Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część piąta/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część piąta.
PENHOEL.

I.
Oberża.

Pojedynek przy bramie Orleańskéj odbył się we środę, zobaczemy zaś co się działo w następny sobotę.
Główna oberża w Redon pod uwieńczonym baranem, któréj właścicielem nie był już niestety poczciwy Géraud, napełniona była gośćmi.
Zastawiono dwa stoły do wieczerzy: przy jednym siedzieli wieśniacy i handlarze okoliczni, przy drugim zaś zajmowali miejsca osoby wyższego rzędu.
Towarzystwo znakomitości miejscowych wieczerzali dość skromnie, stół bowiem zastawiony był półmiskami ryb, kartofli z białym sosem i jajek na twardo. Przed każdym gościem stała butelka wina do połowy tylko napełniona, bo wstydziliby się pić jak wieśniacy smaczny jabłecznik, i woleli krzywić się na gęste, mętne i kwaśne wino.
Przy tém stole znaleźlibyśmy dawnych naszych znajomych, bywających w Penhoelu; były tam bowiem trzy gracje Babouin de Rouseaux, kawaler zastępca wójta gminy, pani zastępczyni, pani Klara Lebinihik i jéj wielbiciele trzej wice-hrabiowie, a nawet poczciwy Chauvette nauczyciel z Glenaku.
Była 8 z wieczora, nie brakowało nikogo oprócz młodego Numy, braciszka trzech gracyj, którego krzesło stało próżne przy stole.
— Jak czas szybko upływa — odezwała się Englantynka najstarsza z trzech gracyj, przyjmując podany sobie ogon leszcza z rąk pana Kerbichel — zaledwie pół-trzecia miesiąca upłynęło, jakeśmy siedzieli przy tym stole z Penhoelami.
— Tak, to prawda — powtórzył chór.
— Biedna pani — poszepnął pan Chauvelte — biedny stryj Jan.... jak oni byli dobrzy i jak ich kochali...
— Pomimo tego — odezwała się cierpko słodkim głosikiem panna Kawatynka — teraźniejszy właściciel Penhoelu pan margrabia Pontales jest godniejszym od swego poprzednika.
Towarzystwo znów przywtórzyło.
— Nie chciałbym źle mówić o dawnym wójcie — dodał zastępca Kerbichel — lecz widoczném było, że ten biedny Penhoel miał skłonność do mocnych napojów.
— A przytém — odezwała się Aryjka, któréj miłe roztargnienie nie obiecywało tak głębokich spostrzeżeń — grał nałogowo i poziewał przy muzyce.
— Ja zaś mówię — rzekła poważnie pani Kerbichel — że kiedy człowiek traci majątek to musi być ladaco... margrabia Pontales ma dziś 80,000 dochodu... to jest chlubę dla naszéj okolicy... zresztą, albo to tylko ci ludzie umieli przyjmować u siebie?
— Ah! w istocie — szeptała wdowa Lebinihic — przyznać należy że bywały piękne uczty w Penhoelu...
Wice-hrabiowie powtórzyli:
— Piękne uczty bywały w Penhoelu.
Gracje podzielały zdanie pani Kerbichel, Eglantyna zaś dodała:
— A przytém jakież to plotki krążyły o tych ludziach?... a ja nie cierpię plotek... najprzód co do Loli, która nie dość że bałamuciła Penhoela, to jeszcze zawracała głowę młodemu Pontalesowi... przystojnemu młodzieńcowi... potém pana de Blois, który jedném okiem spoglądał na matkę, a drugim na córkę... co się tyczé panny Blanki...
— Moja siostro — przerwała Kawatynka spuszczając oczy — potrzeba być wyrozumiałą... bywały wypadki, że młode panny dostawały wodnéj puchliny i wydawały się...
Zatrzymała się potrząsając główką.
— Ja to pierwsza dostrzegłam — odezwała się pani Klara Lebinihic — że rozpuszczano jéj suknie... a to zemdlenie na balu... wiedziałam co się święci...
Wice-hrabiowie spojrzeli na nią z uwielbieniem.
— A te dwie córeczki stryja Jana?... wtrąciła Eglantyna — stryjaszka w sabotach... gdyby się godziło mówić o umarłych...
— Strzeż się panna — przerwał jeden z wice-hrabiów — wiarogodni ludzie utrzymuję, że powracają nocami w okolice pałacu... i jakkolwiek pokój pani może być dobrze zamknięty, dziewice nocy łatwo się do niego dostać mogą.
— A wtedy — odezwała się wdowa Lebinihic ze śmiechem — biada twojéj szyi moja droga panno!
Wice-hrabiowie zaśmieli się chórem, Eglantyna zaś zbladła.
— Niech mnie Bóg zachowa — poszepnęła — wiem co chrześcijanka winna zmarłym duszom... i żarcik pani jest wcale nie w swojém miejscu...
— Zgoda moje panie! — odezwała się pani Kerbichel — nie zapominajmy, że jesteśmy w publiczném miejscu... Wracając do Penhoelów, zdaje się że młody Wincenty zginął pod gilotyną.
— Jak to? — zawołał Chauvette podskakując na krześle.
— Źle mu też z oczu patrzyło — odezwała się Kawatynka — nie wielka téż szkoda... ale otóż mój brat...
Tarde venientibus ossa — przemówił zastępca — to znaczy: że pozostaję kości dla tych, którzy nie pilnuję godziny wieczerzy panie de l’Etang.
Numa Babouin miał postać poważną, z któréj można było poznać że przynosi ważną nowinę. Usiadł w milczeniu na swojém miejscu.
— Pan Numa dowiedział się czegoś! — wykrzyknęła pani Lebinihic, której małe oczki iskrzyły się z ciekawości.
— Czy nam przynosisz wiadomość o powodzi? — zapytał Kerbichel.
— Powódź zaczęła się dziś wieczór — odpowiedział Numa — to się wydarza corocznie... lecz mogę zajść wypadki, o jakich dawno nie słyszano...
Wszyscy nadstawili uszu i skierowali spojrzenia na Numę, który przybrał uroczystą i tajemniczą postać.
— Cóż tedy się wydarzyło? — zapytały trzy siostry.
Babouin spojrzał z godnością na pana Kerbichel.
