marta słyszała skrzypnięcie otwierających się drzwi i zapadającą klamkę.
Była samą.
Kilka razy błądziła po Paryżu szukając córki nadaremnie, lecz nadzieja jest nieśmiertelną w sercach matek. Pierwszą jéj myślą było wymknąć się i szukać Blanki od domu do domu.
Powstała aby postąpić do drzwi, lecz Remigeusz zamknął je na klucz.
Marta powróciła smutna na dawne miejsce.
Nie czekała długo na męża. Po kilku bowiem minutach drzwi się otworzyły i wszedł zadyszany w skutku przebycia sześciu piątr schodów i będąc obładowany i osłabiony.
Wydał całe trzy franki. Przyniósł bowiem pełną butelkę gorzałki, spory koszyk węgli, librę papieru i garnek z klejem.
Usiadł na materacu dla wytchnienia i żeby pociągnąć z flaszki. Drażliwość jego powiększała się co chwila.
— Tak... tak... — pomrukiwał z zaiskrzonym wzrokiem — jestem panem...
Wypocząwszy nieco, darł papier w pasy i powlekał go klejem, a potém zalepiał szpary, co trwało dość długo, gdyż było mnóstwo szczelin.
Marla myślała, że Remigeusz zajmował się tą czynnością w celu zabezpieczenia mieszkania od zimna, lecz spojrzawszy na twarz Penhoela zmieniła zdanie i nie wiedząc dla czego, zadrżała. Remigeusz pracował usilnie a pot spływał mu z czoła; zatrzymywał się jedynie dla pociągnięcia z flaszki. W miarę jak pił, dziki zapał ożywiał jego rysy.
Zużył całą librę papieru, lecz szpary były zalepione. Remigeusz dobrze obliczył, a obecnie przypatrywał się z zadowoleniem ukończonéj czynności.
— Ten który poprzednio wmieszał się pomiędzy nas... — pomruknął — wyszedł... jestem panem... — Wydobył z kąta zardzewiały róst pozostawiony zapewne przez dawnych mieszkańców dymnika i ułożył na nim węgle. Poczém skrzesał ogień i rozżarzył płomień.
Marta widziała to wszystko. Przez chwilę jéj wzrok malował trwogę, bo domyślała się rzeczywistości.
Pomyślała o Blance i chciała powstać ażeby się bronić, nie chcąc zostawić córki sierotę. Lecz nim powstała, inna myśl zrodziła się przeciw téj obawie.
— Bóg mi je wszystkie powróci w niebie... — pomyślała — wszystkie trzy!...
Złożywszy ręce oparła się o ścianę.
Wyziewy z węgli zaczynały napełniać izdetkę. Remigeusz klęcząc przy roście dmuchał z całéj siły, i w przestankach śmiał się szyderczo wymawiajęc imię żony, a zwiększą nienawiścią imię brata.
— Byłem bogatym i szczęśliwym — rzekł tłumionym głosem — kochałem... któż mi odjął szczęście... miłość... majątek... ona i on... oh! tą razą nikt nie nadejdzie... jestem panem...
Węgle gorzały płomieniem. Wypił duszkiem resztę gorzałki i padł jak kłoda na siennik.
Marta zmrużyła oczy. Myśli jéj błąkały się w czarującém uśpieniu, poprzedzającém śmierć przez zaduszenie gazem.
— Ciężar przygniatał jéj piersi lecz nie czuła go, przejęta radością z połączenia z córkami.
Djana, Cyprjana i Blanka! biedne dzieci... widziała je teraz uśmiechające się, to znów płaczące na jéj łonie.
Jakże się one kochały wzajemnie i jak ją kochały!...
Za temi obliczami anielskiemi, za przezroczą zasłoną pokrywającą marzenia, Marta dostrzegła inną postać: był to mężczyzna, który się pragnął ukrywać i wstydził się.
Oh! Bóg wszystkim przebacza, w niebie nie zachowuje się wspomnień ziemskich... Tam każda miłość jest czystą, każda namiętność uzacnia się pod okiem Boga. Uśmiech Marty wzywał Ludwika Penhoela. Zasłona zgęszczała się: ciemności ją ograbiały, czuła zbliżającą się śmierć.
Gdy usiłowała zebrać wyrazy do ostatniéj modlitwy, ocuciła się z letargu; powiew świéżego powietrza ogarnął jéj twarz i otworzyła oczy... albo raczéj zdawało się, że je otwiera... i spostrzega nową zmianę swych marzeń, których urzeczywistnienie zdawało jéj, się niepodobieństwem.
Jéj córki zmarłe stały przy niéj: Djana i Cyprjana, już nie w długich białych sukniach jak je marząc widziała, lecz w ubiorze wieśniaczek Bretońskich.
— Biedne dziewice nocy... — pomyślała Marta, i zamknęła oczy.
Świeże powietrze chłodziło jéj twarz i czoło: słyszała szelest lekkich stąpań i podniosła powieki, a wzrok jéj zdawał się jakby mgłą powleczony.
Przez chwilę jednakże mogła spostrzedz Djanę i Cyprjanę które się do niéj uśmiechały, a następnie jakby przesunęły się przez ścianę i znikły...
Węgle, wygasły, otworzone okno przepuszczało powietrze. Marta spuściwszy oczy, spostrzegła cóś błyszczącego na ziemi.
To było złoto...


XXI.
Wybawca.

Djana i Cyprjana powróciły o świcie do pałacu Montalta, dokąd przywiozły Blankę, która ich nie poznała w ubiorze męzkim. Korzystając z pozwolenia które nabob udzielił, przysposobiły dla niéj pokój.
Murzyni wykonywali ich rozkazy, jakby te pochodziły od samego naboba.
Gdy Blankę umieściły w łóżku, Djana i Cyprjana mając jeszcze dopełnić ważnego obowiązku, pomyślały o poddaszu przy ulicy Abbaje.
Przebrały się z odzieży męzkiéj i przywdziały swój ubiór wieśniaczy.
Wyszły znowu z pałacu, lecz tą rażą pieszo odbywały te drogę, którą poprzednio w pojeździe przebyły.
Zaledwie 12 godzin upłynęło jak opuściły swoją ubogą izdebkę pod przewodnictwem pani Kokardy. Ileż to zaszło wypadków od wczorajszego wieczora...
Poszły prosto na poddasze.
Już było widno, a jednakże przez szpary przepierzenia, Djana i Cyprjana nie mogły nic rozróżnić, ponieważ światło późno tam dochodziło; izdebka bowiem miała tylko małe okienko o jednej szybie zakopconéj.
— Oni śpią jeszcze; nie przebudzajmy ich — szepnęła Djana.
Cyprjana dodała:
— Zejdźmy do naszego pokoju... powrócimy później...
Wszedłszy do swego nędznego pomieszkania, gdzie tak często łzy roniły, serca biły w nich gwałtownie.
Dni niedoli minęły, a ci których kochali, będą szczęśliwymi.
Doznawały w zupełności zadowolenia, jakiego się doznaje oglądając miejsce, w którém się cierpień doświadczało.
Wspomnienia dnia wczorajszego wydawały się im bardzo dawnemi; a przyglądając się z upodobaniem przedmiotom będącym w ich pokoju, powątpiewały prawie że były tak dalece nieszczęśliwemi.
— Czy przypominasz sobie siostro — mówiła Cyprjana — obie klęczałyśmy tu wczoraj, gdy pani Kokarda do nas przyszła.
— Wczoraj? — powtórzyła zadumana Djana — byłoż to wczoraj?
— Oh! tak! wczoraj byłam tak głodną... ty zaś nie uskarżałaś się... nigdy nie wyrzekałaś... lecz pewną jestem żeś cierpiała...
— Cierpiałam nad tobą... i nad panią... oh! to mnie rozdzierało serce jedynie, że nie mogłyśmy nieść jéj pomocy.
Cyprjana podskoczyła z radości.
— Pani... nasza najdroższa pani... jakże Bóg jest dobrym, że nas uszczęśliwił... wyratujemy ją z nędzy i powrócimy jej Blankę...
Djana uklękła przed obrazem Boga-Rodzicy.
— Będziemy ją znowu widziéć uśmiechającą się jak dawniej.., oh! Matko Boża! przyjm nasze dzięki... gdyż my ją tak kochamy, jak tylko dzieci własną-matkę kochać mogę... jéj szczęście jest nam droższe jak własne...
Cyprjana uklękła przy siostrze i obie się modliły; poczém powstawszy, położyły się w łóżko bez zamiaru uśnięcia, jak raczéj dla wypoczynku po zbytecznym znużeniu; a leżąc tak i rozmawiając, sen pomimowolnie skleił ich powieki.
Minęło parę godzin, gdy Djana się przebudziła i wyskakując z łóżka wydała okrzyk zdziwienia; słońce południowe przenikało już przez okno.
— Jak to! — mówiła także przebudzona Cyprjana — czyśmy spały?
— A w tém czasie być może, oni głód cierpieli... — dodała Djana. — Chodźmy!...
I pobiegły na schody.
Stanąwszy przed przepierzeniem, napotkały nieprzewidzianą zaporę. Wszystkie bowiem szczeliny były pozatykane, i z téj przyczyny nie mogąc nic widziéć, ani słyszéć żadnego szelestu wewnątrz, Cyprjana przebiła palcem wilgotny papier zakrywający jedną ze szczelin i przyłożyła oko do otworu, z którego zepsute powietrze tak silnie uderzyło na jéj twarz, że musiała się cofnąć.
— Cóż to znaczy?... — rzekła nic nie dostrzegłszy.
Djana spojrzała przez otwór.
Widziała Penhoela rozciągniętego na sienniku z założonemi na krzyż rękami, panią zaś opartą o mur, któréj twarz była trupiéj bladości. Na środku izby spostrzegła tlejące węgle.
Odgadła wszystko.
— Oh! moja siostro! oni chcieli sobie odebrać życie... i dałby Bóg, ażebyśmy nie przyszły za późno...
Dziewice drżące, przy wspólnych usiłowaniach zdołały unieść od spodu jedną z desek słabo umocowanego przepierzenia i tym otworem wcisnęły się do mieszkania, poczém deska własnym ciężarem zakryła otwór.
Marta nie w marzeniu zatém ujrzała Djai Cyprjanę; powietrze które jéj twarz ochładzało, pochodziło z okna, które dziewice natychmiast otworzyły, będąc tu jak zawsze i wszędzie duchami opiekuńczemi Penhoelów.
Jeżeli się oddaliły w celu wezwania pomocy, to bezwątpienia nie na długo.
Marcie odurzonéj wyziewami, zdawało się że znikły, gdyż nie mogła pojęć jak wyjść mogły. Deska bowiem opadła na miejsce i przepierzenie pozornie było nienaruszone.
Lecz bystrzejszy wzrok był zwrócony na tę scenę:
Pan Robert de Blois nie wierząć w nadprzyrodzone zjawiska, wyszedł z klubu cudzoziemców przekonany, że pięć pojedynków przysposobionych przez niego, zagrażały życiu Monlalta; wsiadł do dorożki i pojechał na ulicę ś. Małgorzaty.
Był to przykry krok dla niego, bo lubo od dawna pozbył się przesądów, doznawał jednak pewnego wstrętu zbliżać się do swych ofiar.
Penhoel ocalił mu życie... mieszkał pod jego dachem i żywił się chlebem jego... a za to wszystko, zawdzięczał mu najczarniejszą zdradą...
W wesołych chwilach, pan kawaler las Matas inaczéj to uważał, wraz z swemi towarzyszami naśmiewając się często z wypadku Penhoela. Lecz obecnie, gdy się narażał na widok tego nieszczęśliwego, zniszczonego, poniżonego i moralnie zabitego, pan las Matas doznawał niejako wyrzutów sumienia.
Gdyby przynajmniej co skorzystał z nędzy Penhoela... lecz stało się inaczéj... bo stary łotr Pontales zebrał plon przez niego zasiany.
Zresztą nie wypadało się cofać. Interess nakazywał porozumie się z Penhoelem, ażeby się pomścić nad Pontalesem.
Robert zadrżał z radości pomyślawszy o tém. Cóż u djabła! przecież tu chodziło o własny interess Penhoela, gdyż nie chciał od niego pozyskać darmo podpisu upoważniającego do odkupu dóbr, i był gotów dać mu parę biletów 1,000 frankowych.
Jakaż radość dla Penhoela mieć kilka tysięcy franków w jego położeniu.
Robert idąc po zniszczonych schodach, utwierdzał się w mniemaniu, że odgrywa rolę dobroczyńcy. Jednakże stanąwszy pod strychem, zaczął się znowu wahać. Zajrzał przez otwór od klucza, dla zbadania stanu rzeczy.
Wtedy właśnie ujrzał Djanę i Cyprjanę, które się dostały przez odchyloną deskę, i otwierały pospiesznie okno.
On także domyślił się wszystkiego, lecz najwięcéj go zastanowiła obecność dziewic.
Zdaje się — pomyślił — że niepodobna postępie kroku, ażeby nie zetknąć się z niemi.
Gdyby nie przeklęty wypadek który ich tam sprowadził, Robert byłby pierwszym w odegraniu roli wybawcy.
Pomimo złego humoru i tych przykrych uwag, patrząc przez otwór od klucza, spostrzegł jak złoto potoczyło się na podłogę.
— Oh! w tém znać naboba — pomyślał marszcząc brwi — hultajki są u niego... jeżeli tak... niepodobieństwem jest żyć spokojnie... dobrze się stało żem rozpoczął wojnę... ah! łotrze Bibandierze... gdybyś był dopełnił twego obowiązku...
Przez chwilę powziął zamiar zbiedz ze schodów i uprzedzić o tém Lolę która w pobliskości mieszkała, ażeby śledziła dziewice gdy się oddały, lecz w tém Cyprjana i Djana podniosły deskę i znikły mu z oczu.
Amerykanin zmienił myśl poprzednią.
Był pewnym, że dziewice nic nie mówiły odkąd ich widział przez dziurkę od klucza. Ponieważ ustępowały mu miejsca, była to więc sposobność uprzedzenia ich, a nadewąszystko pospiesznego działania.
Klucz był zewnątrz drzwi, gdyż go tam Penhoel pozostawił. Amerykanin wszedł bez szmeru, zbliżył się śmiało do Remigeusza który dotąd zmysłów nie odzyskał, i zatrzymał się przed panią; następnie brzęknął z lekka złotem leżącém na ziemi.
Marta otworzyła na pół oczy, lecz je zmrużyła natychmiast przejęta trwogą.
— Pani! — odezwał się Robert zwolna — racz mnie wysłuchać na miłość Boga!... przyjdź do siebie... już dawno tu jestem pragnąc ciebie ratować... przez litość! nie odpychaj mnie od siebie, i bądź przekonaną że jestem twoim przyjacielem...
Marta ocknęła się nagle, przejęta myślą niespodzianie powstałą.
— Moja córka!... — rzekła — cóś zrobił z moją córkę?
— Czy p. Jan Penhoel nie otrzymał mego listu? — zapytał Amerykanin.
— Nie wiem — odpowiedziała Marta składając ręce — lecz proszę pana, powiedz mi co się stało z moją córkę?...
— Nie śmiałem podpisać listu — mówił Robert zamiast odpowiedzi — z obawy, że p. Jan nie zechce mi wierzyć... jest to wielkie nieszczęście wzbudzić nieufność w osobach, które szanujemy i kochamy...
— Oh! panie panie!.. — przerwała Marta — dla czegóż mi nie chcesz mówić o mojéj córce?...
— Mówiłem o niéj w moim liście... wysłuchaj mnie pani... nie jest to stosowne miejsce do objaśnień... Dziedzice Penhoel u nie powinni tu dłużéj pozostać... przyszedłem zabrać ich z sobą...
— Zabrać nas?... — powtórzyła Marta odwracając oczy — ty panie?...
Robert przybrał minę przymusowego ukorzenia. Pomimo tego spojrzał na przepierzenie, i czuł iż te odwiedziny źle się rozpoczynały. Nie można było długo rozprawiać, lecz działać z pośpiechem, gdyż przeczucie mówiło mu, że dziewice niebawem powrócę.
— Zasłużyłem na to... — pomruknął spuszczając głowę — wiem dobrze że musisz mnie nienawidziéć... a jednakże jeżeli to jest prawdą, że każdy błąd może być wynagrodzonym, spodziewam się kiedyś przebaczenia twego... i choćbym go nigdy nie pozyskał — dodał udając silniejsze wzruszenie — jeszczebym sobie winszował, że uiściłem się w części z długu wdzięczności, ocalając wam życie.
