Dziewice nocy albo anioły rodziny/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Féval
Tytuł Dziewice nocy albo anioły rodziny
Wydawca J. Breslauer
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia J. Kaczanowskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Belles-de-nuit ou Les Anges de la famille
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Część trzecia.
PODRÓŻ

I.
Dziedziniec pocztowy.

W XIV wieku zakwitła sztuka budownicza, w XV wynaleziono proch, wiek XVI wydoskonalił malarstwo, XVII wykształcił jezyk Francuzki, XVIII skomplikował encyklopedję i był słynnym z wydawanych kolacyjek, które dostarczyły tyle krotochwil teatralnych; XIX zaś doprowadził do wysokiego stopnia środki kommunikacyjne, i to stanowi jego sławę.
Możnaby wprawdzie skontrolować jego inne zalety, jako to: odkrycia nowych planet, romansów parowych, i zup rumfordzkich; lecz żaden dziejopisarz nie zaprzeczy makademizacyi, gór kilometrycznych, świstaczki konduktora lokomotywy, oraz lampy cudownéj która w zimie ogrzewa nogi podróżnych. Nie wspomniemy tutaj o kolejach żelaznych; dyliżans bowiem byłby już dostatecznym do utrwalenia sławy wieku naszego; lecz dyliżans dziś tak wzgardzony...
W 1820 r. pocztowe karety były jeszcze w nędznym stanie we Francyi. Potrzeba było trzech dni i trzech nocy podróży z Rennes do Paryża. Zatrzymywano się na noclegach; popasano co siedm lieu konie dychawiczne. Słowem, nie podobna dziś uwierzyć co się podówczas działo.
Była godzina 8 z rana. Na dziedzińcu pocztowym w Rennes słychać było hałas i krzątanie, a na środku stała kareta żółto malowana, wązka u spodu, rozszerzająca się u Wierzchu, któréj kształt zdawał się być obliczonym dla uniknienia ile możności przypadków. Około téj karety, do któréj zaprzęgano trzy konie, i która za chwile wyruszyć miała do Paryża, tłoczyło się mnóstwo faktorów, podróżnych i żebraków. Pomiędzy innymi była tam rodzimo, która prawie od zaprowadzenia dyliżansów, zawsze zajmowała część środkową; był to ojciec w czarnéj jedwabnéj szlafmycy z dużym workiem noclegowym w ręku; matka z koszykiem żywności, którego denko zbyt małe, dozwala widzieć szyjki butelek; dwie córeczki w starych kapelusikach, gdyż nowe zapakowały w pudełka, i bona z trojgiem małych dzieci, za które składa się tylko połowa opłaty na jazdę i którym wstrząśnienie pojazdu sprawi niezawodnie ból żołądka.
Rodzina ta zajmuje sama większy część dziedzińca, tak wiele bowiem ma przyjaciół którzy żałują jéj odjazdu i przychodzą życząc szczęśliwéj podróży. A ponieważ wyjazdy podobne często się powtarzają, przeto przyjmuje ona zlecenia całego miasta, i wtedy poczta listowa nie potrzebuje być wyprawianą.
W przedziale przednim (w rotundzie), siedział młodzieniec jadący do Paryża na kursa prawne, wiozący z sobą rękopism tragedyi, którą niestety teatr Francuzki przyjąć nie raczył; przy nim uboga i smętna dziewczyna, którą spotkamy może za miesiąc bardzo zmienioną i wystrojoną w loży teatru opery; i nakoniec czerwona, krepa mamka, która się spodziewa karmić jakie książęce dziécię.
Na wyższym koźle czyli na szczycie dyliżansu, siedzieli dwaj mężczyźni z wąsami i fajkami.
Pozostawał przedział arystokratyczny: (coupé), który podówczas nazwany był w Rennes, kabryoletem.
W tłumie otaczającym karetę, mówiono że jakiś pan przybyły z Brestu, najął dla siebie cały kabryolet. Dodawano, że ten pan był anglikiem, i że anglicy są oryginałami, którzy wszystko robią inaczéj jak inni ludzie.