— Nie każdy ubiega się za wieczerzą, panie kawalerze — rzekł — przyjemniéj jest podług mnie widziéć co się dzieje... co się zaś dzieje — dodał wstrząsając głową — jest bardzo dziwmém, moje panie i panowie.,, nadzwyczajnie dziwném!...
— Nabawiasz nas trwogą mój bracie — zawołała zniecierpliwiona Eglantyna.
Numa podparł się łokciami:
— Wiadomo państwu, że dobra Penhoela sprzedane zostały z prawem odkupu? — zaczął.
— Któżby o tém nie wiedział — rzekł Kerbichel.
— Dziś jest termin ostateczny, panie zastępco...
— Komuż pan o tém mówisz?... nikt nie zjawi się z 500,000 frankami dla wykupienia ich.
— Otóż panie adjunkcie, nie należałoby tak stanowczo twierdzić...
— Jak to?
— Sam osadzisz... Przed chwilę wszedłem do izby, gdzie niższa klassa biesiaduje... spodziewałem się, że tam będę rozmawiać o Penhoelach... lecz nie przypuszczałem tego, czego się dowiedziałem... Pan który wiesz wszystko panie Kerbichel, założyłbym się o sto przeciw jednemu, że nie zgadniesz...
— Pan kawaler zrzeka się zakładu — odezwali się chórem.
— Założę się z panem, stawiając tysiąc za jedno.
— Zlituj się pan....
— A więc panie i panowie... ponieważ się wyrzekacie zakładu... bo nigdybyście nie odgadli... powiem wam... że państwo Penhoelowie są w téj oberży!...
— Czy podobna! — odezwali się wszyscy.
— Nie wiem czy podobna, lecz tak jest.
— Zresztą, być może, iż się wystarali o pieniądze — rzekł Kerbichel — nikt nigdy nie sądził, ażeby Penhoel był nieporządnym i nieuczciwym człowiekiem...
— Zapewne, zapewne.
— Lecz to jest najosobliwszém — mówił daléj Numa — a najprzód czy przypominacie sobie tego awanturnika, który przybrał nazwisko Roberta de Blois?
— Tego łotra...
— Mówiliśmy właśnie o nim przed chwilę.
— A więc... zdaje się, że on dostarczył pieniędzy Penhoelom.
— On!...
— To jest rzeczywistym... przywiózł w swoim pojeździe panię i pana... oprócz tego ma z sobą swego dawnego służącego Błażeja i biedaka którego znacie, bo był grabarzem w Glenaku.
— Bibandiera?...
— Tak jest... mówię że maję z sobą milion gotówki.
— Milion! — wykrzyknę! zastępca — jak to źle sądzić porywczo o ludziach... Ktoś tu nazwał pana de Blois awanturnikiem...
— Przynajmniej nie ja — odezwała się Eglantyna.
— Ani ja...
— Ani ja...
— Ani nikt.
— Czyby nie można złożyć uszanowania drogiemu Penhoelowi? — odezwał się p. Kerbichel.
— On zachowuje ścisłe inkognito.
— Pojmuję to... ale zacny p. de Blois?
— On już pojechał do pałacu Penhoela, wraz ze swemi towarzyszami.
Przez chwilę panowało milczenie, pocém najstarsza z gracyj ujęła brata za rękę:
— Otóż to co nazywam szczęśliwym zdarzeniem — rzekła — bezwątpienia nie mam nic przeciw margrabiemu Pontales... lecz pragnęłam z duszy, ażeby Penhoelowie powrócili do dóbr swoich.
— I my także!
Poczém każdy wtrącił słówko:
— Tak zacni obywatele.
— Wspaniali, dobroczynni.
— Najstarsza rodzina w naszych stronach.
— Zacni, szanowni ludzie.
Uważano za złe panu Chauvette, który nie objawiał uczuć swoich.
W tém powstał szmer na ulicy, i wszyscy poskoczyli do okien, gdyż ciekawość była obudzony do najwyższego stopnia.
Był to po prostu człowiek, który wsiadał na konia przy bramie oberży, i który po chwili puścił się galopem.
— Założyłabym się o 5 franków — odezwała się pani Lebinihic — że to jest Penhoel i że jest pijany.
— Kto pijany? pan de Penhoel?
Lecz w tém hałas zewnątrz powstały przerwał dalsze rozprawy, bo dwa pojazdy pocztowemi końmi zaprzężone, zatrzymały się przed bramą oberży.
Szanowne zgromadzenie wytrzeszczało oczy i nadstawiało uszu.
Numa wymknął się dla powzięcia wiadomości.
Jakiś człowiek nieznajomy wysiadł z pojazdu i wezwał gospodarza. Powiedział mu coś cichym głosem, poczém wrócił do powozu, z którego wysiadł starzec.
— Niech umrę, jeżeli to nie jest Jan Penhoel!... — odezwała się Eglantyna.
Nieznajomy rozmawiał z oberżystą.
Starzec który wysiadł poprzednio, ukazał się znowu i przy pomocy służącego oberży, unosili do powozu kobietę, która się wydawała bardzo osłabioną.
— To pani!...
— Co to znaczy? — szeptali.
Słaba kobieta była umieszczony w pojeździć, do którego wsiadł starzec.
Nieznajomy pytał oberżysty:
— Jak dawno odjechał?
— Przed pól godziny.
— Kaź mi pan osiodłać konia natychmiast.
— Nie mogę zadość uczynić żadaniu pana... bo te osoby o których mówiliśmy, wynajęli konie ze wszystkich domów zajezdnych.
— A więc niech wyprzęgą z mego pojazdu...
Ten rozkaz natychmiast spełniono.
Dosiadłszy konia, zbliżył się do pojazdu i rzekł:
— Jedzcie do mostu Hussay, ja będę przed wami w pałacu.
Poczém puścił się galopem. Pojazdy za nim ruszyły.
Szanowne towarzystwo dręczone było gorączką.
Numa, który stał na ulicy i był świadkiem wszystkiego co się tam działo, powrócił do sali jadalnéj.
— Potrzeba było widziéć, ażeby uwierzyć! — odezwał się ledwo dysząc.
— Cóż takiego?
Trzy gracje szczyciły się, że był ich bratem.
— Cóż takiego?... — powtórzył — widziałem żyjących, chorych, i umarłych...
— Umarłych?...
— A przynajmniéj duchy... przecież mam dobre oczy i poznałem wszystkich, oprócz dwóch czarnych djabłów...