— A więc to pan?... — odezwała się Marta.
Amerykanin obejrzał się w około, jakby go to zapytanie bardzo zadziwiło.
— Któżby mógł być inny? — zapytał.
— Nie wiem — szepnęła pani, jakby do siebie — zdawało mi się... moja biedna głowa jest tak słabą... jednakże jestem pewną że widziałam złoto...
— Pragnąłem przynieść go wcześniéj — odpowiedział Robert — lecz i ja także byłem w niedostatku... Gdy wygnali państwa z Penhoelu, czy pani sadzisz że tam pozostałem...
Otwarte drzwi i okienko dostarczały powietrza w obfitości, skutkiem czego ciężar gniotący pierś Marty, ustępował i odzyskiwała zwykłą przytomność umysłu. Remigeusz powracał do życia; poruszał się na materacu, i obecnie był pogrążony w śnie wynikłym jedynie z pijaństwa.
Marta spojrzała na Roberta.
— Nie mamy już nic panie — rzekła — i nie wiem jaki mieć możesz interess ażeby nas na nowo oszukiwać...
— Oh! — odezwał się Amerykanin wznosząc oczy do nieba — czyliż mnie Bóg nie ukarał... nie chcę uniewinniać moich błędów... wyznaję że dałem się uwieść podstępnym słówkom Pontalesa... połączyłem się z nim przeciwko twojemu mężowi... byłem surowym dla ciebie pani... lecz przysięgam ci pani, że w tém wszystkiém miałem tylko cel jedyny... mówiłem sobie: majątek który pożyczam od ojca, wrócę go córce, gdy się z nią ożenię... chciałem ciebie przymusić ażebyś mi ją oddała... moja miłość była tak wielką, że wszystko usprawiedliwiała w moich oczach... byłem zaślepiony, widząc tylko Blankę na świecie... i nie dostrzegłem, że Pontales używał mnie jedynie za narzędzie swéj podłéj zdrady.
Zatrzymał się, jakby mu wzruszenie nic dozwalało mówić więcéj. Marta słuchała go niedowierzając wprawdzie, lecz już zwracała uwagę. Długotrwałe nieszczęścia, które ją przygniatały, nadwerężyły nieco siłę jéj rozsądku.
— Nadszedł dzień złowrogi — mówił Robert — porwałem twoją córkę, gdyż młody Pontales chciał ją miéć za swoją nałożnicę... twoją córkę — dodał ciszéj, gdy Marta ukrywała oczy w dłoniach — która już była małżonką moją przed Bogiem... téjże saméj nocy gdy was wydalili, i mnie wygnali również... w Paryżu szukałem was długo... Powiedz mi pani, czyś nie otrzymywała czasem tajemniczych zasiłków?...
Robert powiedział to na traf.
— Jak to?... — zawołała Marta... — a więc chleb który nas utrzymywał przy życiu...
— Bytem zbyt ubogim, ażebym mógł więcjé świadczyć... — odpowiedział chytrze Amerykanin. — Od dzisiaj dopiero los zaczął się do mnie uśmiechać... tego rana otrzymałem znaczną summę i to mnie bardzo uszczęśliwiło, gdyż pomyślałem o tobie pani i o Blance — dodając odwróciwszy oczy — przy pieniądzach jesteśmy silni, i będziemy mogli ją wynaleźć...
— Wynaleźć ją! — wykrzyknęła Marta uniósłszy się z miejsca.
— Wyraziłem to wszystko w moim liście... oh! to okropne nieszczęście...
— Lecz nic mi pan nie mówisz co się stało... — przerwała Marta.
Amerykanin przyklęknął na jedno kolano.
— Przyszedłem do ciebie pani — mówił z złożonemi rękoma — ażeby uzyskać twoje przebaczenie i powiedziéć: wynajdziemy ją razem!...
Marta powstała chwiejąc się na nogach!
W téj chwili, Remigeusz przebudzony poruszał się i usiłował podnieść.
Amerykanin spojrzał na przepierzenie, bo zdawało
mu się że dosłyszał szelest. Teraz sekunda opóźnienia, mogła wszystko zniweczyć. Pochylił się z żywością do Marty:
— Wiem gdzie jest twoja córka... czy chcesz pójśdź ze mną pani?...
Marta postąpiła ku drzwiom.
Niepodobna było porozumiéć się z Penhoelem. Robert wziął go pod rękę i zaciągnął na schody.
Wyszli. Pani szła naprzód.
Robert zamknął drzwi i umieścił w dorożce małżonków.
Gdy Djana i Cyprjana powróciły zadyszane, nie zastały nikogo w opuszczonym dymniku.


XXII.

Wieczorem tego dnia, tak korzystnie użytego przez naszych łotrów, była mała uczta w hotelu czterech części świata.
Dzień się źle zaczął, bo przebudzili się w smutku. Spotkanie z córkami stryja Jana które uważali za umarłe, ich pobyt u naboba, nieroztropne zwierzenie Roberta, nakoniec porwanie Blanki.
Był to ciąg okropnych ciosów, trudnych do odparcia.
Lecz zmieniła się postać rzeczy, albo raczéj chcąc każdemu oddać słuszność, zręczność graczy, przywróciła w grze równowagę.
Trzech łotrów, których widzieliśmy z rana z opuszczony głowy i pomieszanych, wypróżniali obecnie kieliszki, oddając się szumnéj radości.
Lola nawet była szalenie wasołą, a każdy zresztą miał coś zaszczytnego do przytoczenia.
Baron Bibandier przypomniał z pewny dumy, że na balu sprowadził Stefana i Rogera pod okno, przez które ukazał im naboba uśpionego pomiędzy dwoma dziewczętami.
— Potrzeba było widziéć — rzekł — jak się wściekali moi młodzieńcy.
Dodał nadto, że stał na straży przy drzwiach klubu i że ułatwił wstęp Rogerowi i Stefanowi.
— Jeżeli ci ukochani — mówił — nie zabiją jutro naboba, to on nigdy nie zginie.
Lola chełpiła się, że podburzyła Pontalesa, który cały dzień spędził w sali szermierskiéj wprawiając się w potykanie na szpady. Na tém nie ograniczała się jéj dzienna praca.
Stosownie do zalecenia Roberta, udała się do pałacu Montalta, gdzie miała kilko-chwilową rozmowę z jedną ze służących Mirzy.
Ta kobieta imieniem Nawna, była pochodzenia malajskiego i zachowała występne skłonności, właściwe temu plemieniu.
Lola była dotkliwie i świeżo obrażoną przez córki stryja Jana. Obdarzywszy złotem Nawnę, wymogła od niéj przyrzeczenie, iż wieczorem będzie na polach Elizejskich, gdzie otrzyma nowy podarek i gdzie jej powiedzą, jakiéj przysługi od niéj wymagają.
Chodziło bowiem o pozbycie się raz na zawsze Cyprjany i Djany.
Pomimo swej urazy, Lola która nie była okrutną, wahałaby się może podać warunki ugody; przeto jéj nie ufano i pan hrabia Manteira towarzyszył jéj na schadzkę.
Nawna zrozumiała to, co jéj dano poznać dwuznacznie; kobiety malajskie są podług opisów podróżników, najbieglejsze w sposobie zadawania trucizn. Trują za naszyjnik ze szkła, za obrazek malowany, jak ich mężowie zabijają za butelkę wina.
Nawna przyjęła pieniądze i przyrzekła, że nazajutrz z rana, dziewice zasną na wieki. Nie zapytała nawet Błażeja, co go powoduje do odwołania się do jéj zdolności.
Umówiono się o znaki Nawna przyrzekła, że gdy załatwi swoją czynność, zapali dwie świece w ostatnim oknie lewego skrzydła pałacu, wychodzącym na pustą uliczkę. Tam będą oczekiwać tego znaku, i Nawna otrzyma jutro resztę nagrody.
Była to rzecz zupełnie prosta i ułożona w dobréj wierze z obu stron. Pani Nawn, jak zauważył Błażéj, nie była wymokłą kurą podobną do Bibandiera.
Co do upatrywania umówionego znaku, nasi łotrowie nie będą się trudzić na czatach albowiem wszyscy trzéj mieli interes w téj stronie miasta przed świtem jeszcze. Gdyż jak można wnosić, Robert narzucając nabobowi pięć pojedynków, chciał sobie zapewnić inne korzyści i towarzysze jego powzięli zamiar niedospać téj nocy.
Gdy wszyscy oddali sobie nawzajem należne pochwały, Robert przemówił:
— Co do mnie, nie wspomnę nawet o Wincentym i jego ojcu, których narzuciłem pod nogi nabobowi.
— Jednakże stryj Jan był prze wybornym — przerwał Bibandier — w sabotach słomą wypchanych i w parcianym kaftanie... jak sobie pomyślę, że byłem gorzéj od niego odziany...
— Drobnostki — odezwał się amerykanin — nie chwalę się także, iż pierwszy powziąłem myśl zawarcia układów z panią Nawn... trzeba też było cóś pozostawić grubemu Błażejowi, który jest tylko zdolnym do pełnienia obowiązków kamerdynera... Co do jutrzejszéj wyprawy, potrzeba czekać ażeby zawyrokować o skutku... lecz szczycę się tém mój dobry przyjacielu, że wykonałem szlachetny uczynek, który zadowolił moje sumienie....
Oparłszy się o zaplecznik fotelu, przybrał akcent teatralny.
— Była nieszczęśliwa rodzina, przywiedziona do ostatniéj nędzy... wprawdzie i my wszyscy przyczyniliśmy się cokolwiek do tego... to czego dziś dopełniłem, powinno na zawsze zaspokoić wyrzuty nasze... Przybyłem właśnie w chwili, gdy małżonek rozżarzył węgle w nędznéj izdebce; zjawiłem się jak anioł opiekuńczy i przywróciłem oddech ich piersiom przygniecionym Potém wziąwszy ich pod ręce, lubo byli w łachmanach, wsadziłem do doróżki....
— Ah! — odezwał się Bibandier — Ś. Wincenty a Paulo jest niczém w porównaniu z tobą panie Robercie!
— Umieściłem ich w domu zajezdnym niedaleko ztąd... kazałem im przynieść dobry obiad... spoczywają w dogodnych łóżkach... i teraz są tak swobodni, jak ryby w wodzie.
— Jakimże sposobem udało ci się ich wyprowadzić z nory? — zapytał Błażéj!
— Powiedziałem Penhoelowi — rzekł amerykanki — że będę mu dostarczał wódki ile sam zechce... i dam mu ogólny rewanż za wszystkie partje w ékarte, które przegrał do mnie w Bretanii.
— A pani?...
— Mówiłem jéj o córce.
— Biedna kobieta — szepnęła Lola spuściwszy oczy, powodowana mimowolném politowaniem.
— Słusznie mówią — rzekł Robert — że każdy dobry uczynek bywa wynagrodzonym... gdyż teraz mamy w ręku naszym prawego dziedzica Penhoelu... i biada staremu lisowi Pontalesowi!
— Brakuje nam tylko drobnostki — odezwał się Bibandier — 500,000 franków...
— Bah! — rzekł Błażéj — jutro z rana będziemy milionowemi panami.
— A jeżeli nam się nie powiedzie?
— Choćby i tak było — rzekł Robert — możemy zawsze osiągnąć korzyści z Penhoela... gdyż nie powiedziałem wam wszystkiego moje dzieci... lubo uważaliście żem popełnił głupstwo opowiadając nabobowi historję cokolwiek prawdziwy, wszakże nie było to zupełnym nierozsądkiem z mojéj strony... przecież wam wiadomo, że odebrałem list od naboba.
— Tak — odpowiedzieli Błażéj i Bibandier — i czy wiesz czego żąda od ciebie?
— Wiem.
— Czyś się z nim widział?
— Nie... lecz wróciwszy tutaj, zastałem dwa inne listy od naboba. W pierwszym jak wiecie nic nie wspominał... w drugim cokolwiek nadmienił... w trzecim zaś wytłumaczył się jak poczciwy głupiec...
— I cóż przecie?
Amerykanin wykluwał sobie zęby i uśmiechał się.
— To jest zabawna historja — odpowiedział — trudno ją pojęć... nie wiem co pomyśléć; lecz zresztą ten Montalt jest podobnym do wszystkich, którzy powracają z antypodów... ma swoje dziwactwa niepojęte i niedorzeczne.
— Wytłomacz się jaśniéj.
— Otóż zważcie o co rzecz idzie: Zdaje się, że wczoraj byłem bardzo wymownym... mianowicie zaś opisując ustęp o korespondencyi Marty z Ludwikiem Penhoelem... ten list był nam wielce pożytecznym w Bretanii, a teraz Montalt chce go nabyć za wielką cenę.
— Nabyć go — zapytał Błażej — w jakim celu?
— Czyliż mogę o tém wiedziéć... gdy byłem w Londynie, znałem anglika który zapłacił w mojéj obecności 2,000 gwineów za trzy wiersze pisma złodziejki powieszonéj w Tyburn... Montalt jest także anglikiem...
Wymówił te ostatnie wyrazy jakby mimowolnie, gdyż był zajęty inną myślą.
— Ale czy masz to pismo? — zapytał Bibandier.
Amerykanin wydobył z kieszeni pugilares.
— Mam je — odpowiedział — i mogę wierzyć, ze warte jest wiele, gdy dla pozyskania go, ten biedak Penhoel pozwolił mi porwać swoją córkę... Tego wieczora zaszły ważne wypadki... Penhoel odchodząc, zapomniał o liście, który pozostawił w salonie i ja go zachowałem.
— A więc — odezwał się Błażéj — czemuż go nie sprzedaż?
Robert był pomimowolnie zamyślonym.
— Bezwątpienia — odpowiedział — nabob nie szczędzi pieniędzy na zadowolenie swoich dziwactw i pewny jestem, że dostaniemy tyle, ile zażądamy... lecz trzeba czekać... często broń więcéj znaczy jak pieniądze... a jutro jak mówi Błażéj, będziemy może milionowemi panami...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nad wieczorem Berry-Montalt powrócił do pałacu. Cały dzień przepędził w klubie cudzoziemskim i ztamtąd pisał dwa ostatnie listy do kawalera las Matas.
Wysiadając z pojazdu, zapytał się czy kawaler nie przyszedł lub czy mu nie odpisał. Nie było żadnego listu i tylko margrabina d’Urgel była z odwiedzinami u Mirzy.
Nabob udał się do swoich pokojów smutny i roztargniony. Usiadł przed biórkiem i umaczał pióro w kałamarzu.
— Jan de Penhoel... — szepnął — porwanie dziewicy... wszystko to jest bardzo dziwném... powinienem był z nim pomówić.
Położywszy pióro, oparł głowę na ręku.
— Wszystko to jest naglącém i niepojętém — mówił. — Czyliż w tém jest palec Boży... albo też może igrzysko przypadku...
nadaremnie się oburzam i mówię: cóż mnie to obchodzi... wszystkie moje rany jątrzą się... jedna myśl mnie zajmuje.
Namyśliwszy się przez chwilę, zaczął szybko pisać, lecz jeszcze prędzéj podarł to co napisał.
— Tym sposobem nic się nie dowiem — rzekł — dałem zbyt widocznie poznać żądanie moje temu człowiekowi... teraz potrzeba proponować mu kupno.
Pisał zatem:
„Jeżeli list o którym mi pan kawaler las Matas wczoraj wspomniał, nadesłany zostanie do pałacu przed północą, będę miał 50,000 franków do jego rozporządzenia.”
Gdy już list składał, pomiarkował się nagle i rozłożył go, zamieszczając 100,000 zamiast 50,000.
Jeszcze trzymał podniesione pióro przez minutę, namyślając się czy ma podwoić summę; nareszcie zadzwonił na Seida i doręczył mu list:
— Odpowiedź ma być na poczekaniu.
Seid skłonił się podług zwyczaju; lecz gdy miał już wychodzić, Montalt zawołał go.
— Czy te dwie panny — rzekł — powróciły do pałacu?
— Tak — odpowiedział Seid.
— Czy dawno?
— Dość dawno.
— Poproś ich tutaj.
Seid oddalił się.
Po chwili, Cyprjana i Djana weszły do pokoju naboba.