Żebracy i próżniacy którzy go widzieli jak wjeżdżał w przeddzień wieczorem, utrzymywali że był dorodnym mężczyzną i wojskowym bezwątpienia.
Stanął on w hotelu francuzkim, którego drzwi wychodzą na dziedziniec pocztowy. W hotelu oczekiwali na niego dwaj murzyni i dama ze sługami. Wszystkie te osoby przybyły z nim jednocześnie w dwóch pojazdach pocztowych, obładowanych tłomokami.
Dla czego jechał w kabryolecie, gdy dama siedziała w powozie? Dla czego nadewszystko dwaj murzyni rozpościerali się wygodnie w drugim, gdy ich domniemany pan jechał w dyliżansie?
Ci anglicy są osobliwémi ludźmi!
Ileż to przytaczano powiastek z tego względu. Jeden znał pewnego Goddama, który jadł rosół na desser; drugi bywał u jednego gentlemana, który podróżował zawsze ze swoim koniem trzymając go własnoręcznie za tręźle, i t. p. osobliwości równie dziwaczne.
Im bardziéj zajmowano się śmiesznościami anglików, tém ciekawsze spojrzenia zwracały się na drzwi hotelu francuzkiego, przez które anglik miał wyjść na dziedziniec pocztowy.
Wybiła godzina odjazdu, trzeba było czekać na anglika.
Rodzina zajmująca środek dyliżansu, uczeń prawa i gruba mamka, zaczęli mruczéć przeciw przywilejom bogaczów.
— Czy dziś przyjdzie ten Engliszman? mówiła bona — gdyby to był jaki chudy pachołek, musiałby wziąść nogi za pas i biedź za dyliżansem.
Żebracy jęczeli:
— Dobroczynne dusze... zacni chrześcijanie... na miłość Bozką wesprzyjcie nas!
Faktorzy wołali;
— Paczka czterdzieści fantów do Alençon! dwa kosze ryb do Vitry!
Przy drzwiczkach środkowych mówiono:
— Nie zapomnisz pani kłaniać się państwu Grimbalet!...
— Moje uszanowanie panu adwokatowi i jgo małżonce...
— Wierz mi pani, obwiń sobie nogi w słomę, poranki bywają chłodne...
— Ah! państwo będziecie mieć rozrywkę w drodze... my zaś biedni będziemy o was myśléć.
— Kłaniaj się pan Wiktorowi, Józefowi i Zofji... lepiéjbyś pani zrobiła, gdybyś psa umieściła na koźle.
Pośród tych ożywionych rozmów, nastąpiło nagłe milczenie. Drzwi hotelu francuzkiego otworzyły się i dwaj murzyni anglika ukazali się w progu.
— Śliczne chłopcy! — szepnęła mamka.
Byli to rzeczywiście dorodni mężczyźni, w bogatej liberyi i w białych turbanach, które tym bardziéj odznaczały lśniącą czarność ich skóry.
Przeszli przez dziedziniec obojętnie na ciekawe spojrzenia które się na nich zwracały, i złożyli w kabryolecie płaszcz, szal kaszmirowy i poduszkę futrzaną rzadkiéj piękności.
— Zdaje się rzekł jeden z wąsaczów siedzących na koźle — że mylord obawia się kaszlu.
Student filozof z potrzeby, spoglądał na płaszcz okazały i piękne futro z pogardą stoicką. Czarni odeszli, a anglik ukazał się w progu hotelu.
Był to mężczyzna rzeczywiście odznaczający się i szlachetnéj postaci. Nazwa oryginała którą obdarza prowincja pierwszego lepszego paltosaka, który zapuszcza włosy i brodę i nosi śmieszny kapelusz, wcale mu była niewłaściwą.
Pomiędzy tłumem przebiegł szmer zadziwienia; można rzec nawet, że to był hołd uszanowania. Anglik jednakże był bardzo skromnie ubrany: miał na sobie surdut taśmami wyszywany podług ówczesnéj mody, który bardzo dobrze odznaczał jego kształtny kibić i był stosowny do okazałego wzrostu; na głowie miał furażerkę angielską, z pod któréj widać było wijące się naturalne włosy czarne, jedwabiste i lśniące.