Numa Babouin był przedmiotem podziwu; nikt nie śmiał go zapytać, dopóki nie raczył wytchnąć.
— Słuchajcie panowie i panie!... w pierwszym pojeździe był Wincenty i dawny właściciel tej oberży, Géraud...
— I stryj w sabotach?...
— Czy to był on?...
— Jeżeli mi będziecie przerywać, to nic nie powiem... w tym pojeździe umieścili panią... w drugim, widziałem dwie córki stryja Jana z ich kochankami...
— To nazbyt panie Babouin — odezwał się Kerbichel — przecież dwie córki stryja Jana umarły, i akt ich zejścia spisany został przezemnie.
— Alboż to nowina, że się władza pomylić może... mówiąc bez urazy pana... słowem, w tém samem pojeździe siedziała Blanka z małym dzieckiem.
— Otóż to! — odezwały się kobiety.
— Biedna Blanka.
— Biedna Blanka — pomruknął Numa — będzie może najbogatszy panny w okolicy...
Wszyscy spojrzeli po sobie a pan Kechichel odezwał się:
— Oprócz pana Chauvette, wszyscy się cieszy z powrotu Penhoelów... wnoszę toast za ich zdrowie!...
Robert, Blażjé i Bibandier przybyli do Redon o 3ciéj po południu wraz z Penhoelem i żony jego.
Remigeusz pił przez cały drogę.
Marta pojmowała, że jest niewolnicy w ręku nieprzyjaciół. Straciła zupełnie odwagę, a w ciągu podróży pogrążona była w śnie chorobliwym. Mało ją obchodziło co nastąpi. Spodziewała się, że Bóg złączy ją zukochanemi córkami: Cyprjaną i Djaną, i żałowała tylko Blanki na tym świecie.
W oberży położyła się na tém samem łóżku, na którém przed trzema laty spoczywała Lola.
Robert, Błażéj i Bibandier, oraz Penhoel, zasiedli do stołu. Remigeusz pił do upadłego. Około czwartéj, Robert, Błażéj i Bibandier, wsiedli na konie mówiąc do Remigeusza:
— Teraz spodziewamy się, że nam wierzysz... do ósméj pozostaniesz... lecz o saméj ósméj, powinieneś już być na drodze do Penhoelu.
Remigeusz pozostał z żoną, która spała. Nie pomyślał o zemście, gdyż miał w kieszeni złoto i wino przed sobą.
O ósméj wyjechał na zamówionym koniu, gdyż Robert wynajął wszystkie w mieście, powodowany obawą, że go może ścigać Berry-Montalt.
Ostatni stracił cały dzień na szukaniu w Paryżu Marty i brata. Robert wyprzedził go o 12 godzin, lecz to opóźnienie wynagrodziło się w podróży tak dalece, że przybywszy do Redon, Montalt stanął o pięć tylko godzin późniéj od uciekających.
Właściciel oberży udzielił mu wszelkich wiadomości potrzebnych o pięciu podróżnych, którzy się zatrzymali pod uwieńczonym taranem. Stryj Jan udał się do Marty. Widząc ją słabą, nic nie wspomniał o córkach i umieścił ją w pojeździe, w którym był Géraud i Wincenty.
O milę od Redon, Remigeusz usłyszał za sobą galopującego konia.
Noc była ciemna i wilgotna. Penhoel odwrócił się i spostrzegł pędzącego jeźdźca otulonego w płaszczu.
— Kto ty jesteś! — odezwał się Remigeusz podchmielonym głosem.
Jeździec nic nie odpowiedział.
— Ja jestem Penhoel — rzekł Remigeusz — jadę wykupić moje dobra... i wypędzić Pontalesa, syna karczmarza... jak psa!...
Jeździec milczał.
Pomimo że był pijany, Remigeusz truchlał od strachu; jadąc stępa obok milczącego jeźdźca, spoglądał na niego ukradkiem.
Poczém puścił się galopem. Nieznajomy podobnież.
— Kto ty jesteś!.. kto jesteś! — bełkotał Penhoel.
Nieznajomy milczał.
Remigeusz drżał.
Po godzinie jazdy, w ciągu któréj przedstawiały się rozmaite widma w jego zamąconéj wyobraźni, koń jego zatrzymał się nagle.
Szumiące bałwany potoku zalewały drogę. Z lewéj strony rozciągały się bagna Glenackie, pośród których wznosiły się wyziewy białéj niewiasty, z prawéj zaś podwójny pagórek przepuszczał napływ wody.
Z przodu widziéć się dawały budynki dworskie, w których wszystkie okna były ciemne.
U podnóża pagórka, migotało światełko z chaty Benedykta.
— Podawaj prom! — zawołał Remigeusz.
Nikt się nie poruszył w chacie.
Nieznajomy stuliwszy ręce w trąbkę, zawołał dźwięcznym głosem:
— Podawaj prom!...
Światełko zgasło w chacie.
Remigeusz zadrżał i uczuł dreszcz w żyłach.


II.
Konający.

Robert, Błażéj i Bibandier wyjechawszy z Redon, udali się drogą do Gacilly, lecz zamiast dążyć wprost do Penhoelu, zatrzymali się w pobliskości miasteczka Ben i zsiadłszy z koni stanęli w zaroślach.
W drodze milczeli, pogrążeni będąc w zadumaniu.
— Teraz — odezwał się Robert, zarzucając cugle na gałęź dębu — poświęciwszy wszystko dla wszystkiego... pewny jestem pomyślnego skutku.
— Od niejakiego czasu, nie wiedzie się nam — westchnął Bibandier.
— Milcz! — odezwał się Błaźéj — gdyby nie ty, dziewki byłyby dawno zginęły... i mielibyśmy djamenty naboba.
— Nie możesz mi wyrzucać Śpiochu.... twoja trucizna nie udała ci się równie jak mnie topiel... te dziewczęta są zabezpieczone czarami...
— Bydlę — pomruknęł Błażéj.
— Dość tego! — odezwał się Robert — nie czas po temu, ażeby się spierać... jeżeli weźmiemy się szczerze do rzeczy... to tego wieczora los się odmienić może... co zaś szczególniéj mi się podoba, że nie długo wszystko się rozstrzygnie.
— Ale jak się nie uda? — rzekł Błażéj.