Pomimo romantycznéj i awanturniczéj skłonności ich charakteru, pomimo zupełnéj niewiadomości światowéj, dziewice uważały za marzenie dziwaczne widzenie się z nabobem. Przepędziły całe popołudnie w pałacu przy łożu Blanki, która od rana pogrążona była w osłabieniu letargiczném.
Biedna dziewczyna doznała gwałtownych wstrząśnień, a tajemnicze porwanie do reszty ją pognębiło. Od chwili jak ją wprowadzono do pałacu Montalta, nie otworzyła oczu. éj oddech był słaby i można było sądzić że umarła, gdyby nie odzywały się jęki z jéj ust zsiniałych.
Nawna służąca Mirzy, ofiarowała dobrowolnie dla Blanki swoje usługi.
Ta kobieta była bardzo zręczną i pilną przy choréj. Pomoc jéj przyjęły Djana i Cyprjana z najtkliwszą wdzięcznością.
Pilnując Blanki, obie dziewice zajęte były myślami i lubo nie mogły ich sobie udzielić wzajemnie z obawy ażeby nie przebudzić choréj, jednak porozumiewały się dostatecznie.
Zapytywały się, jakim sposobem Penhoel i pani uciec mogli w tym stanie, w jakim się znajdowali; pozostawiły ich bowiem umierających? Dla czego właśnie w téj godzinie opuścili swoje pomieszkanie, i gdzie się udali?
Na to zapytanie nie mogły sobie odpowiedziéć. Cyprjana i Djana upatrywały w tém jakąś tajemnicę, nie usiłując nawet jéj wyjaśnić.
— Jutro — mówiły — powróciemy...
Poczém zwracały myśl do innych przedmiotów. Djana myślała o Stefanie, Cyprjana zaś o Rogerze.
Cóż sobie wczoraj pomyśleli? Kochali ich jeszcze, bo o nich nie zapomnieli. Oh! i oni byli kochani...
Djana pocieszała się, że serce Stefana było dla niéj wyłącznie poświęcone. Cyprjana przebaczała Rogerowi jego szaloną niestałość za szczere łzy, które widziała w oczach jego.
Spojrzenia ich wyrażały wzajemne uczucia duszy: była to niema rozmowa, i nie raz obie się rumieniły uśmiechając, jakby ich serca dziewicze odkryły się w zbyt śmiałych wyrażeniach.
Ten człowiek u którego teraz mieszkały i który im powiedział głosem łagodnym, z uśmiechem: dobroci „jestem ojcem waszym,” ten człowiek, który jedném wejrzeniem jakby przez czary, wywiódł ich z nędzy; ten dobry duch ich dawnych marzeń! był zawsze obecnym ich oczom; a każde jego słowo, wyryte było w głębi ich serc.
Nie znając go, oceniły dokładniéj być może jak ci, którzy z nim żyli od lat kilku.
Od rana nie dał znaku życia o sobie, lecz nie troszczyły się tém jeszcze, ponieważ cały dom był na ich rozkazy.
Czekały; coś im mówiło, że Montalt o nich nie zapomniał. W ich oczekiwaniu nie było zniecierpliwienia, ponieważ tajemne uczucie obawy, łączyło się z ich wdzięcznym przywiązaniem.
Były przygotowane ujrzéć naboba, gdy Seid oznajmił im wolę pana swego. Pozostawiwszy Nawnę przy Blance, oddaliły się trzymając za ręce, i tak też weszły do pokoju Montalta.
Stanęły przy progu, zarumienione i z uśmiechem na ustach.
Montalt siedział przy biórku. Spoglądał na nich przez chwilę z uwielbieniem, jakby się dziwiąc, że mu się wydają tak pięknemi jak poprzednio.
— Przybliżcie się — rzekł nakoniec.
Djana i Cyprjana postąpiły naprzód. Te odwiedziny dalekiemi były od stopnia zażyłości, którą sen Montalta przerwał poprzedzającéj nocy, i piękne lica Cyprjany zapłoniłyby się daleko mocniéj, gdyby jéj kto przypomniał, że ośmieliła się pocałować w czoło tego człowieka.
Montalt był poważnym, prawie surowym.
— Dobry wieczór Berto! — rzekł ujmując ręce sióstr — dobry wieczór Ludwiko...
już dawno jak was nie widziałem... czyście o mnie pomyślały?
— Oh! tak my lordzie — odpowiedziała Cyprjana.
— Dzięki panu, zaniosłyśmy wsparcie tym których kochamy — dodała Djana.
Montalt spoglądał na nie kolejno.
— I nie żal wam było, żeście przedemną skłamały?
— Skłamały?... — powtórzyły dziewice spoglądając przelotnie na siebie.
Nabob uśmiechnął się smutnie.
— Która z was nazywa się Djaną — zapytał — a która Cyprjaną?
Obie siostry zbladły.
— Oh! panie, panie! — zawoła Djana — proszę cię... przebacz nam... rozpacz przynagliła nas do tego, żeśmy tu przyszły... i coś nam szeptało, że narażamy się na potępienie ludzi, odważając się na podobny postępek... skłamałyśmy, to prawda... lecz dla tego, żeśmy myślały o naszym starym ojcu...
— Wszak ty jesteś Djaną — rzekł nabob — i kochasz Stefana...
— Stefana? — powtórzyła dziewica.
Zdawało się jéj, że nadprzyrodzona władza mogła mu nadać jedynie dar czytania w głębi jéj serca.
— A ty Cyprjano — mówił nabob — ty kochasz Rogera de Launoy... niech Bóg obdarzy was szczęściem moje dzieci... miłość naraża nas na cierpienia... i gdy dwa serca oddają się sobie, zawsze jedno kłamie, albo się zawodzi...
— Stefan jest uczciwym człowiekiem — odpowiedziała Djana, podnosząc głowę.
— Być może... — rzekł Montalt.
— I Roger mnie kocha! — dodała Cyprjana.
— Jakże nie kochać ciebie moja córko... kto wie... może się mylę i dałby to Bóg...
Fizjonomja jego zmieniła się, jakby usiłował pozbyć się smutku. Uśmiech okrasił mu lica i ujął ręce dziewic przyciskając je do serca.
— Dla czegóż nie nazywacie mnie ojcem waszym? — rzekł prawie wesoło.
Djana nie odpowiedziała, lecz Cyprjana chwilowo śmielsza, wzruszyła głową przybierając minkę złośliwą:
— Ponieważ nas upominasz i odgadłeś naszą tajemnicę.
— A jeżeli wam przebaczę?
— To i my przebaczemy.
Montalt przybliżył je do siebie i złożył pocałunek na ich zbliżonych czołach.
— Dziękuję wam moje córki! — rzekł.
— Dziękujemy ci ojcze! — odpowiedziały pieszczotliwie.
Montalt przypatrywał się im przez chwilę w milczeniu, a spokojna radość ożywiła jego oblicze.
— To prawda — rzekł — że odgadłem tajemnicę... pomimo iż mój umysł pogrążony bywa w uśpieniu... kocham was tak bardzo moje drogie dzieci, że postąpiłem raz w życiu podobnie jak wszyscy... zapomniałem że byłem umarły i że we mnie nie było ciekawości ani żądzy... Pracowałem... starałem się czytać w spojrzeniu... i udało mi się...
— Czyś się tylko tego dowiedział? — zapytała Cyprjana udając obojętność.
— Tylko tego panno Berto — odpowiedział nabob. — Bądź spokojną... nie wiem jak się twój ojciec nazywa, który jest szlachcicem... Nic nie wiem... tylko to, że was kocham i że jestem szczęśliwy widząc was przy sobie.
— I my także kochamy ciebie! — szepnęła Djana — jak przyjaciela i ojca!
Montalt odwrócił od nich głowę.
— Czyliż wiem dla czego — mówił do siebie — mówią że mam przywidzenia... i mnie się tak zdaje czasami... a jednakże jeśli jest Bóg, to on was mi zesłał, ażebym mógł się stać pożytecznym na świecie... już więcéj grać nie będę... to co mam, będzie waszém moje córki... będziecie bogate...
Poczém uśmiechnął się i mówił daléj:
— Czy przypominacie sobie, że was ścigałem od dawna? — Świat mniema, że się ubiegam za miłostkami... biedny świat! który rospacz uważa za zapał, a zniechęcenie za gorączkę... Zastawiając na was sidła, nie myślałem o sobie... może mi to za złe uważać będziecie... Stefan i Roger których podówczas kochałem, mówili mi o was ciągle i chciałem dostarczyć im lekarstw przeciw miłości...
— Oh! — rzekła Djana z wyrzutem — chciałeś pan ażeby się nam przeniewierzyli...
— Miłość jest tak okropnym nieszczęściem moja córko... widząc was pięknemi jak anioły, powiedziałem sobie: „otóż takich mi potrzeba”... I nie znając was, stawiałem przeciw wam samym własne wasze osoby... chciałem dwie biédne śpiewaczki uczynić współzalotniczkami dwóch szlachcianek bretońskich... a wy przywróciłyście wiarę w duszy mojéj drogie dzieci, gdyż ręka Wszechmocnego widocznie się tu objawiła i broniła was przeciw mnie.
— Ojcze! — odezwała się Cyprjana całując go w rękę — gdy sobie pomyślę, że mogłyśmy znienawidziéć ciebie... — dodała z drżeniem obawy.
Nabob spuścił oczy, a smutek pokrył jego czoło.
— Możeby lepiéj się stało — szepnął — kto wie co jutro się stanie z sercami naszemi... gdy was widzę, zdaje mi się że moja dusza jest uleczoną... gdy was słyszę jak mnie nazywacie ojcem, jestem szczęśliwym i zdaje mi się, że doznawałem cierpień...
lecz to wszystko jest złudzenie... — dodał powstając nagle — wy nie jesteście mojemi córkami... Inny ma prawo do przywiązania, któregobym wyłącznie pragnął.
Siostry spojrzały na niego smutnie, nie mogąc nic odpowiedziéć.
Montalt przechodził się po pokoju, a po kilku minutach usiadł znów na krześle.
— Ojcze — odezwała się Djana ujmując lękliwie rękę jego — czy się na nas gniewasz?
Nabob przycisnął ją do serca z namiętném poruszeniem.
— Dwie! — zawołał — oh! toby było nazbyt, to prawda... nie zasłużyłem na tyle szczęścia... lecz gdyby mnie Bóg obdarzył córką taką, jak ty Djano... albo jak ty Cyprjano... jakże moje życie byłoby piękne i jakby się zmieniło!... bo nie pragnąłbym śmierci...
— Ty, co jesteś tak dobrym; — szepnęła Djana — miałżebyś nie wierzyć w niebo?...
— Bo jeżeli jest niebo... to jest nielitościwe... bo czyż nie lepiéj powątpiewać jak nienawidziéć.
Cyprjana słuchała tych słów bluźnierczych z trwogą właściwą duszy wierzącéj.
— Oh! — odezwała się z politowaniem Djana — musiałeś wiele cierpiéć!...
— Czy cierpiałem?... — przemówił nabob głuchym głosem i z taką goryczą, że obie siostry uczuły dreszcz w głębi duszy — biedne dzieci! obyście nigdy nie doznały podobnych cierpień!
Usiłował się uśmiechnąć i ten przymus wyrył boleśniejsze ślady udręczeń malujących się w rysach jego.
Cyprjana przybliżyła się do niego.
— Lecz zdaje mi się, że nie powinienem był cierpiéć — mówił Mońtalt ze zniechęceniem i szyderczo — nie jeden uważałby mnie za szaleńca, gdyby znał moją historję... i miałby słuszność być może... bo cóż mi się stało? czy mnie zamordowano? ograbiono lub zdradzono? Nie...
Miałem przyjaciela i kochankę... kochałem dziewicę tak namiętnie, że byłbym poświęcił jéj życie tysiąc razy... On... który był moim przyjacielem od chwili jak uczułem bicie serca, kochałem go tak dalece, że poświęciłem dla niego miłość moją... On był słaby, ja zaś czułem się silnym... obaj byliśmy prawie dziećmi... wiedziałem że jest nieszczęśliwym, ponieważ kochał tajemnie moją narzeczoną... Być może iż źle postąpiłem moje dzieci, gdyż są poświęcenia okrutne i niesprawiedliwe...
Dziewica miała prawo do méj miłości, i wiadomo Bogu, że nie powinienem był jéj opuścić... a jednakże opuściłem dom rodzicielski ze łzami w oczach, ja, który się tylko uśmiechać przywykłem...
Unosiłem na wygnanie moją przyjaźń i miłość, mający zapełniać goryczy resztę mego życia...
Na cóż mam się uskarżać?... przyjaciel ożenił się z kobiety, którą mu ustąpiłem... Pewnego dnia wracając z dalekich stron, gdy się zbliżałem drżący do domu rodzicielskiego mówiąc sobie: „potrzeba się uśmiechać na widok ich szczęścia” napotkałem mego przyjaciela... który stanąwszy pomiędzy mną a progiem tegoż domu, odmówił mi nawet podania swéj zimnéj dłoni...
Odjechałem po raz drugi... z zamarłém sercem i duszę!...
Cyprjana i Djana płakały.
— Biedny ojciec! — mówiły całując go w ręce.
— O cóż się mam uskarżać? — powtórzył nabob z goryczą — po cóż przychodziłem do tego człowieka? ustąpiłem mu mego szczęścia... a on sądził może iż mu go wydrzéć pragnę... oh! ja go tak kochałem!...
Młoda kobieta która była jego żoną... tę opuściłem... zdradziłem prawie... jakież więc miałem prawo żądać, ażeby zachowała o mnie wspomnienie?... Czyliż nie ja sam zniweczyłem jej życie?
Czyliż wiedzieli przynajmniéj że zabili moją duszę?... on, wypędzając mnie powodowany zazdrością... ona, zachowując milczenie, gdym się do niéj odezwał głosem żalu i rozpaczy!..
Ulegając popędowi swych wspomnień, oparł obie ręce o blade czoło.
— Oh! jakże ją kochałem! — szepnął drżącym głosem — dwadzieścia lat upłynęło i nigdy innéj nie pokochałem w tym przeciągu czasu... błagałem Boga o zesłanie mi zapomnienia, lecz Bóg nie wysłuchał méj prośby... bo kocham ją jeszcze... kocham... Téj nocy, wpadłem w szaleństwo słuchając opowiadanej historji, w któréj kobieta odgrywa rolę podobny do jéj życia... I teraz, gdy do was mówię, czekam jak nieszczęśliwy obłąkany... ujrzałem bowiem wątłą nadzieję w nocy mój przyszłości... gdybym się był omylił... jeżeli ona cierpiała... ona także... jeżeli cierpiała podobnie jak ja?...
Czekam, ażeby się dowiedziéć czy mam żyć, albo też usnąć na wieki w znużeniu, które mnie pognębia...
Zamilkł — a Djana i Cyprjana silném wzruszeniem pozbawione mowy, słuchały go jeszcze.
Murzyn uchylił drzwi.
— List do mylorda — rzekł.
Krew wzbiła się gwałtownie do twarzy naboba.
— Od kogo? — zapytał.
— Z hotelu czterech części świata! — odpowiedział murzyn.
Montalt zbladł. Ręka jego drżała gdy list odbierał i spoglądał długo nie śmiejąc go odpieczętować.
— W nim jest mój wyrok — szepnę! uśmiechając się smutnie i chowając list.
— Czy nie raczysz dowiedziéć się ojcze? — zapytała Djana.
— Późniéj — odpowiedział nabob — jeżeli stanie się zadość memu życzeniu, będę miał dość czasu cieszyć się przez całe życie... jeżeli mnie zawiedzie ostatnia nadzieja, będę miał dość długą noc do wycierpienia... Pomówmy teraz o was moje córki, gdyż pragnę kogoś uszczęśliwić na tym świecie... uczyniłem, wam wczoraj obietnicę... nie zapomniałem o niéj... i spełnię ją... — Zbliżył się do swego biórka, i wyjął z jednéj szufladki kluczyk od małego mebelku, stojącego przy łóżku.
— Przyjrzyjcie się dobrze co robię — rzekł — może będziecie potrzebowały przypomniéć sobie o tém.
Z mebelka wydobył pudełko sandałowe i wrócił do dziewic.