Gdy przechodził zwolna przez dziedziniec, chmara żebraków brudnych i obrzydliwych którzy się roją na ulicach miasta Rennes, tamowała mu drogę, wrzeszcząc i jęcząc przeraźliwie w przekonaniu, że anglik rozda im hojną jałmużnę, lecz ten nie zwracając na nich uwagi, wsiadł do kabryoletu.
— Ruszaj! — zawołał konduktor na pocztyliona.
— Miłosierna duszo!... — jękli chórem żebracy — méj litość nad nami...
Tenże sam chór zaraz złorzeczył na stronie:
— Przeklęty angliku! gdybyśmy mogli rozszarpać cię w kawałki!
Próżniacy zaś dziwili się mówiąc:
— W istocie ten bogacz powinienby im dać kilka złotych, lecz ci anglicy mają serca kamienne...
Wchwili gdy pojazd ruszał z miejsca, ręka biała i piękna ukazała się z pod drzwiczek kabryoletu i pełną garść złota wysypała na bruk dziedzińca czém spowodowała okropną walkę pomiędzy żebrakami.
Była to niepamiętna hojność, jaką kiedykolwiek w Rennes widziano. Próżniacy wytrzeszczali oczy i nie jeden z nich miał wielką chęć przyłączyć się do zbierających złoto Mylorda.
Gdy żebracy, mężczyźni, kobiety i dzieci cisnęli się jedni przez drugich z zapałem godnym gratki, dyliżans zaledwie z miejsca ruszył, gdy zatrzymany został w bramie pocztowéj. Wszyscy pobiegli w tamtą stronę spodziewając się przypadku, lecz to był tylko podróżny, z płaskim tłomoczkiem w ręku, żądajęcy miejsca w dyliżansie.
Konduktor wychyliwszy się ze swéj budki rzekł:
— Kareta jest zapełnioną... pojutrze odchodzi inny dyliżans...
Podróżnym był nasz przyjaciel Stefan Moreau malarz, przybywający z Redon.
— Muszę jednakże dziś jechać — odpowiedział.
— Mówie panu, że nie ma miejsca!
— Nie jestem wybrednym... pomieszczę się gdziekolwiek.
— Oto uparta głowa! — pomruknął konduktor — mówię wyraźnie, że nie ma miejsca! udaj się pan naprzeciwko, ztamtąd wyjeżdża także bryka do Paryża.
— Powracam ztamtąd właśnie — rzekł Stefan — nie chcieli mnie przyjąć.
— A więc ustąp pan... pocztylionie ruszaj!
Pocztylion trzasnął biczem, konie w miejscu dreptały. Stefan stał w pośrodku jak Spartanin pod Termopilami, nie myśląc wcale ustąpić. Próżniacy i żebracy cisnęli się do wejścia bramy, pragnąc zbadać przyczynę przeszkody zatrzymującej dyliżans. Najszczuplejsi przesuwali się pomiędzy ciasną przestrzenią będącą pomiędzy ścianą i kołami dyliżansu, roztropniejsi okrążali bramę, udając się przez sień hotelu.
— Jak uważam — odezwał się Stefan stojąc w tymże samym miejscu — jest to tylko upór z twéj strony, bo widzę ztąd, że jeszcze jest przynajmniéj dwa miejsca w kabryolecie.
— Te miejsca są zajęte przez Mylorda.
— Żartujesz sobie... alboż Mylord potrzebuje trzech miejsc dla siebie samego?
Przy tych ostatnich słowach wychylił się anglik, który przez kilka chwil przypatrywał się obojętnie malarzowi szamocącemu się z końmi, poczém ziewnąwszy cofnął głowę, opierając się o poduszkę siedzenia.
— Czy mam zejść? — zawołał z gniewem konduktor.