— Polećmy się djabłu... jeżeli nas zawiedzie, nie mamy co robić we Francyi... każdy z nas pójdzie w swoją drogę — mówił Robert. — Przykro wprawdzie pomyśléć... że lata upływają i nie wiele się postąpiło... przecież każdy człowiek, raz w życiu ma sposobność zrobienia losu... idzie tylko o to, ażeby umieć korzystać... być może iż dziś i nasza gwiazda zajaśnieje.
— Do kata! — rzekł Błażéj — zrobiłeś się poetę.
— Przed śmiercią — pomruknął Bibandier.
Amerykanin skrzywił się, poczém wskazał palcem na ostatni dom miasteczka.
— Jeżeli pan Protazy Hiven żyje jeszcze, to go wkrótce ujrzymy, gdyż ma zwyczaj palić fajkę na świeżém powietrzu co wieczór.
— Cóż u licha chcesz od niego? — zapytał Błażéj.
Robert wzruszył ramionami.
— Czy myślisz że pan margrabia Pontales przeszedłby do nas na schadzkę?
— To prawda... Makreofal może nam być użytecznym.
Po chwili otworzyły się drzwi domu prawnika i pan Protazy Hiven wyszedł.
— Naprzód! — zawołał Robert.
Biedny prawnik chciał krzyknąć, poznawszy twarze dobrze mu pamiętne, lecz Bibandier zatkał mu usta.
— Jeżeli piśniesz, to cię uduszę...
Hiven drżał cały szczękając zębami.
— Moi panowie! — wyjąkał — drodzy przyjaciele... bardzo jestem szczęśliwy, że was oglądam...
— Dość, dość... wiemy że nas kochasz — odezwał się Bibandier — lecz bez próżnych słów... chodź z nami.
— Pójdę z wami na koniec świata... lecz...
— Chodź! — rzekł Robert.
Hiven zamilkł. Dosiedli koni, prawnik zajął miejsce za Bibandierem.
— Jedźmy! — odezwał się Robert jadąc z tyłu, ażeby mógł rozmawiać z prawnikiem.
— Jeżeli panowie udają się do pałacu — odezwał się bojaźliwie prawnik — życzyłbym skierować się do mostu Hussay, bo powódź przybiera od wczoraj...
— Czy umarł Benedykt Haligan? — zapytał Amerykanin.
— Tak jakby już umarł... od pół roku już kona...
— A Pontales?
— Oh! ten jest zdrów dzięki Bogu...zawsze przebiegły... zawsze chytry... oh! nie uwierzysz pan jak bytem na niego oburzony, gdy was wypędził z Penhoelu... chciałem mu rozwalić głowę kijem.
— W istocie?... — zapytał ironicznie Robert.
— Szanowny panie Robert... kochany panie Błażeju... i ty zacny panie Bibandierze... nie uwierzycie jak jestem do was przywiązany... i wierzcie mi, że dałbym się dla was porąbać na kawałki.
— Spodziewałem się to usłyszéć — odezwał się Bibandier parskając śmiechem — i my podobnież jesteśmy twojemi przyjaciółmi, tęskniliśmy bez ciebie i dla tego przybyliśmy o sto mil, ażeby ciebie odwiedzić.
— Czy wolno mi zapytać... — rzekł prawnik.
— W swoim czasie i miejscu — przerwał Robert — dowiesz się o wszystkiém... Główną rzeczą jest teraz wiedziéć, czy pan chcesz trzymać z nami, lub przeciw nam?
— Jak możecie pomyśléć, ażebym przeciw wam wystąpił...
— Mówiąc szczerze — rzekł Robert — chcemy skończyć z Pontalesem.
— Spodziewam się, że przez prawne środki...
— Bardzo prawne.
— A więc szanowny panie de Blois... drogi panie Błażeju... i zacny panie Bibandierze... jestem na wasze usługi.
Jechali prawie ą samą drogą, którą przebywały Cyprjana i Djana w nocy ś. Ludwika wracając z domu Hivena. Przebyli most Hussayes, poczém spuścili się do portu kruczego.
Dojeżdżając do pałacu, Robert zatrzymał swego wierzchowca.
— Panie Hiven, bądź pewny hojnéj nagrody, jeżeli uskutecznisz wszystko, czego od ciebie wymagać będziemy.
— Wierzaj mi pan, że interess mnę nie powoduje...
— Posłuchaj... udasz się naprzód do pałacu...
— Chętnie... lecz w jakim celu? — Pójdziesz po pana Pontalesa, z którym życzę się widziéć.
Prawnik potrząsł głową.
— Toby się na nic nie przydało... Pontales przyznać muszę, jest biegłym człowiekiem... On dotąd mieszka jeszcze w zamku, gdyż uważa, że jeszcze termin odkupu nie upłynął i dla tego pałac stoi pustkami.
— A więc nie ma tam nikogo?
Makreofal wskazał na ciemne okna.
— Mieszka tam tylko stary służący, który zarazem jest przewoźnikiem... Poutales odgrywa komedję... powtarza każdemu, że spodziewa się iż Penhoel wykupi dobra i dla tego brama pałacowa jest otwartą.
Robert, nie słuchał go i namyślał się.
— Lecz jeżeli pan sobie życzysz... wsiądę na konia i pojadę do zamku.
— Muszę się tutaj z nim widziéć.
— Przyprowadzę go z sobą.
Amerykanin spojrzał z pod oka na prawnika.
— Śpiochu — rzekł — — zapewne jeszcze nie śpią na folwarku... idź po małego Franusia... a jeżeli będą się ciebie dopytywać, powiedz że idzie o interess Penhoelów.
Błażéj puścił się ścieżką wiodącą do folwarku.
— Szanowny panie Hiven, pokładamy w tobie zupełne zaufanie, lecz potrzeba godziny czasu tam i nazad do zamku... i ileż to myśli może przesunąć się w głowie... pozostań przeto z nami... Franuś zaniesie list, który napiszesz do margrabiego.
— List — powtórzył Hiven — czyż podobna pisać tutaj?
Robert pokazał na światełko błyszczące pośród kasztanów.
— Chata Benedykta posłuży nam za kancelarję.
— Zdaje się że nie potrzebujemy świadka naszéj czynności.
Byli o 50 kroków od chaty. Bibandier sunął pomiędzy krzakami i niebawem wrócił.