— Oto mój cały majątek — mówił — nie mam nic w świecie oprócz tego pudełka, w którym są zachowane włosy... przypatruję się im czasami gdy jestem sam, i wtedy uśmiechają się do mnie wspomnienia szczęśliwéj młodości... te włosy strzeżone są przez djamenty... chcąc mnie je wydrzeć, potrzeba zabrać moje djamenty, których strata przywiodłaby mnie do żebractwa... to mi jest przyjemnie pomyśleć... każdy ozdabia bóstwo swoje... nie mam żony, dziecka, ani rodziny... chciałem dać świetne schronienie mojemu drogiemu wspomnieniu... — Podniósł do ust pudełko i najprzód je pocałował, a następnie wyrwał zębami kilka djamentów osadzonych w nakrywie, z których wziąwszy cztery, przyjrzał się im przez chwilę.
— Jest to moja moneta — mówił — znam wartość tych kamieni jakbym był jubilerem... wszak mi mówiłyście, że potrzebujecie 500,000 franków?
Djana i Cyprjana nie mogły przemówić słowa, tak dalece były wzruszone i zdumiało.
— Pozostaje mi jeszcze pięć lub sześć razy tyle — odezwał się nabob, licząc wzrokiem próżne miejsca na pokrywie — i kto wie, czy teraz będę potrzebował tak wielkiego majątku... Każdy z tych czterech kamieni, wart jest przynajmniéj po 50,000 talarów prawie... przyjmijcie je odemnie.
— Czy podobna! — zawołały dziewice.
— Nie dziękujcie mi — rzekł nabob całując ich czoła — jeszcze wam wiele winien jestem... moje serce było martwe od lat 20, a wy potrafiłyście go wskrzesić na dzień jeden... Tak... — dodał zwracając na nich wzrok rozrzewniony — zapomniałem o szczęściu kochania. Bądźcie błogosławione moje córki, bo jestem pewny, że będziecie się za mnie modlić... jeśli mnie więcéj nie ujrzycie...
Obie siostry zadrżały, a spojrzenia ich wyrażały niespokojność.
Montalt przerwał ich zapytanie:
— Nie obawiajcie się niczego — rzekł — Bóg ulitował się nademną, ponieważ was mi zesłał... wszak mnie kochacie, nie prawdaż?
— Oh! dobry ojcze!... — zawołały dziewice usiłując się uśmiechnąć pośród łez — będziemy ciebie zawsze kochały!
Montalt uśmiechał się także, mając zwilżone oczy.
— Drogie dzieci... wierzę wam... i zdaje mi się, że będziemy wszyscy szczęśliwi...
Włożył cztery djamenty do rąk Djany, następnie obrócił się do mebelka i złożył w nim pudełko sandałowe.
Gdy zamykał mebelek, zegar wybił północ.
— Djano... — rzekł poważnie — powierzam ci ten kluczyk... miałem jeszcze wiele do mówienia z wami, lecz potrzebuję być samym... posłuchajcie tylko ostatnich słów moich... będziemy się jutro widziéć około 8 lub 9-téj, a jeżeli nie wrócę do 10-téj, otworzysz ten mebelek i weźmiesz pudełko... djamenty do was będę należéć...
— Oh! ojcze! — przerwały obie dziewice strwożone, tuląc się do niego.
— Pozwólcie mi skończyć... — mówił Montalt smętnym lecz pewnym głosem. — majątek który wam daję, jest wyłączną moją własnością, i nikt nie ma prawa do niego... żądam tylko od was tego, że jeśli nie wrócę, zniszczycie włosy mieszczące się w tém pudelku... przyrzeczcie mi, że je spalicie i, popiel puścicie na wiatr...
Djana i Cyprjana przyrzekły dopełnić tego. Chciały mówić i ulżyć sercu swemu, lecz nabob sam je do drzwi odprowadził.
Rzuciły się w jego objęcia — odepchnął je zwolna.
— Do jutra moje córki! — rzekł.
Pozostał sam.
Przez chwilę przysłuchiwał się pod drzwiami szelestowi stąpań sióstr, oddalających się przez korytarz. Przełożył rękę do ust, jakby im przesyłał ostatnie pożegnanie.
Poczém wyjął pospiesznie odpowiedź Roberta. Przyglądał się listowi przez minutę nie śmiejąc go odpieczętować. Oddech jego był silny lecz nieregularny, a kroplo potu spływały mu z czoła.
Nakoniec otworzył list, który zawierał te wyrazy:
„Kawaler las Matas ma zaszczyt złożyć swoje uszanowanie lordowi Berremu-Montalt i uprasza go, ażeby raczył odłożyć do jutra wieczór interes mu wiadomy.”
Głowa Montalta opuściła się na piersi.
Jutro!... — szepnął.
Poczém dodał rozdzierając list.
— Umrę! nie dowiedziawszy się...


XXIII.

Nawn służąca Mirzy, pozostała sama przy łożu Blanki, gdy dwie siostry udały się do naboba.
W pierwszych chwilach po oddaleniu się dziewic, Nawn jak zwykle siedziała skurczona na dywanie, z zwieszoną głową, z opuszczonemi rękami, w postawie zupełnjé obojętności.
Była to wysoka kobieta, mogąca mieć lat 40, i której miedzianego koloru skóra, pokryta była zmarszczkami.
Służący lorda obawiali się jéj. Obwiniano ją, że w Londynie otruła grooma mylorda, który ją opuścił będąc poprzednio jéj kochankiem.
Zdawała się być przywiązaną do Mirzy, Mirza zaś miała wpływ nad umysłem naboba w skutku przywyknienia, i dla tego Nawn nie została odpędzoną, pomimo że dwaj murzyni naboba utrzymywali, iż widzieli że jakiś płyn djabelski wlała do szklanki gorzałki, którą spełnił biedny mulat.
Po kilku minutach Nawn podniosła oczy. Jéj członki były niewzruszone, lecz źrenice czarne jak węgiel drgały nadzwyczajnie prędko, jakby chciała jednym rzutem oka objąć całą przestrzeń pokoju.
Gdy się przekonała że jest samą, rzuciła niespokojném wzrokiem na śpiącą Blankę. Powieki dziewicy były zmrużone i Nawn była zupełnie spokojną z téj strony.
Powstała i poszła do kominka, gdzie stały dwa srebrne imbryki. W jednym grzały się ziółka dla Blanki, w drugim zaś woda na herbatę dla Cyprjany i Djany.
Nawn przyklękła przy kominku i rozżarzyła płomień. W jéj zamyślonéj twarzy malowało się wahanie i litość.
— One są bardzo piękne... — mruczała — bardzo miłe... ich głosy przejmuję serce... ja jestem starą i brzydką...
Podniosła nakrywkę imbryczka, w którym była woda na herbatę.
— A przytém — mówiła marszcząc brwi — przez te piękne dziewczyny, moja pani łzy roni... biedna Mirza... jakże była piękną, dopóki płacz nie zagłębił jéj oczu... dawniéj była kochaną... teraz nią pogardzają....
Tak mówiąc Nawn, przebierała w kieszeni złoto, które zlekka brzękało.
— Tak... tak... — mówiła wyjąwszy z kieszeni garść złota — to co robię, to dla mojéj pani... cóż mnie obchodzi to złoto?...
Jéj wzrok lubieżny był w sprzeczności z temi słowy.
Gdy nasyciła wzrok widokiem luidorów, schowała je do kieszeni i wyjęła z za łona szklarnią flaszeczkę.
W téj chwili, Blanka otworzyła oczy i spojrzała zgasłym wzrokiem w około.
— Śniło mi się... — pomyślała — widziałam moje kuzynki, które nie żyję... uśmiechały się obie przy mojém łóżku...
Jéj znużone powieki zawarły się znowu, gdy usta odmawiały modlitwę za biédne dziewice nocy.
Jéj umysł równie osłabiony jak ciało, nie mógł zgłębić obecnego położenia. Zresztą ciemność która ją otaczała, mogła ją uwodzić, bo nie wiedziała gdzie się znajduje.
Nawn pomrukując odetkała zębami koreczek flaszeczki.
— To prędko zabija... dziewczyny nie będą się męczyły...
Wyciągnęła rękę i wlała w gorącą wodę połowę płynu z flaszeczki.
Nie było słychać najlżejszego szmeru, a jednakże Nawn nie była samą.
Djana i Cyprjana wychodząc nie zamknęły drzwi za sobą, które pozostały uchylone.
Gdyby przenikliwy wzrok Nawny zwrócił się w tę stronę, byłaby spostrzegła głowę czarną jak heban, któréj usta otworzone z zadziwienia, ukazywały dwa rzędy białych zębów.
To zjawisko trwało chwilę. Zanim Nawn umieściła flaszeczkę za łono, głowa czarnego znikła i Seid rzekł do siebie za drzwiami:
— To ta sama woda, która zabiła mulata.
Nawn przybliżyła się do łóżka Blanki.
Przyszła jéj myśl, że jeżeli podejrzenie na nią padnie, wtedy flaszeczka wydać ją może: Udała się więc do pobocznego pokoju i otworzywszy okno, wyrzuciła resztę trucizny.
Bawiła tam zaledwie minutę. Gdy powróciła, Blanka się przebudziła i cała drżała.
Szeptała słabym i ledwo dosłyszanym głosem, że widziała czarnego człowieka, który czołgał się po pokoju zbliżając do kominka.
Nawn nie zrozumiała jéj, albo też nie zwróciła na to uwagi. Nie było nikogo w pokoju i imbryczki stały na miejscu.
W kilka chwil potém, Cyprjana i Djana powróciły smutne i ze łzami w oczach.
— Zostaniemy tutaj — mówiły do Nawny — idź sobie spocząć.
Nawn kręcąc się ciągle około kominka, nie spieszyła się z odejściem.
— Panny dziś nic w ustach nie miały — pomruknęła — czy mam podać herbatę?
— Same sobie usłużemy... odejdź.
Nawn oddaliła się niechętnie.
Gdy wyszła, Cyprjana z płaczem rzuciła się w objęcia Djany także płaczącéj; poczém obie usiadły, nie mogąc przez kilka chwil słowa przemówić jedna do drugiéj.
— Moja siostro! — odezwała się nakoniec Cyprjana — czyż dozwolemy mu umrzéć i nie spróbujemy go ocalić?
Djana wzruszyła głowę.
— Nie przemówiłyśmy do niego słowa — mówiła Cyprjana — nie okazałyśmy znaku, ażeby go powściągnąć od postanowienia... a jednakże on nas tak kocha...
— On nas oddalił — odpowiedziała Djana — — ponieważ obawiał się naszych próśb i błagań.
— I my go usłuchałyśmy bez oporu... potrzeba było odwagi moja siostro... oh! gdybym teraz była przy nim, napróżnoby się dąsał... powiedziałabym mu: że śmierć któréj wzywa, jest zbrodnią... bo on się chce zabić, jestem tego pewną!...
Djana miała suche oczy.
— Jakież serce szlachetne!... — mówiła, — Pan Bóg nie musiał tym przebaczyć, którzy zniweczyli jego wiarę.
— Oh! ta kobieta i ten człowiek.. — zawołała Cyprjana — bodajby byli przeklęci!...
Djana ścisnęła ją za rękę.
— Milcz! — szepnęła — nie wzywaj gniewu Boga na oślep... ci którym złorzeczysz, są być może bardzo nieszczęśliwi...
Cyprjana badawczo na nią spojrzała. Djana wzrok spuściła.
— Tak jest dobrym i wspaniałomyślnym! — mówiła ostatnia po chwili milczenia — myślał nawet o nas w téj chwili, w któréj się o wszystkiém zapomina... masz słuszność moja siostro, że nam zabrakło odwagi... lecz czyi iż można było mówić... on liczył minuty... my miałyśmy tyle do mówienia... i nic mu nie powiedziałyśmy.
— Nawet o tém, cośmy zrobiły — odpowiedziała Cyprjana — chciałam mu mówić o pani.
— I o naszéj Blance, którąby kochał, jestem tego pewną.
— I jeszcze o kim innym! — przerwała Cyprjana — głos jego był smutny i pełen wyrzutu, gdy wymienił imiona Stefana i Rogera... dziesięć razy chciałam go zapytać o nich.
— Gdyby miał kogo obwiniać — odpowiedziała Djana — nie chciałby nam odpowiedziéć.
Blanka poruszyła się we śnie.
— Mój Boże — mówiła Cyprjana — ty go równie kochasz jak ja... jakkolwiek dolegliwą jest rana serca jego, meżebyśmy ją uleczyły przez nasze przywiązanie... osądź sama... gdyby chciał pojechać z nami do Penhoelu... jakże byłby szczęśliwym, uczestnicząc w naszéj radości... i będąc świadkiem swego dzieła... nie odpowiadasz mi siostro?
— Tak, tak... — odpowiedziała z roztargnieniem Djana — zdaje się, że byłby szczęśliwym.
— Czyliż nie jest czas jeszcze spróbować go przebłagać... mniemam, że byłabym wymowną, gdyż moje serce jest przepełnione uczuciami... powiedziałabym mu: że pani jest święty i dobry i że nasza Blanka ma duszę anielską... Jak miłym jest nasz czcigodny ojciec... Opowiedziałabym o naszych przyjemnościach w Bretanii... czego żałujemy... co nam łzy wyciskało, gdyśmy były same wśród Paryża.
Zatrzymała się, ponieważ Blanka ciągle się poruszała. Z wybladłych ust biednego dziecięcia wydobywały się tłumione łkania.
— Ona cierpi — szeptała Cyprjana.
Djana wydawała się roztargnioną w czasie cierpień Blanki, równie jak przy marzeniach przyszłości swéj siostry.
— Czyś się dobrze przyjrzała Berremu Montalt? — zapytała niespodzianie Cyprjany ścisnąwszy silnie jej ramię.
— Dla czegóż mnie o to pytasz?... odpowiedziała zdziwiona.
— Czyś zauważyła... nie wiem czy się mylę... czyś zauważyła podobieństwo?...
— Tak... — przerwała Cyprjana z żywością — to mnie parę razy zastanowiło... lecz nadaremnie zbierałam wspomnienia... usiłuję dotąd przypomniéć sobie czyja to twarz.
— Nie przypominasz sobie być może — przerwała Djana — tego czasu, w którym Remigeusz de Penhoel był szczęśliwym.
— To prawda — rzekła Cyprjana — prawda... gdy sobie przedstawiam uśmiech Montana, zdaje mi się, że widzę uśmiechającego Penhoela.
Djana pogrążyła się w coraz głębsze zadumanie.
— Jest jeszcze coś innego —odezwała się ostatnia powolnym głosem. — Czy przypominasz sobie, że w Bretanii mówiono nam zawsze, iż nasz stryj Ludwik kochał panią...
— A więc domyślasz się... — zaczęła Cyprjana.
— I że pani była mu wzajemną — mówiła Djana, któréj spojrzenie się wyjaśniało — że Ludwik Penhoel opuścił Bretanją, ponieważ brat, jego Remigeusz umierał z miłości dla pani....
— Oh! — odezwała się Cyprjana zbladłszy ze wzruszenia... to prawda moja siostro... biegnijmy... rzućmy mu się do nóg... trzeba go prosić... błagać!...
Pochwyciwszy ramię Djany, ciągnęła ją do drzwi.
Blanka wydała krzyk przejmujący. Dziewice zatrzymały się strwożone, a Blanka podniosła się na łóżku z oznakami konwulsyjnych cierpień.
Djana i Cyprjana zastały ją leżącą w ubraniu u margrabiny d’Urgel, lecz gdy ją przywiozły do pałacu naboba, rozebrały ją i umieściły w łóżku.
Jedno spojrzenie wzajemne i nagłe zapłonienie, wyraziły ich myśl zabopólną.
Blanka była przy nadziei, nie można było o tém powątpiewać.
Obie siostry pragnąc zgłębić dostatecznie tę dziwną tajemnicę, potępiającą widocznie dziecię dotąd niewinne i czyste jak anioł, zadawały sobie tysiączne zapytywania, nie wynurzając się wzajemnie.
Zanim przystąpiły do tego przedmiotu, ich lica były zapłonione, spuszczały oczy i wyrazy konały przy ustach. Przytém Nawn była ciągle w pokoju i nie chciałyby przy niéj rozmawiać.
Na krzyk Blanki, trwoga je ogarnęła.
Gdyby to była godzina rozwiązania?... Były same i nie wiedziały jak postępie przy podobnéj słabości.
Blanka była cięgle cierpiącą.
Nie pomyślały wszakże o wezwaniu pomocy, gdyż w pierwszéj chwili trwogi, nie wyrozumowały swego położenia. Obawa która ich ogarnęła niespodzianie, zaślepiała je niejako i tylko przeczucie do nich przemawiało, radząc im, ażeby ocaliły honor domu Penhoelów.