— Ponieważ zachciało ci się koniecznie miejsca mój paniczu, więc jeżeli mi natychmiast nie zejdziesz z drogi, to ci się wystaram o nie w biurze policyi.
— Cóż to się stało? co się dzieje? — pytali próżniacy i żebracy którzy nakoniec dostali się na ulicę.
Konduktor odpowiedział stojąc w bramie:
— To ten jegomość, któremu się zachciało zająć miejsce zapłacone przez Mylorda.
— Miejsce Mylorda! — powtórzyli chórem żebracy... oh! my go nauczemy... Widział kto podobne zuchwalstwo!... Pocztylionie! machnij go biczem!
Żebracy zaginali rękawy swych brudnych koszul, mieszczanie nawet sposobili się do utarczki, gdyż wszyscy przejęci byli oburzeniem przeciw człowiekowi, który był tak bezczelnym, iż się chciał wcisnąć do miejsca zajętego przez tak czcigodnego pana.
Stefan postanowił jednak narazić się na wszelkie skutki swego uporu i złożywszy na ziemi tlomoczek, spoglądał śmiało na groźnych przeciwników.
Anglik znów wyjrzał przez drzwiczki, a tą razą oblicze jego wyrażało niecierpliwość i zły humor.
— I cóż? — rzekł akcentem bretańskim — czy to się dziś skończy?
Te wyrazy przywiodły otaczających do ostateczności, którzy łącznie z konduktorem i pocztylionem natarli na Stefana. Ten bronił się mężnie i pomimo nierówności sił, potrafił przez kilka sekund utrzymać w przyzwoitéj odległości licznych zapaśników.
Oblicze Mylorda wyjaśniło się.
— Ach! — wykrzyknął właściwym stopniowaniem głosu to ulubione wynurzenie anglików, które jest powszechniejsze od wyrazu goddam.
W téj chwili Stelan oburzony do ysokiego stopnia, opierając się plecami o mur, wymierzył silny raz pięścią tak trafnie, że barczysty mieszczanin na niego nacierający, potoczył się w rynsztok.
— Ach! — powtórzył anglik prawic wesoło — it is a true gentleman!
Gdy Mylord cofnął głowę do kabryoletu, usłyszano świśnięcie. Dwaj czarni stanęli przed drzwiczkami jakby z ziemi wyrośli, a anglik przemówił do nich parę słów: poczém odskoczyli od dyliżansu, a w jednéj chwili konduktor z jednéj, mieszczanie z drugiéj strony, odepchnięci zostali dość nieprzyzwoicie? Stefan zaś także nie mógł się ucieszyć z téj niespodzianéj obrony, gdyż jeden z murzynów pochwyciwszy go w pół, przyniósł swemu panu.
Uczestnicy utarczki i inni, poklaskiwali téj scenie.
— Puść tego gentlemana — rzekł anglik do murzyna.
Murzyn postawił Stefana na ziem, i usunął się od niego.
— Panie — przemówił do niego anglik uprzejmie — cokolwiek więcéj pomiarkowania w odpieraniu, a będziesz się bokserował jak sam Kolburn... czy pozwolisz uczynić sobie jedno zapytanie?
— Jakież panie? — rzekł Stefan.
— Czy jesteś bretończykiem?
— Nie Myłordzie.
— Jeżeli tak, z prawdziwy przyjemnością ustąpię panu jednego miejsca.
— A ja przyjmuje z miłą chęcią Mylordzie! zawołał Stefan podnosząc z ziemi tłomoczek.
Jeden z murzynów otworzył drzwiczki i malarz zajął miejsce w kabryolecie. Już się zabierał do ponowienia dziękczynień, gdy spostrzegł, ze Mylord nie zwracał na niego uwagi ferując wzrok w przeciwną stronę ulicy, gdzie bryka kryta furmańska, ciasna i niewygodna, przysposabiała się do podróży. Zaprzężona parą końmi, podobnież jak dyliżans podzieloną była na trzy przegrody, w których było tylko po dwa miejsca obok siebie.
Anglik zwracał uwagę na dwa kapelusiki słomkowe, które dawały się spostrzegać w przednim przedziale bryki.