— Biedny stary nie będzie nam przeszkadzał — zawołał z daleka.
— Czy umarł?
— Wejdźcie... jesteśmy panami chaty.
Weszli do chaty oświetlonej łuczywem tlejącém przy tapczanie.
Benedykt leżał na wznak z żałożonemi na krzyż rękami, z otwartemi i wrytemi oczami.
Robert wziął drzazgę.
— Rozpal ogień Bibandierze... pan Hiven jak uważam ma febrę.
Prawnik drżący jak listek, usiadł jak najdalej od tapczana.
Bibandier cisnął kilka drewek na komin, a gdy płomień wzniósł się jasny i świetny, Amerykanin przybliżył stołek z widoczném zadowoleniem.
— Wieczory zaczynają być chłodne... czy masz pan co potrzeba do pisania panie Hiven?.. bo ja mam tylko papier stemplowy.
Hiven spojrzał na niego z zadziwieniem.
— To pana zastanawia?.. Pontales spłatał nam figla... lecz dziś mam nadzieję, że się mu wywzajemniemy... usiądź pan dogodnie tak, żebyś mógł pisać na kolanach.
Hiven wydobył kałamarz, pióro i papier.
— Chciałem odwiedzić osobiście margrabiego — rzekł Robert — lecz zastanowiwszy się lepiéj, postanowiłem zgłosić się do niego listownie... pisz więc pan.
— Jestem gotów.
— Pisz pan... no... ale cóż mu oznajmiemy?...
— Trzeba wyszukać cóś dowcipnego — odezwał się Bibandier — ho gdyby to był człowiek w naszym wieku, możnaby mu naznaczyć schadzkę miłosnę.
— Milcz! — przerwał Robert — piszże pan... cóż u djabła, nie jesteś przecię dzieckiem... napisz cóś takiego, ażeby go ściągnąć...
Prawnik poskrobał się w ucho.
— O téj godzinie... i w dniu upływu terminu... a przytém margrabia powie: „dla czego Hiven sam nie przyszedł?”
— Potrzeba więc cóś wymyślić...
— Szukam — rzekł Bibandier.
— Milcz!... Panie Hiven, przekonany jestem, że obdarzony jesteś rzadkiemi zdolnościami.
— Pan jesteś zbyt łaskaw... lecz Pontales jest tak niedowierzający... poczekaj — rzekł uderzając się w czoło — zdaje mi się że mam sposób...
— Jaki?...
— Jest jedno nazwisko, które poruszyłoby Pontalesa, gdyby nawet był konającym... to jest: nazwisko starszego Penhoela.
— W istocie?
— Od dwóch lub trzech miesięcy, rozchodzę się wieści o powrocie Ludwika... otóż napiszę mu, że idzie o ważne sprawy, do których wpływa Ludwik Penhoel.
— Napisz panie Hiven, i być może nie zminiesz się z prawdę...
— Jak to? albobyś pan co wiedział? — zapytał przestajęc pisać.
Błażéj powrócił z Franusiem.
— Skończ pan... za godzinę dowiesz się wszystkiego.
Prawnik złożył list i wręczył go chłopcu który się puścił pędem.
Robert po odejściu chłopca był cięgle milczącym, a pan Hiven nadaremnie usiłował zawiązać z nim rozmowę.
Noc była ciemna i chłodna, wiatr dął w zaroślach, szum wód przybierających ciągle słyszéć się dawał.
Wśród panującego obecnie grobowego milczenia w chacie, pan Hiven zerwał się raptownie z siedzenia, gdyż zdało mu się, że dosłyszał westchnienie pochodzące z łóżka, na którem leżał zmarły Benedykt. Towarzysze Hivena naśmiawszy się z jego trwogi, zmusili go aby usiadł w poprzedniém miejscu.
Po upływie godziny, usłyszano tętent konia. Nasi towarzysze ukryli się za drzwiami, prawnik zaś sam pozostał przy kominku.
Po chwili wszedł Pontales. Nie widać było na jego twarzy miodowego uśmiechu i zdawał się być w złym humorze.
— Czego żądasz? — zapytał w progu — i co znaczy ta schadzka?...
Prawnik kłaniał się nizko, i być może z trudnością zdobyłby się na odpowiedź, gdyby mu towarzysze nie oszczędzili tego kłopotu.
Pontales zamilkł, ponieważ drzwi nagle zatrzasnęły się za nim. Odwrócił się drżący, i dostrzegł z kim ma do czynienia.
— Zasadzka... — szepnął. Poczém dodał:
— Mój syn pisał, że wczoraj byli w Paryżu...
— Otóż to zupełnie mylne rozumowanie, jak na człowieka podobnego panu — odezwał się Robert ze śmiechem — ale podajmy sobie ręce przedewszystkiém...
Robert, Błażéj i Bibandier wyciągnęli ręce, Pontales zaś odpowiedział machinalnie na tę szyderczą uprzejmość.
— Zapewne panowie — wyjąkał — zmusiliście Hivena, ażeby mi naznaczył tę schadzkę?
— Gdybyś nam był pozostawił pałac Penhoela, drogi margrabio — rzekł Robert — nie bylibyśmy zmuszeni przyjmować pana w téj chacie... ah! pan postąpiłeś z nami po mistrzowsku... żandarmy... wyciągi z bióra policyi... wszystko to udało się wybornie... lecz chciéj pan usiąść... mamy bowiem z sobą wiele do mówienia.
Pontales usiadł na ławeczce.
— Wspomniałeś pan o swoim synie... był to hoży młodzieniec... żył szumnie w stolicy... Odebrałeś pan od niego list wczoraj... lecz ja mogę udzielić mu o nim świeższych wiadomości...
— Czyś go pan widział?
— Mój Boże! nie wiem jak to panu powiedziéć... jednakże jest to smutny wypadek...
Margrabia był ojcem, zaczynał się niepokoić.
— Wiadomo panu — rzekł Amerykanin — że kto jest młody... odważny... drażliwy... może mieć pojedynek...
— Pojedynek!
— Tak, pojedynkował się ze starszym Penhoelem...
Margrabia powstał, jakby był poruszony iskry galwaniczny; prawnik naśladował go.
— Ze starszym Penhoelem!... tym który się ztdą oddalił przed 20 laty?... czy rzeczywiście mówisz o Ludwiku Penhoel?...