Jakież było ich postanowienie? niestety! biedne dziewice, były w kłopocie odpowiedziéć na to. Pomyślały o ukryciu dziecka które się miało urodzić, lecz jakim sposobem, nie wiedziały.
Blanka krzyczała; jéj jęki rozdzierały serca Cyprjany i Djany siedzących w drugim końcu pokoju. Cóś ich oddalało od łoża, na którém spełniała się tajemnica przejmująca je trwogą.
Blanka mniemając że jest samą, mówiła łkając:
— Mój Boże! zlituj się nademną... Święta Marjo! ty która wiesz o mojéj niewinności, zeszlij mi pomoc... oh! matko, moja matko! gdybyś wiedziała ile cierpię...
Osłabienie i znużenie następowały przez chwilę po katuszach. Djana i Cyprjana spostrzegły wtedy, że jéj głowa opadała na poduszki, i że wydawała się tak bladą jakby już umarła. Miała oczy zamknięte, jéj długie blond włosy spadały w nieładzie na czoło i lica; a ile razy bóle ją omijały, powątpiewanie ogarniało jéj dziecięce sumienie, w którém się mieściły jedynie niewinne wspomnienia.
— To niepodobna! — szeptała — jestem szaloną... młode dziewczyny jak ja, nie mogą być matkami!... mój Boże! jeżeli mąm umrzéć, odejm mi tę myśl, która mi nie dozwala modlić się...
Djana i Cyprjana słuchały jéj z zadziwieniem, nie mogąc odgadnąć niepojętej rzeczywistości.
Córki stryja Jana przybliżyły się zwolna do łóżka.
Blanka otworzyła na pół oczy, a słodki uśmiech za igrał na jéj ustach.
— Oh! — zawołała ledwo dosłyszanym głosem — dziękuję ci Matko Boża... żeś mi zesłała aniołów na pomoc — poczém zamknęła powieki szepcząc:
— Być może iż umarłam... gdyż moje siostry są w niebie...
Cyprjana i Djana płakały.
Po jedno-chwilowém uciszeniu, Blanka doznała gwałtownego wstrząśnienia i wydała gwałtowny okrzyk. Djana z uśmiechem pośród łez, przyjęła dziecię w swoje objęcia. Nawn która udawała że się oddala, pozostała na straży za drzwiami pilnując chwili, w któréjby mogła wykonać swój zamiar.
Wszystko widziała i słyszała.
Ta kobieta która oczekiwała godziny zbrodni, ulitowała się nad dziecięciem i matką.
Nie zapłacono jéj za to, żeby ich zabiła.
Jednym skokiem przystąpiła do łóżka i zajęła się dzieckiem.
Blanka złożywszy ręce, opuściła głowę na poduszkę. Była szczęśliwą i zdrową.
Obie siostry rzuciły się na szyję Nawny, całując ją serdecznie.
Nawna nie straciła głowy. Chwila była szczególnie sprzyjającą.
— Panny zachorują — rzekła — jeżeli się czém nie posilę — biedna młoda pani potrzebuje waszéj pomocy...
— Daj nam co chcesz dobra kobieto — odezwały się razem Cyprjana i Djana, kołysząc dziecko kolejno Nawn nalała herbatę w filiżanki; podając je siostrom, ręce jéj nie drżały, gdyż dopełniała tylko warunku umowy.
Cyprjana i Djana wypiły wesoło herbatę, poczém zamieniwszy spojrzenie, oddały dziecko Nawnie.
Blanka zdawała się śpięcą, a ich obecność była mniéj potrzebną. Obie, poskoczyły na korytarz, udając się do pokoju Montalta.
Nie zastały go: łóżko było pogniecione lubo nakryte kołdrę. Musiał spoczywać nie rozbierając się.
Nawna pozostawszy samą, złożyła dziecko na łóżku.
— One były bardzo piękne — szeptała, jakby obie siostry już umarły.
Poczém dodała w zruszajac głowę:
— Jeszcze może kwadrans pożyję...
Wyszła z pośpiechem dążąc do ostatniego pokoju będącego na lewém skrzydle gmachu, którego okna wychodziły na pustą uliczkę.
Otworzyła okno; nie było słychać żadnego szmeru na ulicy.
— Czy ich tam nie ma? — pomrukiwała — przyrzekłam wszakże tę rzecz na 5-tą; spóźniłam się o 10 minut...
Zapaliła dwie świece i postawiła je w oknie.
Głos przeciągły dał się słyszéć pośród spokojnéj nocy.
— Oni tam są! — rzekła Nawna.


XXIV.
Pięć pojedynków.

Wybiło trzy kwadranse na szóstą na zegarze u handlarza win przy bramie Orleańskiéj i zaczynało się rozwidniać; wiatr dął suchy i zimny pośród drzew ogołoconych z liści lasku Bulońskiego.
Przed bramę Orleańską zajechał wykwintny pojazd, z którego wysiadł Montalt wraz z Nehemiaszem Jones starannie ogolonym, wyczesanym i ubranym czarno od stóp do głowy.
Nabob był bardzo bladym, stał przed pojazdem z założonemi rękami.
Jones trzymał w ręku dwie szpady.
Jeden murzyn siedział na koźle, drugi w tyle pojazdu.
Montalt wydobył zegarek.
— Dziesięć minut do 6... już pięć minut czekam.
— Francuzi — przemówił Jones poważnie — są lekkomyślni, roztargnieni, zapominający się... podróżni zasługujący na wiarę zauważyli...
— Dość panie Jones — przerwał Montalt — zdaje mi się, że jakiś pojazd nadjeżdża.
Marszałek skłonił się i nadstawił ucha.
— Tak jest mylordzie, to pojazd... czy wasza godność raczy się potykać tutaj, lub w inném miejscu?
— Wynajdź pan miejsce w lasku.
Marszałek oddalił się dla wypełnienia rozkazu.
Pojazd który był zdaleka usłyszany, ukazał się w téj chwili w głębi alei. Była to dorożka, z któréj wysiedli Stefan i Roger. Byli sami.
— Oh! oh! — przemówił Montalt — czy nie chybi pan Pontales.
Ukłonił się obojętnie młodzieńcom.
Roger miał pod pachą dwie szpady.
— Przybywamy sami, ponieważ nie uważaliśmy za stosowne potykać się z panem podług jego rozporządzenia.
— Ah! — odezwał się Montalt.
— Ciągnęliśmy losy — rzekł Stefan.
— I ja przegrałem — dodał Roger.
— Ja się mam bić z panem — mówił Stefan smutnie i bez gniewu. Zdawało się, że spojrzeniem błagał Montalta, ażeby mu udzielił tłumaczenie, którego mu odmawiał poprzednio.
Montalt odwrócił oczy i przypatrywał się Rogerowi, który nie podzielając pomiarkowania swego przyjaciela, był czerwony i zaledwie zdołał powstrzymać wybuchy swego uniesienia.
— A więc ciągnęliśmy losy... moi towarzysze... Pan Roger przybywa tutaj jako prosty świadek... — Stefan stanął przed Rogerem, który go odepchnął. Montalt stał obojętny z założonemi rękami, a w twarzy jego malowała się wzgarda.
— Mylordzie! — rzekł do niego Stefan — przyszedłem tutaj powodowany niejaką nadzieją... moje serce uporczywie pragnie powątpiewać... nie o tobie mylordzie, bo wiem że są natury, dla których dobroczynność jest wybuchem, jak zbrodnia kaprysem... lecz o niéj, którą kochałem z całéj duszy... tak o niéj... którą pozostawiłem tak czystą i z piękném sercem, jest temu dwa miesiące zaledwie... widziałem na własne oczy równie jak mój przyjaciel... i nie chciałem wierzyć oczywistości...
— Mówią że wiara uzdrawia — rzekł Montalt.
Malarz zarumienił się zlekka.
— Jeden z nas ma zginąć — odezwał się Stefan — po cóż żartować... napotkałeś nas obu jak mówią na Bożéj drodze... nazwałeś nas swemi przyjaciółmi... wybadałeś z nas tajemnicę udając przychylność... miałeś fantazję kochać kogoś... podeszłeś nasze serca młode i szczero... Otóż Roger pragnie dziś krwi twojéj, gdy dawniéj byłby dla ciebie poświęcił ostatnią kroplę własnéj... Masz szczególniejsze upodobanie w pewnych igraszkach... bo gdyś się dowiedział o naszych udręczeniach i nadziejach... gdy mogłeś ocenić nasze oczekiwania, wyrzuciłeś złoto dla sprowadzenia z głębi Bretanii dwóch młodych dziewic, i zniweczyłeś nasze szczęście... oh! zaiste, trudnoby było zawierzyć... bo w twoim postępku więcej było głupstwa, jak nikczemności...
— Jeżeli się spodoba waszej godności — odezwał się Jones — — znalazłem stosowne miejsce.
— Chodźmy! — rzekł Montalt idąc naprzód — może nie skończyłeś twego kazania panie Stefanie... lecz interes przedewszystkiém.
Poczém wszyscy trzech zapuścili się w zarośla.
Montalt zadowolony z wyboru miejsca, zdjął surdut.
Stefan również był już gotów.
— Jest to pojedynek na śmierć — rzekł z cicha.
Montalt uśmiechnął się i nic nie odpowiedział.
Szpady się skrzyżowały. Nabob odpierał razy obojętnie.
Roger mówił:
— Gdybym był na miejsca Stefana, jużby było po nim.
Stefan jednakże potykał się podług wszelkich zasad, gdy Montalt ograniczał się tylko na parowaniu.
Po jedno-minutowéj walce, ukazała się plama czerwona na piersiach Stefana.
Rana w tém miejscu zdawała się śmiertelną. Roger poskoczył drżący do swego przyjaciela.
W témże czasie Montalt dał znak Jonesowi, który wydobył obojętnie chustkę fularową i otarł ostrze szpady krwią zbroczone.
Roger wyrwał szpadę z rąk Stefana.
— Jesteś ranionym.... — rzekł.
— Ćwierć linii... — pomruknął Montalt — ptaszek byłby zabity...
Stefan w pierwszéj chwili sądził, że jest śmiertelnie raniony, rzeczywiście zaś jak mówił nabob, był tylko draśnięty w piersi.
Duma jego była obrażoną, gniew dotąd tłumiony zarumienił jego lica.
Chciał odebrać szpadę Rogerowi który go odepchnął:
— Pozostaw mnie! — zawołał Roger — przekonam się, czy ten człowiek będzie zemnę żartował.
— To słusznie — rzekł Montalt — mój kochany malarzu... teraz koléj na mego sekretarza...
— Broń się pan!... broń! — krzyczał Roger, któremu ręka drżała z oburzenia.
— Panie Launoy — mówił Montalt — pojmuję niecierpliwość twoją... lecz ja muszę się oszczędzać... bardzo mi przykro, że odgrywacie krotochwilę przed dramą...
— Panie! — przerwał Roger — zasłaniaj się, albo nie odpowiem za siebie.
Stefan pokonany, stał ze zwieszony głową.
— Bądź spokojny — rzekł Montalt — krotochwila nie będzie trwała cięgle... i krew ukaże się daléj jak na końcu ostrza mej szpady... przybyłem tutaj w zamiarze pomszczenia się najprzód na was za to, żeście znieważyli rękę dobroczyńcy... każdy postępuje według upodobania... zemszczę się udzielając wam ostatnią jałmużnę, bo daruję wam życie, moje dzieci... gdyście nie byli zadowoleni z mego domu i chleba...
Roger postąpił krok naprzód.
Montalt zamiast się cofnąć, zakręcił szpadą w kółko i wytrącił szpadę z ręki Rogera:
— Cierpliwości — mówił daléj, gdy Roger zawstydzony podnosił szpadę — słuchałem przecież kazania pana Stefana, i twoich obelg wczoraj, mój młody przyjacielu... oczekuję tu na parę osób... jesteśmy teraz sami nic nas nie nagli...
Roger stanął naprzeciw niemu.
— Zaiste — zawołał nabob — dziwne jest przeznaczenie niektórych ludzi... Co do mnie, ile razy świadczyłem dobrze, zawsze byłem przez los ukaranym... z pięciu ludzi, na których tu czekam...
— Pięciu? — powtórzyli młodzieńcy.
Montalt mówił ciągle:
— Jeden tylko nie jest mi obowiązanym do wdzięczności i przyjaźni... z czterech zaś pozostałych, was Stefanie i Rogerze uważałem za moich synów; trzeci jest biedny młodzian, któremu ocaliłem życie... czwarty...
Przyłożył rękę do czoła i nie skończył.
— Trzech pierwszych — mówił poważnie — którzy mnie byli winni wdzięczność i przywiązanie, będę tak ukarani: — naznaczę trzy piersi ostrzem méj szpady, będę to trzy cechy méj litości... trzy piętna wzgardy!...
— Broń się pan! — krzyczał Roger nie mogąc się powściągnąć.
Montalt nie ruszył się.
— Ten, który mi nie jest obowiązanym do niczego — mówił daléj — spotka we mnie przeciwnika i polegnie w pojedynku... co do czwartego... niech go Bóg ma w swéj opiece... pomszczę się na nim okropnie...
Przy ostatnich wyrazach, głos jego był cichy i smętny.
Otrzęsnąwszy długie włosy spadające na kołnierz koszuli, nadstawił szpadę.
Roger skrzyżował żelazo wydając radosny okrzyk.
Stefan stał nieporuszony jakby skamieniał. Nie obawiał on się o życie Rogera, i pojedynek ten był dla niego niepojętą komedją, pod którą ukrywała się tajemnica trudna do odgadnienia.
Obraz Djany był mu ciągle przytomnym.
Czasami czuł tak niepowściągniętą siłę sympatyi która go pociągała do Montalta, że pomimo groźnego początku téj sceny i pomimo że serce naboba było otchłanią, w któréj się mieściła cnota obok występku, powątpiewanie obok wiary, upatrywał szczęśliwe rozwiązanie dramatu.
W chwili gdy ostrza szpad po raz drugi zetknęły się z sobą, usłyszano turkot powozu.
Roger pospieszył z nacieraniem, jakby się obawiał, ażeby mu nie porwano zdobyczy.
Z Rogerem równie jak ze Stefanem, nabob bawił się niejako. Rzecby można, że to był szermierz, który odpiera razy niewprawnego ucznia.
— Cóż to znaczy? — zapytał młody Pontales, który w téj chwili ukazał się ze świadkami.
Jednocześnie nadszedł Wincenty z innéj strony.
Stefan, Roger, Wincenty i Pontales spoglądali na siebie z równém zadziwieniem. Lecz nie była to chwila stosowna do tłómaczeń.
Nabob zadał raz. Mała czerwona plamka podobna do téj, jaka się ukazała na koszuli Stefana, naznaczyła pierś Rogera.
Nabob podniósł szpadę, któréj koniec ostrza obtarł starannie Jones.
— To nic!... — zawołał Roger.
Nabob wydobył zegarek.
— Moi panowie — rzekł — dla każdego z was przeznaczyłem po kwadransie... minęło już pół godziny.
Nowo przybyli otaczali pojedynkujących się.
— Broń się! — zawołał Roger nacierając żwawo na naboba.
Szpada Montalta mignęła w powietrzu zakreślając kółko, i Roger powtórnie rozbrojony, opuścił ręce jak dziecko.
— Teraz koléj na pana — odezwał się nabob do Pontalesa.
Pontales spojrzał na świadków.
— Podobny pojedynek jest przeciwny wszelkim zasadom... — szepnął — i nie wiem...
Gdy mówił, Wincenty podniósł szpadę.
— Ja zaś w to nie wchodzę... — odezwał się opryskliwie — ten człowiek naznaczł mi schadzkę... oto broń! i to jest dostateczne dla mnie.
— Wybornie — zawołał Montalt — ten jest prawdziwym szlachcicem bretońskim, ze lwią grzywą i sercem wilczém.
— On umie władać szpadą — odpowiedział Wincenty — jeżeli nie masz zimnéj krwi i dostatecznéj wprawy, nie występuj przeciw niemu.
Zamiast odpowiedzi, nabob po raz trzeci zaczął parować umiejętnie, lecz musiał odpierać z większém wysileniem, gdyż Wincenty był groźnym przeciwnikiem.
Walka trwała kilka minut, poczém fatalny znak ukazał się na piersiach młodzieńca w tém samem miejscu, co u Rogera i Stefana.