Stefan z swego miejsca nie mógł nic więcéj widzieć nad dwa kapelusiki. Mylord zaś był pewnym, że pod nimi ukrywały się śliczne buziaki, gdyż widział jak wsiadały do bryki, któréj opony zastępujące story, spuściły się i kapelusiki znikły.
Anglik oparł się w jednym kącie kabryoletu i zmrużył oczy, jakby zapomniał zupełnie o swoim towarzyszu.


II.
Mylord.

Faktorzy, żebracy i mieszczanie, stali jeszcze przez kilka minut przed dziedzińcem pocztowym, bo musieli przecież cóś pomówić o tém dramatyczném wypadku, który się wydarzył przy odjeździe dyliżansu. Każdy musiał coś wtrącić o bogatym angliku. Gdy zaś mieszczanin którego Stefan powalił w błoto, był tak śmiesznym że się uskarżał, rozsądni członkowie zgromadzenia tłumaczyli mu: że zawsze się podobą korzyść odnosi, gdy kto się chce mieszać do spraw cudzych.
Gdy dyliżans odjeżdżał przy okrzykach dziękczynnych żebraków i tłumu, jego skromna współzawodniczka, ruszyła również z miejsca. Zakład furmanek prywatnych był naprzeciw poczty, dla przynęcania podróżnych miernością opłaty. Na szyldzie jego były dwa wyrazy znaczące połowa ceny, rozumie się dyliżansu. Lecz bryka naśladująca karetę pocztową, była ciasną i zniszczoną, jéj koła nieznośnie skrzypiały, konie zaś w najnędzniejszym stanie. Woźnica chudy i licho odziany, chcąc utrzymać honor zakładu, starał się o ile możności wyruszyć z miejsca okazale; a że ulica zapełnioną była widzami, trzaskał więc biczem i usiłował jak mówią, sypać iskry z bruku stolicy Bretanii. Lecz niestety, przykro było patrzeć na tę kolassę wlekącą się jak karawan, skrzypjącą i chwiejącą się na kołach. Okrzyki które towarzyszyły odjazdowi dyliżansu, zamieniły się teraz na świstania. We wszystkich krajach, ogół ludności uskarża się że go zdzierają, wyłudzają pieniądze, rabują. Jeżeli kto wystąpi z niską ceną przedmiotów, przekonamy się, że ogół w miejsce współczucia, sypnie obelgą. Bryka wyjeżdżała z miasta w stanie godnym politowania; nie widać było nikogo z pod opon dziurawych, jakby ci którzy w niéj siedzieli, wstydzili się pokazywać z tak nędznego ekwipażu. Dziewczęta w słomkowych kapelusikach, niespokojne i trwożliwe, które zwróciły uwagę anglika, posunęły przezorność do tego stopnia, że podniosły deszczułki zastępujące firanki okien dyliżansowych; czém lubo spowodowały ciemność wewnątrz bryki, to pomimo tego, można było dostrzedz dwie ich powabne i śliczne twarzyczki, które bezwątpienia zasługiwały na zajęcie Mylorda. Jechały one same trzymając się za ręce, a przybyły zeszłego wieczora do Rennes drogą z Nantes, na wozie wieśniaczym. Zdawało się, że były ubogie. Nie chciały wymienić swoich nazwisk i pokazać paszportów. Szczęściem, że w zakładzie furmańskim nic przestrzegano ściśle przepisów policyjnych.
W pierwszéj chwili wyjazdu, dziewice zachowywały milczenie, jakby zastanawiały się nad następstwami przedsięwzięcia nierozważnie powziętego. Lecz już było zapóźno ażeby się cofnąć można. Bryka dążąc blisko dyliżansu, który zdawała się wyprzedzać, minęła ostatnie domy przedmieścia i widać tylko było wieże kościoła ś. Piotra, te dwie siostry granitowe, osiadłe, kwadratowe i krępe jak ramiona dawnych wojowników bretanii.