Na to imię, przytłumione westchnienie dało się słyszéć od strony tapczana.
Makreofal zachwiał się na nogach, mówiąc tłumionym z przestrachu głosem.
— Umarły przebudził się!...
Bibandier i Błażéj zbledli, Robert zaś wzruszył ramionami.
— Gdy żyjący zechcą — przemówił zwolna — umarły powtórnie zaśnie...
Wszyscy spoglądali z trwoga na tapczan.
Stary Benedykt jakby chcąc zaprzeczyć téj pogróżce, poruszył się i podniósł na tapczanie.
— Dziś!... — odezwał się grobowym głosem. — Wiele dni i nocy czekałem téj chwili... Ręka Boga ciąży nademną... nie doczekam powrotu Penhoela...
Wszyscy milczeli, a nawet Robert nie śmiał ust otworyć.
— Liczyłem godziny — mówił starzec — wiedziałem iż choroba nie zabije mnie... mówiłem... obcy przybył w czasie powodzi i podczas ciemnéj nocy i podczas powodzi i ciemnéj nocy miał powrócić... Penhoela!.. ten który zabije twoje ciało i duszę, wydrze mi śmiertelne życie...
Wymawiał wyrazy z trudnością, oddech jego był ciężki.
— Któż pozostawił otwartą bramę pałacu... widzę powracających tych, którzy nie powinni z niego wychodzić... te, które uważano za umarłe... uśmiechają się żyjące... Nie szukaj twych córek Penhoela pomiędzy dziewicami nocy!.. A on!.. jakże mu serce bije... jego szlachetne serce... Łzy oschły w oczach świętéj niewiasty... jest nowonarodzony w kolebce ozdobionéj kwiatami...
Uśmiech okrasił jego wychudłe lica; wymówił jeszcze słowa niezrozumiałe, poczém opuścił głowę na poduszkę.
Nastąpiło długie milczenie w chacie: poczém Robert przysunął ławkę do krzesła Pontalesa.
— Jest cóś prawdy w tém, co mówił ten stary warjat — szepnął. — Dzieło które zbudowałeś mozolnie w skutku kłamstw i zdradliwych podstępów, jest z gruntu nadwerężone... Przychodzę margrabio z przełożeniem ratunku, lub zguby twojéj... od ciebie zależy wybór...


III.
Ludwik de Penhoel.

Walka toczyła się między Pontalesem i Robertem. Błażéj i Bibandier milczeli. Hiven z przerażeniem spoglądał na tapczan.
— Gdyby tylko chodziło o wykupienie dóbr — mówił Robert — nie byłbym trudził pana margrabiego... lecz zagraża ci coś innego... czy wiesz, że Ludwik Penhoel jest niebezpiecznym przeciwnikiem!
— Czyś go widział?
— Jak pana widzę.
— Czy jest możny?...
— Bardzo możny.... dorodny.... silny.... w dniu, w którym twój syn poległ z jego ręki, Ludwik odbył cztery pojedynki.
Mój biedny syn... lecz on nie umarł... i w jego wieku można się z rany wyleczyć... żałuję mocno, że zaszły pomiędzy nami nie porozumienia — dodał przybierając dobroduszną postać — wierzajcie mi, że po pierwszém zadziwieniu, rad jestem że was oglądam.
Robert podał mu rękę.
— Otóż to, co się nazywa mówić — rzekł — tém bardziéj, że nie powątpiewam o jego szczerości.
— Ponieważ tak jest... a więc najprzód ci powiem, żeśmy przywieźli z Paryża Remigeusza i żonę jego.
— Ah! więc to pan ich z sobą przywozisz?
— Oczywiście... potrzeba mi było broni przeciw pańskiéj przebiegłości... Jakkolwiek bądź Penhoel posiada potrzebne fundusze na wykupienie dóbr... otóż nie ukrywam tego przed tobą: że gdy Penhoel powróci do pałacu, to pan będziesz wkrótce zmuszony do ustąpienia z zamku...
— Z powodu?
Robert wydobył zegarek.
— Już 10-ta — szepnął — za pół godziny będzie tu Remigeusz... przebacz mi, iż nie wchodzę w bliższe szczegóły, gdyż czas nagli zaledwie będziemy mogli spisać stosowne warunki.
Pontales nic nie odpowiedział, lecz rzucił okiem na obecnych.
— Bezwątpienia — rzekł Robert, pojmując znaczenie tych spojrzeń trwożliwych — jest nas trzech przeciw jednemu... gdyż pan Hiven zachowa ścisłą neutralność w razie wypowiedzenia wojny... moglibyśmy użyć przemocy... lecz nie lękaj się panie margrabio... nie dopuścimy się tego... interes nasz wymaga, ażebyśmy zawarli przymierze... lecz tą rażą przymierze trwałe, niezależne od twego upodobania.
Obrócił się do prawnika, który przed kominem grzał nogi.
— Przygotuj pan pióra i atrament... oto dwa arkusze stemplowego papieru... bądź łaskaw wygotować umowę pomiędzy panem Pontalesem z jednéj, a nami trzema z drugiéj strony, mocą któréj, nastąpi rozdział dóbr Penhoela na cztery równe części.
— To jest, że mam dostać tylko czwartą część — mówił Pontąles zdziwiony.
— Tak... każdy z nas otrzyma toż samo — odpowiedział Robert.
— Jeżeli tak, to przekładam raczej ażeby dobra wykupione zostały.
— Pozwól pan — rzekł Robert — zdaje mi się, że nie masz zupełnie wolnego wyboru... bo jeżeli nie będziemy na stronie pana... to wystąpiemy przeciw niemu... nieprawdaż moje zuchy?
Błażéj i Bibandier poruszyli się na ławce.
— Jeżeli wystąpiemy przeciw panu, wprowadzimy na scenę niektóre okoliczności, które go nabawić mogą kłopotu... pisz pan prędzej panie Hiven...
— Na co... — rzekł z cicha Pontąles — nie podpiszę nigdy...
— Podpiszesz kochany przyjacielu... wyobraź sobie, że djabeł wmieszał się w naszą sprawę... córki stryja Jana żyją...
Pontąles zadrżał.
— Stary Benedykt przecież to powiedział.