Jones wydobył chustkę fularową jak poprzednio dla otarcia szpady, i Wincenty ze spuszczoną głowę stanął przy Stefanie i Rogerze.
— Teraz koléj na pana — powtórzył nabob do Pontalesa.
Pontales przybliżył się ze swemi świadkami.
Gdy zdejmował odzież, Montalt spoglądał na niego smutnie.
— Jesteś młodym — rzekł nakoniec — i być może że masz serce... jeszcze czas ustąpić panie Pontales... bo jeżeli staniesz naprzeciw mnie, to cię uprzedzam, że moja szpada nie zatrzyma się przy twoich piersiach... miałem być może powody oszczędzania tych trzech młodzieńców... i być może, że względem pana zachowałbym się przeciwnie...
W mowie jego nie było szyderstwa, ani przesady.
— Pan jesteś zręcznym... — odpowiedział Pontales — lecz nie możesz być pewnym zwycięztwa.
Przy pierwszych parowaniach lubo okazało się, że Pontales był biegłym w robieniu szpadą, jednak wszelkie jego natarcia były bezskuteczne przeciw obnażonéj piersi naboba.
Montalt teraz był innym człowiekiem. Obojętność znikła, a z oczu jego tryskały posępne iskry — zmarszczki występowały pomiędzy brwiami.
Odparłszy raz wymierzony, zatknął szpadę w ziemi.
— Posłuchaj mnie — szepnął tak cicho ażeby go tylko Pontales mógł słyszeć — powiedziałem ci wczoraj: że jesteś podobny do twego ojca... i chcę zapomnieć... boś mnie nic złego nie uczynił...
— Ah! — zawoła Pontales w uniesieniu — już się nie śmiejesz mylordzie... jeżeli jesteś strudzony, możesz odpocząć...
— A więc chcesz koniecznie — rzekł Montalt z zaiskrzonym wzrokiem. Widzę tylko w tobie syna ojca twego... i pomszczę się...
Szpady skrzyżowały się znowu: Pontales upadł otrzymawszy ranę w tém samém miejscu, co i jego poprzednicy.
Lecz tą razą chustka fularowa obtarła ostrze zbroczone krwią na cztery cale.
Nabob założył ręce na piersi i zwiesił głowę. Świadkowie Pontalesa, unieśli go na ręku.
Stefan, Roger i Wincenty oddalali się z miejsca pojedynku, gdy w tém spostrzegli zbliżającego się starca.
Młodzieńcy wykrzyknęli z zadziwienia.
— Mój ojciec! — zawołał Wincenty.
— Pan Jan! — dodali Stefan i Roger.
Montalt zadrżał, lecz twarz jego nie objawiła żadnego wzruszenia.
Spojrzał tylko na młodzieńców kolejno, mówiąc do siebie:
— Syn jego... i oni go znają... któż jest Cyprjana i Djana?...
Stary Jan Penhoel stawił się na godzinę pomimo że przybył pieszo z ulicy Ś-téj Małgorzaty, gdzie noc samotnie przepędził na poddaszu opuszczonym. przez Remigiusza i panny. Jego czoło było spocone. Ubrany był w kaftan parciany, na którym błyszczał krzyż św. Ludwika.
— Jeżeli się spóźniłem — rzekł — wybacz mi pan, gdyż przychodzę z daleka i moje nogi nie mają siły młodzieńczéj...
Zbliżywszy się teraz, poznał trzech młodzieńców, których nie dojrzał poprzednio z powodu osłabionego wzroku.
Rozmawiali oni po cichu jakby się naradzali.
Stryj Jan przybliżył się do nich i podał każdemu rękę.
— Dzień dobry Wincenty! — rzekł — wytłumaczysz mi potém, dla czegoś opuścił służbę królewską... teraz zaś witam ciebie, i bodajbyś był szczęśliwszym od nas... dzień dobry Rogerze!.. dzień dobry Stefanie!.. Mówiłem sobie przez całą drogę: nie znajdę w całym Paryżu świadka pojedynku... omyliłem się mylordzie... mam trzech teraz... pożyczysz mi tylko szpady...
To mówił głosem słodkim i dobrotliwym, lecz w rysach jego nie malowała się uległość, jaką poprzednio widzieliśmy. Miał podniesionéj głowę: jego dwa oczy iskrzyły się i spojrzenie jego było dumne. Młodzieńcy spoglądali na niego ze smutkiem i politowaniem.
Montalt przypatrywał mu się także w milczeniu lecz ukradkiem; odwracał oczy i udawał że nic nie widzi, a w twarzy jego widać było zimną i surowy wzgardę.
Stryj Jan stanął naprzeciw niego.
— Podaj szpadę temu panu! — odezwał się Montalt do marszałka.
Stryj Jan nachylił się po nią.
— Oh! oh! — zawołał zdziwiony — cóż to ja widzę... krew... czy nie jestem pierwszy?
Młodzieńcy którzy dotąd stali w milczeniu, poruszyli się razem — Wincenty stanął pomiędzy ojcem i nabobem.
— Mylordzie — przemówił z cicha — podobna walka jest niewłaściwą pod każdym względem...
— Jesteś piątym panie — szepnął Stefan — najprzód ja, potém Roger... daléj twój syn... nakoniec pan Alan Pontales, którego świadkowie wynieśli umierającego wszyscy zostaliśmy pokonani... tutaj na tém miejscu...
Niebieskie oczy Jana zaiskrzyły się.
— On więc jest bardzo, biegłym... — rzekł naginając szpadę.
— To szatan — odpowiedział Roger — zimna krew i zręczność, nic nie znaczy przeciw niemu; zdaje się że go jakiś urok otacza.
— Dobrze o tém wiedziéć — zawołał Jan, którego twarz się ożywiła — usuńcie się moje dzieci... Bóg jest sprawiedliwy... moja sprawa jest dobrą i mam dłoń mężną... usuńcie się!
Młodzieńcy nie ruszyli z miejsca.
— Niewiem czy wasza sprawa była podobną do mojéj — odrzekł starzec oddalając ich przemocą — za kwadrans pomówiemy o tém...
Wincenty przemawiał po cichu z żywością do naboba.
Montalt odwracał głowę i milczał.
— Ustąp Wincenty! — rzekł stary Penhoel — nie mówię ci żebyś uciekł, ponieważ jesteś żołnierzem i synem żołnierza, lecz nie trzeba być słabym... występuję tutaj w sprawie honoru Penhoelów!
Wincenty wahał się jeszcze; starzec nakazał mu surowym poruszeniem ażeby się cofnął, skutkiem czego usunął się o kilka kroków.
— Mój ojcze! błagam ciebie — szepnął.
— Milcz! — przerwał Jan — widzisz że mylord czeka.
Montalt spoglądał na zegarek.
— Straciliśmy pięć minut — rzekł.
— Odzyskamy je — odezwał się Jan zrzucając saboty.
Zdjął kaftan i został tylko w zgrzebnéj koszuli.
Stefan mówił do Rogera:
— Czy przypominasz sobie?... mylord mówił, że się zemści najokropniéj nad piątym, a którym właśnie jest Jan Penhoel.
Roger pochylił głowę i nic nie odpowiedział.
Oba pragnęli równie jak Wincenty przeszkodzić téj walce, lecz w téj chwili, w obliczu Penhoela malowało się tak silne i uroczyste postanowienie, że byli zmuszeni uledz woli jego.
Starzec stanął na tém samém miejscu co jego poprzednicy. Przyjrzał się bacznie rękojeści szpady i ostrzu. Poczém wyprostowawszy się, salutował podług dawnego zwyczaju.
Czterech młodych i dzielnych młodzieńców potykało się na tém miejscu; lecz tą razą zdawało się, że Montalt w starym Janie będzie miał godnego siebie przeciwnika.
Starzec tupnął nogą dwa razy i rozpoczął żwawe natarcie.
Nie było czasu manewrować, Montalt teraz miał się na baczności i umiejętnie odpierał ciosy. Znać było, że się wysilał i po trzy kroć zmuszonym był cofnąć się.
Stefan, Roger i Wincenty, przypatrywali się z zajęciem, zaledwie dysząc.
Nehemiasz Jones sztywny jak kolek, przedstawiał uosobienie angielskiéj obojętności.
Pojedynek trwał od pięciu minut bez przerwy, minuty zaś są długie dla tych, którzy przypatrują się potykającym na szpady. Stryj Jan wprawdzie był nacierającym, lecz po jego zaognionych policzkach spływały krople potu, oddech jego był ciężki i pospieszny. Nabob przeciwnie zachował obojętną i spokojną fizjonomję; dotąd nie wydawał się znużonym, parował z dokładnością, nie nacierając.
Stryj Jan wyczerpawszy wszystkie podstępy sztuki szermierskiéj, przełożył szpadę w lewą rękę i rzucił się natarczywie.
Montalt w oka mgnieniu odparł cios; ostrze szpady było na linię odległości od piersi jogo; poczém cofnął się o krok.
— Panie Janie Penhoelu! — rzekł obojętnie — to jest strona serca... odpocznij sobie...
Starzec silnie robiąc piersią, zatrzymał się.
— Mniemałem, że jest tylko jeden człowiek na świecie — szepnął — któryby był zdolny odeprzeć cios podobny.
Montalt pomimo swéj surowości którą usiłował zachować w obliczu, uśmiechnął się prawie; a ci którzyby mogli przyjrzéć mu się z bliska, dostrzegliby od początku walki, pod jego maskę surowości ukryte wzruszenie, które jeżeli było rzeczywistym, oddalał go z całą energją swéj silnéj woli. Myśl zemsty w nim wrzała — i w niéj trwał uporczywie. Ta niespodziana zemsta miała być okropną.
Młodzieńcy spoglądali na niego błagającym wzrokiem, lecz zdawał się ich nie widziéć.
Jan Penhoel zatknął swą szpadę w ziemi.
Oczy miał zwrócone na naboba, wąchanie malowało się w twarzy jego.
— Nie wiem czy tracę głowę — szepnął — Wincenty!... bo masz lepsze oczy odemnie... lecz ty byłeś dzieckiem, gdy on nas opuścił... mój Boże, mój Boże! czy mi się marzy... — mówił drżącym głosem i postąpił krok naprzód.
Nabob udawał, że tego nie słyszy.
— Pozwól mi przypatrzéć się sobie... — mówił starzec, którego wzruszenie cięgle wzrastało — wczoraj siedziałeś do mnie plecami gdy przyszedłem wyzwać ciebie... i mój wzrok jest zbyt słabym, ażebym mógł rozpoznać rysy twarzy w odległości dwóch szpad wyprostowanych...
Był tuż przy Montalcie, który spuszczał oczy marszczac brwi.
— Oh! — rzekł starzec z rozrzewnieniem — jest temu lat dwadzieścia i być może że się mylę... Spojrzyj pan na mnie... czy mnie nie poznajesz?...
— Nie — odpowiedział Montalt.
Stryj Jan zakrył twarz rękami.
— Nie... a więc się mylę... bo Ludwik Penhoel nie wyrzekłby się brata ojca swego...
Montalt zachował obojętność, ręka jego ścisnęła rękojeść szpady.
— Musiałeś pan wypocząć?...
Stryj Jan ze schyloną głowę powrócił na swoje stanowisko.
Młodzieńcy, którzy nie słyszeli ostatnich słów jego, nie pojmowali nic z téj sceny.
Powzięli tylko przez chwilę nadzieję, która obecnie znikała.
Jan Penhoel zanim wziął znów szpadę do ręki, wyjął chustkę z grubego płótna, dla otarcia oczu zalanych łzami.
— Proszę ciebie jeszcze o chwilę — rzekł — bo potrzeba mieć czyste oczy, chcąc się bronić tobie... starcy są jak dzieci... płaczą... Oh! Bóg powinienby mi oszczędzić téj zwodniczéj nadziei... on był moim synem... nie wiem czy tak kocham mego Wincentego, jak jego kochałem...
Brwi nabobs zmarszczyły się wydatniéj, a rumieniec żywy zastąpił bladość jego policzków.
— Dalej — odezwał się zmienionym głosem.
Stryj Jan wziął szpadę.
— On także — mówił — kochał mnie... szlachetne dziecię... drogie serce... niech Bóg ma go w swojej opiece!...
Stanął w postawie, lecz szpada jego nie skrzyżowała się ze szpadą przeciwnika.
Młodzieńcy wydali razem okrzyk podziwienia.
Najokropniejszy walkę jaką stoczył od rana Berry-Montalt, była przeciw samemu sobie, serce odniosło zwycięztwo.
Stał przed stryjem Janem z otwartemi rękami, a łzy spływały mu z oczu.
— Mój stary przyjacielu!... — poszepnął — mój dobry ojcze!...
Jan Penhoel rzucił się w jego objęcia. Montalt całował jego białe włosy.


XXV.
Mały zameczek.

Tego rana nabob opuścił pałac przed świtem.
W chwili gdy pojazd odjeżdżał, człowiek będący na czatach przed bramę, pobiegł wzdłuż muru ogrodu i stanął w uliczce z tyłu pałacu.
Jeszcze było ciemno.
— Czy jesteście? — zapytał.
Dwóch ludzi wyszło z wydrążonego muru.
Byli to kawaler las Matas i hrabia Manteira w ubiorach stosownych do wypraw nocnych.
— I cóż? — zapytali.
— Odjechał — odpowiedział baron Bibander — odjechał z marszałkiem i z dwoma murzynami.
Dwie świece które Nawn postawiła w oknie, paliły się tylko przez chwilę.
— A znak? — zapytał Bibandier.
— Wszystko dobrze idzie — odpowiedział Robert — ponieważ zaś mylord wziął z sobą dwóch murzynów, potrzeba nam tylko otwierać drzwi... no jakże czy jesteście gotowi?
— Jestem — odpowiedział Bibandier bez obawy.
— Co do mnie — odezwał się Błażéj — ta wyprawa bardzo mi trafia do smaku... lecz ułóżmy się... najprzód czy wyprawiemy się do Penhoelu?
— Zawsze! — odpowiedział Robert — Remigeusz pił wódkę przez cały dzień i kocha mnie jak źrenicę w oku... wykupiemy dobra jego... wypędziemy Pontalesa i będziemy pierwszemi obywatelami w okolicy.
— I tę razą p. Robert nie zażartuje nas? — odezwał się Błażéj.
— Ani nam się pomyśli o sporach; panowie miljonowi żyją w najzupełniejszéj jedności...
No, któż pierwszy przez mur skoczy?
— Ja! — odezwał się Błażéj — to mi przypomina dobre czasy, i czuję się zupełnie swobodnym...
Naprzód!... kto mnie kocha ten pójdzie za mną.
Błażéj przesadził pierwszy przez mur bardzo zręcznie, gdyż nie pozbył się swych dawnych zalet; Amerykanin zaś i Bibandier skoczyli oba na miękką ziemię kwater ogrodowych.
W tém miejscu był ogródek odkryty.
Robert zadął w piszczałkę, na co odpowiedziano z okna w którém się świeciło. Poczém z tegoż okna spuścił się sznur z hakiem, do którego Robert przyczepił jedwabny drabinkę. Sznur znowu ściągnięto do góry i po chwili wszyscy trzech leźli do okna, przez które dostali się we wnętrz pałacu naboba.
— Panienka zległa — odezwała się Nawna.
— Bah! — rzekł Robert — w takim razie nie będzie można ją uprowadzić.
— Jest bardzo osłabioną.
— Będę ojcem chrzestnym malca, Amerykaninie — odezwał się Bibandier — to utwierdzi związki szacunku i przywiązania, jakie nas jednoczą.
— Ah! — odezwał się Robert do Nawny — czyś spełniła dane ci zlecenie?
Nawn potrzęsła głową.
— Miałam w flaszeczce — odpowiedziała — mieszaninę z czterech najlepszych trucizn... i można było za jéj pomocą wyprawić na tamten świat tuzin zdrowych chłopców... biedne dziewczyny... wypiły połowę.
Bibandier chciał się rozśmiać, lecz niemógł.
— A potém? — zapytali Robert i Blażéj.
— To trwa pięć minut odpowiedziała Nawn — czasem kwadrans... poczém wszystko się kończy...
— I jesteś pewną?
— Teraz ręczę że już nie żyją... — przemówiła Nawn spuściwszy oczy.
Robert już nie raz słyszał te słowa: „już nie żyją” i zwiedziono go, przeto obecnie powątpiewał.
— Czy możesz ich nam pokazać? — zapytał.