W kabryolecie dyliżansu, nasi dwaj podróżni zachowali się tak, jakeśmy ich widzieli wyjeżdżających z dziedzińca pocztowego, to jest nie przemówili dotąd słowa. Anglik rozparłszy się w jednym kącie, zmrużał oczy jakby chciał uniknąć wszelkiéj styczności natrętnéj, Stefan zaś nie myślał także rozpoczynać rozmowy przemocą. Napawał on się wspomnieniami przyjemnemi lub smutnemi które mu zarówno były drogie, i niemy towarzysz jego którego mu przypadek nastręczył, nie wiele go obchodził. Myśl jego głównie odnosiła się do Penhoelu. Serce mówiło mu o Djanie, tak pięknéj i ukochanéj, a która zdawała się uciekać od niego w chwili pożegnania.
Cóż się działo w Penholu od jego wyjazdu? Czy go żałowano? Czy Djana uroniła łzę dowiedziawszy się o jego oddaleniu?
Biedna Djana!
Były chwile w których Stefan myślał, i to stanowiło całą rozkosz przyszłości:
— Nie powinienem był jéj opuszczać, bo być może że jest nieszczęśliwą... i kto wie czy nie potrzebuje mojéj pomocy w tajemniczym przedsięwzięciu... lecz czyliż wypadało zostać... a przytém, czyliż ona mnie kocha? o! tak... przynajmniéj spodziewam się tego...
Jakże ta droga wydawała mu się długą! Jakżeby pragnął być już w Paryżu, w swojéj pracowni z pędzlami i z paleta w ręku. Czuł w sobie nieznany zapał, myśl wrzała przed jego oczami, widnokrąg błogiéj przyszłości rozprzestrzeniać się zdawał. Był malarzem i czuł siłę swoją; trudności które go niegdyś wstrzymywały, wydawały mu się obecnie małemi i błahemi tak dalece, że zaledwie jego wzrok pogardliwy mógł je rozróżnić pośród świetnéj drogi, na któréj widział tylko wypadek, to jest zwycięstwo. Był wdzięcznym Robertowi, że go nakoniec wypędził z Penhoelu, gdyż przyznawał sam przed sobą, że nigdyby dobrowolnie nie miał męztwa opuścić Djany.
Pomiędzy miasteczkiem Glenak i bagniskami, ciągnęła się droga wysadzana kasztanami, która wijąc się dochodziła do brzegu rzeki. W lecie, gdy zachodzące słońce ukrywało się za pagórkiem, łagodny i świeży wietrzjk wznosił się na bagniskach. Stefan wyobraził sobie teraz, że siedzi pod drzewem, w godzinie schadzki nieumówionéj wprawdzie, lecz nigdy się nie zdarzyło ażeby o téj porze, nie doczekał się Djany.
Lekki szmer dawał się słyszeć za kasztanami, serce Stefana bić zaczęło, jego wzrok uśmiechający zwilżony był łzami.
Djana nadchodziła. Jakże była piękną? O szczęście pierwszéj miłości! To co z sobą mówili czyliż można określić? Czyż serce potrzebuje ust do przemawiania?
Djano, Djano!... może jeszcze wczoraj piękna dziewica usiadła pod ulubioném drzewem... Teraz nic... rozłączenie... Głowa Stefana zwieszała się na piersi, ręce miał złożone jak do modlitwy. Anglik spał w kącie.
Poczém, serce młodego malarza przez chwilę miękkości oddane, wzmacniało się ożywczą siłą. Uczuł on w sobie męztwo i środki do zwalczenia przeszkód tamujących mu powrót do Djany, która była dla niego nagrodą i wieńcem zwycięzcy.
O téj godzinie, Roger bezwątpienia dopełnił włożonego na niego zlecenia. Djana wiedziała już przyczynę jego wyjazdu; po raz pierwszy usłyszała wyznanie miłości, która trwała tak dawno. Cóż na to powiedziała? Stefan pragnąłby widzieć jéj długie rzęsy spuszczone i rumieniec skromności występujący na jéj dziewicze czoło. Roger napisze do niego do Paryża! lecz kiedy? Mój Boże ileż to dni upłynie...