Na honor mówię, że żyję, i wiedzy o twéj życzliwości ku sobie... lecz co jest najciekawszém, że Ludwik Penhoel dowiedział się przez nie o swéj rodzinie... on je kocha do szaleństwa... i jeżeli przeprawi się przez rzekę Oust, dowiesz się o nim bardzo prędko...
— Oto jeden akt — rzekł Makroefal.
Robert spojrzał na pismo.
— Dobrze... przepisz pan.
Hiven zabrał się do pracy.
— Lecz powiedz mi pan przecie — zapytał Pontales — z jakiego względu podpisanie téj umowy przezemnie, mogłoby mnie zabezpieczyć?
— Za kwadrans — odpowiedział amerykanin — Remigeusz stanie przy przewozie... mamy broń z sobą i sztylet dla ciebie...
— Dla mnie?
— Tak... gdyż tą raza każdy z nas musi mieć czynny udział. Jest nas pięciu, bo i pan Hiven raczy nam dopomódz.
— Jestem człowiekiem spokojnym...
— Nic to nie znaczy... będziemy mieli kilku przeciwników być może.
— Ludwika Penhoel? — wyjąkał Pontales.
— Ludwika Penhoel — powtórzył Robert.
Powiedział to bez myśli. Według niego bowiem, nabob powinien być jeszcze w Paryżu, albo przynajmniéj w drodze. Lecz potrzeba było zastraszyć Pontalesa, który wahał się jeszcze.
— Panie margrabio! — rzekł Robert — potrzeba się zdecydować... Jeżeli nie podpiszesz... przewieziemy tutaj obu Penhoelów... Powinieneś zrozumieć twoje położenie... masz do czynienia z trzema ludźmi, którzy nie mają nic do stracenia i którzy być może, maję do ciebie urazę... lecz ci ludzie przekładają osobisty interes nad myśl zemsty... korzystaj więc z ich rozsądku, gdyż jeżeli pominiesz sposobność dziś wieczór, jutro ci ludzie wystąpią jako świadkowie w oskarżeniu o kradzież i morderstwo, jakie Penhoelowie zamyślają przeciw tobie wystosować.
Pontales przycisnął rękami łyse swe czoło.
Donośny głos dał się słyszéć zewnątrz.
— Podawaj prom! — ho... ho!...
Stary przewoźnik poruszył się powtórnie pod swoją kołdrą, jakby ten krzyk ożywił go.
— To on... — szeptał dyszący — poznaję go... mój Boże!.. udziel mi godzinę życia... ażeby sługa mógł powitać pana swego... nim stawi się przed tobą...
Pontales pochwycił papier i podpisał.
Wszyscy powstali. Robert zgasił drzazgę.
Konający przemówił znowu:
— Podpisał... lecz Bóg czuwa... mordercy... zbójcy... biada wam!...
Bibandier Pontales i prawnik wyszli z chaty.
— Od trzech miesięcy stary kona — pomruknął Błażéj — i jego zeznanie byłoby okropném w razie wypadku.
— Wyjdź — rzekł Robert.
Błażéj wyszedł.
Amerykanin zbliżył się po macku do łoża umierającego. Szarpnąwszy silnie, wyciągnął poduszkę z pod głowy Benedykta, który wydał słaby okrzyk. Głowa jego była zwieszoną, oddech zatrzymał się w gardle.
— Przepowiedziałem to... — wyjąkał opierając się śmierci — przepowiedziałem... Moje ciało — do niego należy... Niech Bóg i N. Panna ulitują się nad moją duszą...
Ucichło w chacie. Robert oblany zimnym potem, połączył się z czterema towarzyszami. Weszli wszyscy do promu. Pontales i Makroefal mieli noże w ręku.
Pontales drżący, pierwszy wskoczył do promu....
— Mają czas do północy... do północy ktokolwiek zechce się przeprawić przez rzekę, powinien umrzéć.
Jego umysł był gwałtownie wstrzęśniony. Gorączka pozbawiła go przebiegłej przezorności, która była zasadę jego długiego życia.
Robert śmiał się w duchu, widząc go na czele wywijającego nożem.
Bibandier pochwycił za wiosło. Pan Hiven stał w tyle doświadczając udręczeń nieznośnych, widząc się zmuszonym występie do walki.
Dopłynęli do środka rzeki. Nie mogli nic dostrzedz na przeciwległym brzegu, tak dalece było ciemno.
— Połóżcie się na dnie statku — rzekł Robert — Bibandier tylko powinien być widzialnym.
Własnym przykładem poparł tę radę, i nad promem górowała tylko kudłata głowa byłego ułana.
Po chwili przestał robić wiosłem.
— On jest sam — szepnął.
— Przybij do brzegu — rzekł Robert.
— Mówią, że pomiędzy Penhoelami i Pontalesami nienawiść panuje przeszło od stulecia... masz więc pierwszeństwo... uderz pierwszy....
— Zgoda! — odpowiedział Pontales posępnie.
Prom przybił do lądu, i prawie zaraz Remigeusz Penhoel skoczył ciężko na pomost.
Nie można było rozróżnić rysów jego twarzy, lecz wszystko w nim okazywało nadzwyczajne wzruszenie.
— Prędzéj, prędzéj — mówił — zniknął na czarnym koniu... lecz może powróci.... prędzéj, prędzéj!...
Wszyscy powstali, lecz Remigeusz nie widział nikogo, mając wzrok zatopiony na brzeg przeciwny.
Pontales był miotany szaleństwem. Robert musiał go wstrzymywać.
— Zaraz, zaraz... — szeptał amerykanin.
Pontales szarpał się pieniąc z wściekłości.
Statek płynął samopas przez kilka sekund.
Teraz byli przed wysepkę, na któréj rosły wierzby, do których się przyczepili Robert i Błażéj téj nocy, gdy przybyli do Penhoelu.
— Obróć! — zawołał amerjkanin — bo trącimy o ląd...
W chwili gdy Bibandier posłuszny temu zleceniu, oparł wiosło o brzeg, niewidoma ręka pochwyciła za żelazo i przyciągnęła silnie prom.
Były ułan krzyknął z przestrachu i puścił wiosło. Statek oparł się na wysepce, i obecnie u steru stał człowiek wysokiego wzrostu, który tam się zjawił jakby w skutku czarów.
— Ludwik Penhoel... — szepnął Robert puściwszy rękę Pontalpsa.