— Chodźcie ze mną — odpowiedziała Nawn bez wachania.
Robert postąpił krok naprzód, Śpioch zaś Ribandier nie ruszyli się z miejsca.
— Zaprowadzę was do drzwi samych — rzekła Nawn — wejdziecie sami, bo ja za nie w świecie nie chciałabym widzieć ich twarze.
Zwolna się rozwidniało. Na kurytarzu gdzie był pokój dziewic, usłyszeli słaby głos wołający:
— Djano!... Cyprjano!...
Dreszcz przebiegł po członkach Roberta.
— Słuchajcie... one nie odpowiedzą — odezwała się Nawn.
Nasi towarzysze nadstawili ucha, rzeczywiście nikt Blance nie odpowiedział.
— Nie odezwą się więcéj — powtórzyła Nawn — młoda panienka która ich woła, nie może ich widziéć w ciemności... lecz ja wiem że leżą na kobiercu... obok siebie... z zsiniałemi ustami i zbladło jak trupy...oh! one się bardzo kochały... były piękne jak aniołki... nie wiem czybym się odważyła powtórnie je otruć.
— Djano! Cyprjano! — odezwała się znowu Blanka.
— One nie odpowiedzą.... — poszepnęła Nawn.
Błażéj i Robert lubo byli łotrami bez serc, uczuli dreszcz w żyłach, a pot zimny spływał z czoła Bibandiera.
On bowiem widział dziewice leżące obok siebie w czółnie.
Wyrazy Nawny wywołały dla niego widma.
— Oh! tak! — mówił mimowolnie — one były bardzo piękne... i ci którzy ich zabili, nie będą mieli nigdy snu spokojnego.
— Djano! Cyprjano! — zawołała po raz trzeci Blanka.
Żadnjé odpowiedzi.
— I cóż? — odezwała się Nawna do Roberta — korytarz jest krótki, drzwi otwarte... czy nie chcesz ich widziéć?...
Robert odwrócił się pospiesznie.
— Będziesz wynagrodzoną... — teraz zaprowadź nas do pokoju Montalta.
Nawna uczyniła zadość jego żądaniu.
Pokój naboba jak wiadomo był na drugim końcu pałacu.
Łotrzy i ich przewodniczka przebyli ostrożnie długie korytarze. Drzwi pokoju sypialnego były na klucz zamknięte. Błażéj, który miał pod płaszczem obcęgi i wytrychy, zabrał się do otworzenia zamku. To czas zajęło z przyczyny dobroci zamku, czy też że Błażéj zapomniał swój dawnéj zręczności.
Gdy nakoniec dostali się do sypialni naboba, już było widno na kurytarzu; w pokoju jednakże było ciemno, bo okiennice były zamknięte.
Gdy Robert obejrzał się z niespokojnością, Nawn odezwała się:
— Nikt was tu nie zejdzie... służący naśladują przykład pana... czuwają w nocy, sypiają w dzień... najpilniejsi wstają zaledwie o 10-téj.
Wyciągnęła rękę:
— Dopełniłam wszystkiego co przyrzekłam — zapłaćcie mi, bo muszę wyjść z pałacu.
Robert dał jéj woreczek pełen złota. Nawna oddaliła się zwolna ze spuszczony głowy.
Zamknęli drzwi i zapalili lampę.
Robert przetrząsał najprzód szuflady biórka, szukając kluczyka od mebelka. w którym miało być pudełko z djamentami.
Zamiast klucza, znalazł tu i owdzie kilka biletów bankowych, które sobie przywłaszczył.
Na biórku leżał list zaczęty, który zwrócił jego uwagę.
— Do kata — rzekł przebiegając pierwsze wyrazy — mogę przeczytać śmiało, bo ten list jest do mnie... czy wiecie, że ten biedny lord dostał pomieszania zmysłów... trzy listy... dwa w nocy... toby uczyniło czterdzieści na tydzień... i wszystko to, ażeby mnie błagać na klęczkach o kawałek papieru zabazgranego przez kobietę.
— Czy nie znajdziesz dziś klucza? — zapytał Błażéj.
Amerykanin uderzył ręką po kieszeni surduta.
— To nie zginie, lecz co mnie cieszy, że mam w moim pugilaresie kredyt na 150,000 franków albo i więcéj... bo w każdym liście jest 2,000 luidorów więcéj.
W t naémgle okazał trwogę.
— To jest tak dziwném... że zląkłbym się prawie, gdyby my lord nie miał do czynienia dzisiaj z przemagającą siłą.
— Czyżbyś się zląkł przecie? — zapytał Błażéj.
— Lecz można stawić 10 przeciw jednemu, że nie będzie nas więcéj niepokoił... Do dzieła Śpiochu!... ponieważ nie ma klucza, weź się do wytrychów.
Bibandier nie wtrącał się do rozmowy; lecz jeżeli jego język próżnował, to ręce nie były bezczynnemi. Szlachetny baron przetrząsał meble i ładował kieszenie, w które gdyby krzesła mogły się zmieścić, nie byłby ich pominął.
Mały mebelek o którym Lola nadmieniła, był na pół ukryty pod pawilonem łóżka.
Był to rodzaj szkatułki na czterech nóżkach zakrzywionych, pokryty ozdobami snycerskiemi; w środku miał wypukłość, w któ réj widziéć się dawał maleńki zameczek, pozornie bardzo łatwy do otworzenia.
Przytém gdyby się nie udało otworzyć go zręcznością, można było użyć przemocy, bo podobne mebelki bywają bardzo misternéj roboty i za silném uderzeniem rozstąpię się deszczułki.
Łotry śmieli się z głupstwa naboba, który swój skarb ukrywał w téj pięknéj szafeczce, zamiast w skrzyni żelaznéj.
Śpioch ukląkł na kobiercu i za jął się robotą ślusarską.
Poprzednio w epoce, w któréj zasłużył na swój przydomek, trudno było zliczyć ilość zamków zręcznie przez niego odbitych; nie będąc obdarzonym jak jego współ-towarzysz zdolnościami umysłowemi sztuki złodziejskiéj, miał jednakże zręczną rękę i można było przytoczyć odznaczające w tym względzie czyny jego.
Czyż sława jego miałaby się rozbić przeciw cacku dziecinnemu?
Biedny Błażéj pracował jak murzyn, pocił się i psuł sobie nadaremnie narzędzia.
Rzecby można, że zameczek był zaczarowanym.
Czas upływał. Robert i Bibandier niecierpliwili się.
— Dałbyś temu pokój — odezwał się amerykanin odpychając Błażeja, który ocierał czoło nic nie mówiąc — jesteś widzę do niczego...
Wziął do ręki stalowy wytrych i zagłębił go w dziurce zamku.
Nie udało się. Stal się nagięła, lecz zamek nie otworzył się.
Robert wstał. Bibandier chciał spróbować swych zdolności, lecz także nadaremnie.
— Djabeł w nim być musi — pomruknął.
Nasi towarzysze stali z zwieszonemi głowami, spoglądając miłosiernie na mebelek.
Nie zniechęcili się jednakże, pomimo że czas upływał.
— To piekielna przeszkoda — rzekł amerykanin — rozbić się u portu... założyłbym się o głowę, że djamenty są w tém kufereczku.
— To rzecz jasna — dodał ze smutkiem Bibandier.
— Taki dobry zamek, musi także służyć do zabezpieczenia jakiejś drogiéj rzeczy.
Błażéj odwrócił głowę przypadkowo i spojrzał na okno.
— Spojrzycie! — odezwał się z trwogą.
Bibandier i Robert patrzeli w kierunku jego wyciągniętéj ręki.
Pomimo światła lampy, widać było przez szczeliny okiennic zamkniętych, jasność zwiastującą blask słońca:
— Potrzeba kończyć! — odezwał się Robert.
Cofnąwszy się do końca pokoju i rozpędziwszy z całéj siły, rzucił się na mebelek. Uderzenie napiętkiem wydało odgłos słaby... Kufereczek jednak nie doznał szwanku.
— Musi być żelazo pod drzewem — szepnął.
Spojrzeli po sobie trwożliwie, a po kilku chwilach milczenia, Robert się odezwał:
— Potrzeba ryzykować wszystko dla wszystkiego... domownicy mogą się przebudzić, jeżeli już nie powstawali... mamy zaledwie kilka minut... nie traćmy ich na próżnych rozprawach... przypomniałem sobie, żem widział siekierę w pokoju do którego nas Nawna najprzód zaprowadziła... za pomocą téj siekiery rozbijamy mebelek.
— Pójdę po nią — odezwał się Bibandier.
— Pójdźmy oba — przemówił Błażéj.
Oba pomyśleli, że łatwiéj im będzie uciekać gdy wyjdę z tego pokoju.
Wyszli razem.
Nawna mówiła prawdę. Pomimo spóźnionéj godziny, nie było słychać żadnego szmeru w pałacu. Robert pozostawszy sam, wziął do ręki lampę i przybliżył ją do mebelka dla przyjrzenia się zameczkowi, koło którego były ozdoby pozłacane, wyobrażające lekkie arabeski. Pomiędzy niemi Robert dostrzegł maleńki srebrny guziczek.
Serce biło mu tak radośnie, jakby już posiadał djamenty. I natychmiast powziął wyborną myśl przywłaszczyć sobie samemu skarb znaleziony.
Znów włożył najlepszy wytryszek w otwór zameczka i jednocześnie gdy nim kręcił, popychał palcem guziczek.
Drzwiczki mebelka otworzyły się same.
Robert wydał okrzyk szalonéj radości na widok djamentów jaśniejących od światła lampy.
Pochwyciwszy pudełko, sunął do drzwi.
Lecz przed progiem zatrzymał się, jakby został rażony piorunem, pudełko wypadło mu z rąk drżących.
Przed nim stały dwa widma: Djana i Cyprjana; obie miały w w ręku pistolety naboba, mierząc niemi do piersi Roberta.
Amerykanin otarł zimny pot z czoła.
— Jeszcze! jeszcze! — pomrukiwał.
Dziewice nie mogły go zrozumieć, gdyż nie domyślały się nawet o niebezpieczeństwie grożącém im od Nawny.
Gdy ta bowiem wlawszy truciznę do imbryczka, oddaliła się pospiesznie do pobocznego pokoju chcąc wyrzucić flaszeczkę przez okno, Seid wszedł po cichu do pokoju Blanki, wylał w popiół płyn zatruty i napełnił imbryk czystą wodą.
Tak więc Nawna zamiast trucizny, podała dziewicom doskonałą herbatę.
Czuwały one w swoim pokoju, oczekując powrotu naboba; wychodziły czasem na kurytarz przysłuchując się najlżejszemu szelestowi. Pragnęły bowiem zatrzymać Montalta i błagać, ażebéy nie odbierał sobie życia.
Usłyszały szelest pochodzący z uderzenia nogą Roberta o mebelek, i w mgnieniu oka stanęły w progu drzwi pokoju Montalta, w chwili, gdy Błażj i Bibandier oddalali się po siekierę drugiemi drzwiami.
Robert był do nich plecami odwrócony.
Gdy go spostrzegły, zajęty był otwieraniem drzwiczek mebelka. Zdziwiły się w początku widząc obcego. Nie ulegało wątpliwości, że to musiał być złodziéj.
Dzięki szelestowi który Robert robił pracując przy zameczku, mogły bez zwrócenia jego uwagi, zdjąć parę pistoletów wiszących przy biórku, i wrócić do drzwi wchodowych.
Gdy się Robert do nich zbliżał, Djana odezwała się:
— Jesteś naszym jeńcem panie de Blois.... nadaremniebyś chciał uciec... bo strzelimy...
Amerykanin spojrzał na pistolety.
— Nie spodziewałeś się nas tu zastać — mówiła Djana — dziewice nocy podróżują po powietrzu... wczoraj dręczyłyśmy panię margrabinę d’Urgel... téj nocy spałyśmy na cmentarzu w Glenak, a tego poranku sunęłyśmy po promyku księżyca, ażeby ci przyłożyć pistolety do głowy...
— Moja siostro — odezwała się Cyprjana szyderczo — jestem pewną, że gdybyśmy wypuściły pana de Blois, dałby nam słowo że się poprawi i będzie pokutował.... lecz umarli są zawzięci... i będziemy ciebie pilnować, dopóki mylord nie powróci.
Amerykanin przestraszył się prawdziwie.
— Słuchajcie mnie panie... wiem że możecie mnie zgubić... lecz wiem także że macie litościwe serca...
— Litościwe serca!.. woda jest głęboką przy białéj niewiaście...
— Kamienie były ciężkie...
Oko Roberta wyjaśniło się nagle gdy to mówiły.
— A więc — dodał błagającym głosem — nie zmiłujecie się nademną?...
Spojrzenie jego było tak osobliwe że Djana i Cyprjana odwróciły się, chcąc przekonać się o przyczynie téj zmiany.
Robert parsknął śmiechem.
Djana była w ręku Bibandiera, Cyprjanę zaś pochwycił Błażéj.
— Jesteście teraz w łapce, moje panienki — odezwał się Amerykanin — dziś postąpiemy tylko tak z wami, jakeście sobie postąpiły z Lolę, bo jeszcze nie jesteśmy za bramą lego przeklętego pałacu...
Jeszcze amerykanin nie skończył, gdy twarz jego zmieniła się po raz trzeci.
Zjawienie dziewic i towarzyszy szybko po sobie nastąpiło. Trzecia zaś zmiana jeszcze prędzjé zaszła.
W chwili gdy Robert skręcał chustkę dla zawiązania ust Djanie, otworzyły się drzwi, przez które się wemknęli Błażéj i Bibandier, i światło dzienne zajaśniało w pokoju:
Berry-Montalt stał w progu, trzymając w ręku szpady...


XXVI.
Szczęście.

Wzruszenie niespodziane i niepowściągnięte które opanowało Montalta, albo raczéj Ludwika Penhoela, i które wytraciło mu szpadę z ręki, trwało tylko przez chwilę.
Zwyciężony został gwałtownym popędem serca, którego ludzka wola niezdolna jest pohamować. Znikły zamiary gniewu i zemsty. Przez minutę Ludwik miał łzy w oczach a serce zbliżone do piersi stryja Jana, uderzało gwałtowniéj.
Stefan i Roger podzielali wzruszenie, Wincenty zaś stał na boku posępny.
Jones otarłszy starannie szpady, kładł je zwolna do pochew.
Lecz po chwili, Ludwik przemienił się w naboba; oburzał się już przeciw tak zwanéj słabości, przestał płakać, wydarł się z objęć starca, a twarz jego odzyskała zwykłą obojętność.
— Ludwiku! — przemówił Jan nie dostrzegłszy tej zmiany — jak mogłeś tak długo być od nas oddalonym?
— Ponieważ nie było dla mnie miejsca w domu ojca mego, — odpowiedział z goryczą — szukałem przeto szczęścia po świecie.
Stryj Jan spojrzał wtedy na zmarszczone brwi jego i szyderski uśmiech.
— Jak to możesz mówić?... — szepnął.
— Mogliście się obejść bezemnie przez lat 20 — przerwał — i ja też ze swéj strony nie myślałem o was.
Jan zwiesił głowę.
— Skończmy — rzekł Montalt — twoje córki są u mnie... możesz je zabrać z sobą.
— Moje córki? — odezwał się zdumiony Jan — te które nazywałem mojemi córkami, umarły...
— One żyję! — przemówili Stefan i Roger.
— Czy podobna? — wyjąkał starzec.
— Są to dwie dziewice piękne i dobre — mówił Montalt — pragnęłbym ażeby nie miały dusz niewdzięcznych Penhoelów...
Jan płakał z radości.
— Ah! gdybyś wiedział... Ludwiku!... gdybyś wiedział..
Montalt przerwał mu:
— Nie chcę o niczém wiedziéć... rozrzewnienie i nienawiść utrudzają zarówno tych, którzy nabyli rozsądku... nic nie lubię i nie powiem abym kogo miał nienawidzićé... powracam do pałacu — rzekł do Stefana i Rogera — jeżeli chcecie, możecie się ze mną udać.
Pomimo że żadne tłumaczenie nie miało miejsca, młodzieńcy pozbywszy się swych podejrzeń, zbliżyli się o krok do naboba.
— A ja? — rzekł Wincenty, stojący w tyle.
— A Blanka!.. masz słuszność mój synu — odezwał się stryj Jan.
— Blanka Penhoel?.. nie znam jéj.
Wincenty zbliżył się do niego.