Gdy tak myślał, spojrzał przypadkowo na swego towarzysza podróży, którem u dotąd się jeszcze nie przyjrzał, i na pierwszy rzut oka, objawił zadziwienie.
Anglik przez połowę leżał na poduszkach dyliżansu; jego nogi gubiły się w gęstym futrze, a szal kaszmirowy na którym głowę opierał dla zabezpieczenia od wstrząśnień o ściany dyliżansu, spadał mu na czoło tworzyć dziwaczny zawój. Jego śliczne czarne włosy spływały w nieładzie z pod fałdów kaszmiru i zwijały się spadając do ramion.
Stefan przestał się zajmować wspomnieniami, podziwiając zarysy kształtne i wzniosłe téj głowy rzadkiéj piękności. Nie przypominał sobie, ażeby kiedykolwiek zdarzyło mu się widzieć w ciągu całego artystycznego życia, tak doskonałego wzoru; a im dłużéj mu się przyglądał, tym więcéj upatrywał szlachetności i wiedzy w jego rysach w spoczynku pogrążonych. Odznaczał w myśli te czoło czyste jak czoło młodziana, a jednakże myślące; te usta w spokoju, na których praca życia pozostawiła lekkie ślady goryczy, a cała twarz wydawała się wizerunkiem duszy silnéj i zranionéj. Być może iż się zbytecznie zapuszczał w poezyą swych przypuszczeń, lecz pomimowolnie jego podziw jako artysty, jednoczył się z szacunkiem, ponieważ sądził, iż odgadywał w duszy anglika życie cierpień mężnie zniesionych.
Anglik poruszył się we śnie; malarz odwrócił oczy ażeby się nie okazał natrętnym i wzrok jego skierował się na krajobraz. Ujechali 8 lub 9 mil; droga szła przez szeroką i płaską równinę wysadzaną jabłoniami; po prawej stronie widzieć się dawały wilgotne łąki, w których rzeka Willen gubiła w dziwacznych zakrętach swoje wąskie koryto. W ogólności, widok nie był zajmującym. Był to jeden z tych krajobrazów Bretanii, które tak określić można: jabłonki i strumyk.
Lecz w tém droga skręciła się nagle, a zdumionemu oku Stefana przedstawił się zachwycający krajobraz, pośród którego ukazuje się stare miasto Vitré.
W istocie, malarz mógł objawić zachwycenie, bo nadaremnie usiłowanoby wymyślić obraz bardziéj uderzający. Przypatrywał on się z upodobaniem domom dziwacznéj budowy rozrzuconym w nieładzie na pochyłości pagórka i skupiającemi się niejako ogromnéj około budowy zamku. Zdawało mu się widzieć taniec fantastyczny starożytnych i ostrokrężnych dachów, wycinanych jak wyroby złotnicze. Gdy promień słońca przenikał, objawiało się dziwaczne życie pomiędzy temi rozwalinami dzicsięcio-wiecznemi, które się wspinały w nieładzie na krawędzie skalistéj góry, a oko się klękało chcąc śledzić niezliczone szczegóły obrazu. Począwszy od pięknéj łąki po któréj się wiła Willena, aż do szczytu oddalonéj wyniosłości, piętnowały się niejako wielkie wschody o nierównych stopniach, utworzone z budowli chwiejących się, a które przetrwały wieki. Na samym dole, nad młynem którego koło wydawało jedno-tonny turkot, wznosiła się chałupa słomą pokryta; doléj chaty, przypierał dom obywatela miasta Witré, otoczony parkanem; nad domem wznosiły się ruiny zniszczonego pałacu, szare posępne ozdobione, potwornemi chorągiewkami i uwieńczone długim i żelaznemi balustradami, a nad niemi niebotyczne skały; kościoły sztywne i ponure, drzewa równie stare jak miasto, które sięga najdalszéj epoki w dziejach Bretanii; a jeszcze nad niemi zamek, czyli także niekształtne rozwaliny, które zdaje się jakby czas jedynie potworzył na to, aby zdumiewały swoją dziwacznością umysł i oko przechodnia.