— Kłamiesz! — odezwał się Remigeusz — jeden jest, tylko Penhoel... drugi był nikczemnym zdrajcą... — Głos zamarł w gardle jego, ponieważ stary Pontales ugodził go nożem w plecy.
Remigeusz upadł ciężko w poprzek statku.
Pontales poskoczył wywijając nożem i krzycząc:
— Teraz drugiego!
Nieznajomy, którym był rzeczywiście Ludwik Penhoel, nie widział tego, że jego brat ugodzony został nożem. Odrzuciwszy w tył swój płaszcz złamał na kolanie wiosło.
Prom płynął ku środkowi bagnisk.
Pontales upadł uderzony maczugę.
Poczém nastąpiła krótka walka pomiędzy nabobem i trzema mordercami; gdyż Bibandier poczciwy chłopiec, uważając że się zanosi na tragedję, wyśliznął się na wysepkę pomiędzy wierzby i wędrował drogą do Redon.
Sztylety nie wiele szkodzić mogły maczudze naboba, która za każdém opadnięciem zadawała mordercom śmiertelne razy.
Poczém nastąpiło milczenie na statku.
Ludwik cisnął maczugę i pomimo ciemności spostrzegł leżącego brata.
— Remigeuszu! — rzekł — już nie mamy nieprzyjaciół...
Remigeusz nie ruszył się.
Nabob ok raczył trupów chcąc się zbliżyć do niego.
W chwili gdy się nachylił chcąc go ująć za rękę, ten poruszył się konwulsyjnie i zesunął do wody.
Nabob pośliznąwszy się o strugę krwi, krzyknął przeraźliwie i rzucił się w wodę ubrany.
Statek z czterema trupami płynął w kierunku prądu białéj niewiasty.
Ludwik nurkował w głębinie ponurych wód bagnisk. Po trzy kroć wypływał i po trzy kroć dawał się słyszeć jego głos donośny wzywający brata. Zanurzył się po raz ostatni, poczém dopłynął do brzegu.
W téj chwili prom znikał w kłębach mgły, tworzącéj fantastyczną odzież białéj niewiasty. Obrócił się parę razy w młynkowym wirze... zatrzeszczał... trupy się podniosły... i otchłań pochłonęła ich na wieki.
Pojazdy któreśmy widzieli przed oberżą w Redon, przebyły most Hussay i stanęły przed pałacem Penhoela. Brama i drzwi pałacu były otwarte. Pontales chciał przez to okazać, że oczekuje bez obawy na swoich przeciwników.
Wewnątrz pałacu nie zaszły żadne zmiany. Przez te trzy miesiące Pontales mieszkając w zamku jak poprzednio, nie użytkowa! z posiadłości, którą uważał za zastaw.
W salonie pałacu zebrani byli podróżni z dwóch pojazdów.
Martę złożono na sofie i wszyscy ją otaczali. Była bladą, jéj piękne oblicze nacechowane było piętnem długotrwałych katuszy; miała oczy zamknięte, oddech utrudzony i zdawało się że ją życie popuszcza.
Stryj Jan trzymał jéj jednę rękę śledząc bicia pulsu, Djana i Cyprjana ogrzewały drugą pocałunkami. Blanka klęczała u jéj nóg na kobiercu. W około stali: Stefan, Roger, Wincenty i Géraud.
Dosłyszano na bagnach trzy okrzyki donośne i przeciągłe.
Marta poruszyła się i otworzyła powieki, lecz wkrótce znów je zawarła.
Była w tém stanie drętwienia od wyjazdu z Redon. Nadmiar cierpień przygniatał jéj biedne macierzyńskie serce. W czasie drogi, stryj Jan usiłował ją przysposobić, lecz była prawie ciągle bezprzytomną i nie wiedziała o niczém co się stało od dni kilku.
W salonie wszyscy byli przejęci jedną myślę, nie śmiejąc jéj wynurzyć; każdy mówił do siebie:
— Czyż umrze, nie doczekawszy szczęścia?...
Lica Marty zdawały się bledsze, oddech był coraz słabszy.
— Motko! — przemówiła Blanka ze łzami — czy nie chcesz się przebudzić!...
Cyprjana i Djana wznosiły oczy do nieba, modląc się z całéj duszy.
W tém obie powstały, miłość natchnęła je jedną myślą: wysunęły na środek dwie harfy stojące w kącie salonu i po kilku lekkich akordach, czystym i miłym swym głosem zanuciły piosnkę bretońską, którą dawniéj Marta lubiła z przyjemnością słuchać.
Obecni téj scenie, spoglądali na chorą, zatrzymując oddech.
Po pierwszej zwrotce, Marta nie poruszyła się wcale. Ręce Djany i Cyprjany drżały dotykając stron harfy, a głosom ich towaszyły łzy.
W czasie drugiéj zwrotki, słabe westchnienie wydobyło się z piersi Marty. Następnie otworzyła oczy i uśmiech zaczął błądzić na jéj ustach.
Cyprjana i Djana opuściły harfy i uklękły przed nią.
W téj chwili otworzyły się drzwi salonu i Ludwik Penhoel ukazał się w progu.
Jego piękna twarz była poważną i smutną, czarne włosy zmoczone wodą i potem spadały na odzież w nieładzie.
Marta zwróciła wzrok najprzód na Blankę, potém na Cyprjanę i Djanę; uśmiech jéj wyrażał błogie rozrzewnienie. Podniosła oczy i ujrzała samych przyjaciół.
Nikt nie śmiał się ruszyć ani przemówić słowa.
Gdy jéj spojrzenie padło na Ludwika Penhoela, stojącego w progu niewzruszenie, zadrżała i różana barwa wystąpiła na jéj lica.
— Oh! — szepnęła — wy, których tak kochałam... Djano!... Cyprjano!... Blanko!... moje drogie córki...
Ludwiku!... mój biedny Ludwiku!... jesteście więc razem i szczęśliwi!...
Powątpiewanie i niespokojność okazały się w jéj twarzy.
— Szczęśliwi! — powtórzyła — takimi was widzę w snach moich.
Jéj oczy znów się zamknęły, głowa opadła na poduszkę sofy, gdy ręce składała z ukorzeniem:
— Mój Boże! — dodała głosem tak słabym, że zaledwie mogła być dosłyszany — jeżeli to jest snem jeszcze... spraw Panie... ażebym się więcéj nie przebudziła!...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.