— Czy jesteś pewnym tego? — rzekł ze ściśniętemi zębami — kto chce zaprzeczać, powinien się mieć na baczności... wiem żeś kazał uwieść wczorajszej nocy Blankę Penhoel.
— Panie Wincenty — odpowiedział nabob — jestem strudzony i nie mam chęci bić się więcéj... Możesz na mnie spoglądać zuchwałym wzrokiem... śmiało... przyniewalasz mnie tém prawie, ażebym ciebie przyznał za mojego synowca... ah, ah! młodzieńcze... ileż to razy potrzeba ci ocalić życie, dla pozyskania twej wdzięczności?... śmiało... będziesz godnym nazwiska Penhoelów!
I poszedł do swego pojazdu.
Stefan i Roger szli za nim.
— Siadajcie — rzekł do nich.
Stryj Jan wsiadł z Wincentym do dorożki, i ruszyli wszyscy do Paryża.
Montalt i jego towarzysze zachowywali milczenie. Stefan i Roger pragnęli wprawdzie błagać Montalta o przebaczenie, gdyż ich serca przepełnione były radością i nadzieję; lecz nie śmieli, widząc go surowym i posępnym.
— Biedny stryj... — mówił Montalt do siebie — on zawsze ma jednakie serce... oh! nie na nim to powinienem się był zemścić... ale mój brat... Marta!... nie śmiał nawet o nich wspomniéć... jestem szalony... wczoraj byłbym oddał cały majątek za ten list, w którym spodziewałem się wyczytać słówko politowania lub żalu... słowo miłości... szalony... nikczemny szaleniec... czyliż nie wiem od lat 20, że serce kobiety jest próżnią?...
— Mylordzie — odezwał się Stefan z obawą — moje serce nie mogło znienawidziéć ciebie... gdy bawiłem w Penhoelu, słyszałem twoje imię w ustach wszystkich... nim ciebie poznałem, jużem cię kochał.
— Dajmy pokój Penhoelom — rzekł sucho nabob.
Roger spuścił głowę w milczeniu.
— Pan jesteś słusznie — na mnie zagniewany — odezwał się malarz.
— Bynajmniéj — odpowiedział nabob — tylko to co widzę, nudzi mnie i oburza.
Ziewnął i mówił do siebie:
— Biedni ludzie... nikczemne podstępy... zdaje mi się że wrócę do Jndyi...
Stefan miał cóś mówić, lecz nabob ukazał znak znużenia i wtulił się do kąta pojazdu.
Powóz naboba stanął pierwszy przed pałacem. Za nim przybyła dorożka.
Okiennice były zamknięte w pokoju naboba, który był oświetlony lampą. W chwili gdy Montalt drzwi otwierał, wzrok jego przywykły do jasności dziennéj, nie mógł rozróżnić przedmiotów. Widział tylko dwie dziewczyny szamoczące się w ręku trzech mężczyzn, którzy osłupieli spostrzegłszy go niespodzianie.
Cyprjana i Djana powstały wydając okrzyk radości i rzuciły się do szyi jego.
Jeden z trzech mężczyzn korzystając z tego podjął z podłogi pudełko, wyśliznął się jak węgórz pomiędzy nabobem a drzwiami i zniknął na zakręcie korytarza.
Stefan i Roger nie wiedzieli co się wewnątrz działo, i nie pomyśleli ażeby go zatrzymać.
— Ojcze! drogi ojcze! — mówiły dziewice — Bóg zesłał ciebie... oh! płakałyśmy wiele téj nocy, bo nie spodziewałyśmy się oglądać ciebie.
Roger ścisnął Stefana za rękę.
— Nazywają go ojcem... czy wiedzą czegośmy się dopuścili?.. czy nam przebaczą?...
Montalt pocałował w czoło dziewice.
— Cóż to znaczy? — zapytał bez widocznego wzruszenia.
— Ci ludzie — odezwała się Djana — którzy nas chcieli zabić niegdyś, przyszli dzisiaj okraść ciebie ojcze!
Montalt spojrzał na nich.
— Zdaje mi się, że było ich trzech...
Djana i Cyprjana poskoczyły otworzyć okiennice. W pokoju był tylko Bibandier i Blażéj.
— On uciekł! — odezwała się Djana.
— I zabrał djamenty! — dodała Cyprjana.
— Pan baron Bibandier — szepnął Montalt — i hrabia Manteira... przyszliście moi panowie zrabować mój pałac... któż był trzeci?...
Zanim odpowiedź nastąpiła, powstał szmer na korytarzu, poczém dosłyszano głos stryja Jana zmieniony skutkiem gniewu:
— Poznaję ciebie, pomimo twego przebrania... jakem poznał twoją rękę w tém nikczemnym liście, w skutku którego pochwyciłem szpadę na mego synowca... jesteś więc złym duchem naszéj rodziny!...
W téj chwili zbliżał się do drzwi, trzymając za kołnierz pana kawalera las Matas.
Silném pchnięciem rzucił nim na środek pokoju mówiąc:
— Tą razą zgnieciemy ciebie jaszczurko!
Robert zsiniał drżąc cały. Ile razy podniósł oczy, widział się otoczonym przez swoje ofiary.
Cyprjana i Djana były w objęciach Jana, lecz ich wzrok był zwrócony na naboba, gdyż ich nadzieje urzeczywistniły się.
Ostatnie słowa Jana potwierdziły ich domysły, bo ich dobry duch nazywał się Ludwik Penhoel. Udawały że nie spostrzegają Stefana i Rogera, którzy szukali ich spojrzeń.
— Ludwiku! — rzekł stryj Jan — z przyczyny tego człowieka, Pontales zagarnął dom ojca twego.
— Ojcze — odezwała się Djana — my go także naszym ojcem nazywamy — dodała zwracając mowę do stryja Jana, na którym to słowo sprawiło wrażenie — nasz ojciec wie o wszystkiém co zaszło... słyszałyśmy same, jak ten człowiek opowiadał mu swoje niegodne podstępy.
Błażjé i Bibandier pragnęli z duszy uciec, lecz murzyni stali we drzwiach.
— To, o czém mylord nie może wiedziéć — odezwał się Stefan — że ten człowiek któregośmy nie poznali, jest jedyny przyczyny naszego szalonego zapędu... on to wzbudził w nas podejrzenia... on to wprowadził nas do domu gry, gdzieśmy pana wyzwali...
— On to powiódł mnie za rękę do ciebie stryju! — dodał Wincenty.
— On dał pieniądze Nawnie — odezwał się Seid — ażeby otruła panny...
— On jest przyczyny wszystkich nieszczęść — dodał stryj Jan — mój synowcze... potrzeba ażeby ten człowiek odniósł zasłużony karę.
Nabob nie przemówił dotąd słowa. Miał głowę zwieszony na piersi i zdawało się że nic nie słyszał.
W téj chwili zbliżył się do amerykanina, wszyscy ustąpili mu z drogi.
Każdy zapytywał siebie, jak sobie postąpi, gdyż był królem w pałacu, gdzie każdy jego rozkaz był ślepo wykonywany.
Wiadomo było, że jego fantazja była jedyną regułą, i że prawo ogólne było niedostateczne przeciw jego woli.
Położył rękę na ramieniu Roberta, który się nachylił jakby był przygnieciony ciężarem, i rzekł do niego głosem słodkim, pieszczotliwym prawie:
— Panie kawalerze las Matas! to co mówią ci ludzie, mało mnie obchodzi... jesteś w moim domu... pod moją opieką... i nie stanie się ci nic złego.
W pokoju powstał szmer zadziwienia.
Robert nie mogąc wierzyć uszom swoim, podał z nieśmiałością Montaltowi pudełko sandałowe mówiąc:
— Mylordzie!.. poddaję się twéj szlachetności...
Montalt przyjął pudełko, poczém szepnął do ucha Roberta:
— Panie kawalerze... jeżeli zechcesz, gotów jestem uwierzyć żeś przyszedł do mnie z odpowiedzią na moje listy.
Amerykanin ośmielił się już bez bojaźni spojrzéć na Montalta.
Montalt miał wzrok spuszczony.
— Czy przyniosłeś list z sobą? — zapytał.
— Mylordzie — odpowiedział Robert mniemając, że odzyskał wyższość nad nabobem — nie jestem w stanie nic ci odmówić, lecz list...
— Jeżeli go zostawiłeś w domu, każ go tu przynieść.
— Bo Mylordzie...
Montalt zmarszczył brwi.
— Czy go masz lub nie? — szepnął głosem uprzejmym.
A gdy Robert się wahał, nacisnął mu ramię tak silnie, że się ten cofnął i zbladł.
— Jestem pewny, że go masz przy sobie; proszę mi go dać panie kawalerze... i to natychmiast... albo umrzesz pod kijami...
— Mylordzie.. — wyjąkał strwożony Robert.
Bibandier i Błażéj drżeli jak listki.
— Seid! — zawołał spokojnie Montalt.
Murzyn wszedł do pokoju.
Robert odpiął spiesznie surdut i wyjął pugilares z kieszeni.
— Jeżeli dam list panu — odezwał się Robert — czy mnie wypuścisz wolno z pałacu?
— I nas także... — wybełkotali Błażéj i Bibandier.
Montalt spoglądał z chciwością na pugilares, ręka jego drżała, oddech zatrzymywał się w piersiach. Kiwnął głową w potwierdzający sposób, jakby nie był w stanie przemówić słowa.
Robert wydobył list do połowy.
Montalt pochwycił go westchnąwszy.
— Odejdźcie!...
Łotrzy niezatrzymywani przez nikogo, poskoczyli do drzwi i zniknęli jakby za pomocą czarów.
Nabob stał na środku pokoju trzymając list w ręku i niemogąc go czytać, gdyż zdawał się być pokrytym pomroką.
Wszyscy mieli na niego zwrócone oczy, milczenie uroczyste panowało w sali.
Po kilku minutach łzy zrosiły policzki Montalta. Zachwiał się na nogach, poczém ukląkł na oba kolana.
— Tak ona mnie kochała... oh! mój Boże... jakiémże sercem mnie obdarzyłeś!... odgadłem... wiedziałem prawie... i siliłem się na to, ażeby nie wierzyć... upodobałem sobie nienawidziéć i złorzeczyć...
Jan Penhoel i obie siostry zbliżyły się do Montalta, który powstawszy, przycisnął starca do łona.
— Mój ojcze! — mówił — kochałem nazbyt... myśl o niewdzięczności waszéj, przywodziła mnie do szaleństwa...
— Niewdzięczności... — powtórzył stryj Jan — ani razu od lat 20 nie pominęliśmy ciebie w naszych modłach.
Montalt powtórnie przycisnął go do serca i podał ręce dziewicom, które je ucałowały.
— Wierzę — mówił. — Jestem tak szczęśliwym, jakem sobie nie wyobrażał ażeby nim być można na ziemi... Marto... oh! Marto!...
Stefan i Roger rozrzewnieni, nie pojmowali szczegółów tej sceny. Wincenty stał posępny, zajęty jedynie myślą o Blance, o któréj dotąd nikt nie wspomniał i która zdawała się być dla niego straconą.
W tém Montalt oswobodził się z objęć stryja i córek jego, a żywy rumieniec jego twarzy, zastąpiony został śmiertelną bladością.
— Oh! — wyjąknął drżący — myślałem o tém przez cały dzień i noc... Bóg mnie ukarze za tę myśl okropną... Ten pojedynek...
— Mój synu! — przerwał Jan — mniemałeś żem winny... i chciałeś mnie zabić...
— Chciałem się pomścić — odpowiedział Montalt — pomścić okropnie... biedny stary przyjacielu... bo chciałem nadstawić pierś moją naprzeciw twój szpady,... i powiedziéć ci moje imię wydając ostatnie tchnienie...
Stryj Jan przejęty zgrozą, zakrył twarz rękami; zdawało się, że krew zlodowaciała w żyłach jego.
Wincenty korzystając z chwilowego milczenia, zbliżył się na środek pokoju.
— Czy nikt nie wspomni tutaj o Blance Penhoel? — zapytał.
Cyprjana i Djana, z klóremi Wincenty przywitał się obojętnie wchodząc, wzięły go za ręce i uprowadziły do drzwi. Montalt śledził je smętnym wzrokiem.
— Mój ojcze! — szepnął — Bóg sprawiedliwy uwieńczył tak pięknie twoje życie szlachetne i uczciwe... w imieniu córek twoich błagam przebaczenia twego.
Stryj Jan zbliżył się do niego jakby chciał go pocałować, gdy témczasem szepnę! mu cóś do ucha.
Montalt zgnębiony radością cofnął się i przyłożył ręce do piersi, a upojenie szczęścia malowało się w obliczu jego.
— Ja... ja!... — zawołał przerywanym głosem — Djana! Cyprjana!... dzieci serca mego... dwa anioły pocieszające mnie w udręczeniach!... do kata — dodał z szczerym śmiechem obróciwszy się do Stefana i Rogera — moi młodzi towarzysze zbliżcie się do mnie... mieliście słuszność zazdrościć mi, bo jestem pewny, że je lepiej kocham jak wy... daj mi rękę Stefanie... jesteś szlachetnym młodzianem... a ty Rogerze, lubo jesteś nieznośnym trzpiotem...
Młodzieńcy nie dali sobie powtórzyć tego.
— Stefanie! — rzekł Montalt z niejakim smutkiem przebijającym się wśród jego radości — będziesz mężem mojéj pięknej Djany!.. ty Rogerze, otrzymasz rękę powabnej Cyprjany!... lecz pamiętajcie, ażeby były z wami szczęśliwe... albo jeszcze raz bilibyśmy się z sobą...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wszyscy będący poprzednio w pokoju naboba, zgromadzili się obecnie u Blanki.
Stryj Jan spoglądając ukradkiem na kolebkę, w któréj spoczywało dziecię, pogrążony był w smutném zamyśleniu. Blanka odzyskała słaby rumieniec; uśmiechała się jakby ją uzdrowił widok ukochanych osób.
Nabob zaledwie mógł się wstrzymać od śmiechu, zwracając wzrok na Wincentego.
— Mój synowcze — rzekł do niego — przekonywasz się, że nie mogłem udzielić ci zaspakajających objaśnień... gdyż te dwie panny — dodał zwracając się do Cyprjany i Djany — rozporządziły w pałacu podług swego upodobania i nie zasięgły méj rady... nie wiedziałem że nasza Blanka jest w moim domu.
— Mój stryju! — odezwał się zapłoniony Wincenty — racz mi przebaczyć...
— Moje dziecko... ponieważ mamy wzajemnie wiele do przebaczenia, i pragnąc raz załatwić wszystko, należy nam ogłosić powszechną amnestję.
Zbliżył się do stryja Jana.
— Zamiast marszczyć brwi, powinieneś się uśmiechać — rzekł z cicha — bo jeżeli tracisz dwie córki, masz za to wnuczkę...
— Lecz honor Penhoelów...szepnął starzec.
— Honor Penhoelów — odpowiedział wesoło Montalt — obchodzi Penhoelów... kto wiele podróżował, słyszał też wiele historyi... dowiedziałem się mianowicie o bardzo pięknéj na pokładzie statku angielskiego... czy chcesz ażebym jéj opowiedział panie Wincenty?
Wincenty zapłoniwszy się, ukląkł przed łóżkiem Blanki i pocałował jéj rękę.
— Teraz, kiedy jest równie ubogą jak ja — rzekł z wzruszeniem — mogę wyznać że ją kocham i przyrzec przed Bogiem, że będę jéj mężem!
— Nie, bynajmniéj — zawołał nabob — ona jest bogatą... i ty także... te panny mają w kieszeni kapitał na wykupienie z zastawu dóbr Penhoela, i wszystko co mam, należy do was moje dzieci.
— Potrzeba trzech dni — odezwała się Djana — na odbycie podróży do Bretanii... gdyż za trzy dni upływa termin odkupu.
— A więc mamy, dość czasu... każ zaprzęgać Wincenty... potrzeba najprzód wynaleźć mego brata i Martę... muszę więc w tym celu zobaczyć się z trzema łotrami... chodźcie ze mną.
Stefan i Roger do których stosowały się ostatnie wyrazy, pocałowawszy piękne rączki dziewic, nie bardzo się temu opierających, wyszli z nabobem, spiesząc do hotelu czterech części świata.
Gdy Montalt zapytał o kawalera las Matas, odpowiedziano mu, że ten wyjechał ze swemi towarzyszami przed pół godziną za granicę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.