Czyliż w tém nie odznacza się dziwactwo geniuszu artysty? jestże to wypadkiem ubiegłych czasów, czy też ręka ludzka dopomagała do tego szczytnego nieładu, który wzbudzając w widzu zarówno myśli wesołe i smętne, zdaje się uwieńczać ponurego olbrzyma kamiennego włosem woniejącym i kwitnącym?
Trudno jest dostrzedz, gdzie się poczyna i gdzie kończy grube obwarowanie, wzmocnione wieżami okrągłemi i karłowatemi; ginie ono bowiem pomiędzy domami i drzewami, a na zaułku ulicy widzieć się daje, jego mur cyklopski, którego podstawa zanurza się w głębi zielonych parowów, zamienionych na ogrody. Ręce Tytanów musiały dźwigać na szczyt te ogromne bloki granitów dziś zażytych, poczerniałych i potwornych, a na których wszędzie rosnę kwiaty! Każda szczelina mieści świetny bukiet, z każdéj strzelnicy wije się piękna girlanda. U dołu muru, gdzie się zaczyna gęsty pokład bluszczu ukrywający zgrzybiałość olbrzyma, dzwoneczki drgają od wiatru; krzewy białe i równe odznaczają swoje festony na ciemno-zieloném tle liści winogron dzikich, a u szczytu uwieńczenia złote gwoździki.
W miarę jak kareta daléj postępowała, widok się zmieniał, a Stefan przypatrując się jakby oko jego dotykało lunety kalejdoskopu, szeptał:
— To piękne... to piękne! słowo daję...
— Coż tak pięknego? — odezwał się głos opryskliwy.
Stefan odwrócił się z żywością, i dopiero przypomniał sobie o angliku, który przebudziwszy się, przecierał sobie oczy, a w twarzy jego widzieć było można ślady złego humoru.
— Przestraszyłeś mnie pan — rzekł — swojemi wykrzyknikami... czy nie mógłbyś zachować się ciszéj.
Stefan zdziwiony tém wybuchem, chciał się tłumaczyć, anglik zaś przerwał mu mowę
— Pytam się pana — powtórzył — gdzie są te piękne przedmioty, które pobudzają ciebie do uniesień podziwienia?
Stefan wskazał rękę na miasto i zamek Witré, które w téj chwili przedstawiały się w sposobie najbardziéj malowniczym.
Anglik rozśmiał się szyderczo:
— Do diabła!... to ma być piękném?... mrowisko domów okopconych, w którychbym nie chciał mieszkać gdybym był nawet żebrakiem.
— Lecz mylordzie — odezwał się Stefan — chciéj zauważyć...
— Uważam dobrze mój panie... i powiadam, że te nędzne rumowiska są hańbę dla cywilizowanego kraju.
— Jednakże...
— Nienawidzę z całéj duszy tych ludzi, którzy wpadają w zachwycenie na widok starych ścian domów walących się... ze wszystkich niedorzeczności, przykro mi to wyznać, że podobno zamiłowanie jest najgłupszym.
Stefan był oburzony tém natarciem grubijańskiém i nieprzewidzianemu — Mylordzie! — odezwał się usiłując uśmiechnąć — przepraszam żem go przebudził.
— Źleś pan uczynił to prawda... — przerwał anglik — lecz nie o to teraz idzie... Otoż co mi się najbardziéj nie podoba, to że udajecie zachwycenie na widok tych zwalisk gruzów.. przekonani będąc że to jest szkaradném.
— Ależ panie...
— Po co odgrywać komedjg... pewni ludzie pół-warjaci i próżniacy, uwzięli się unosić nad temi obrzydliwościami.
Stefan okazał poruszenie niecierpliwości.
— Tak jest mój panie!
— Byłoby rzeczywiście głupstwem — odezwał się malarz — gdyby kto rozprawiał z panem na prawdę w tym przedmiocie, który mu zupełnie zdaje się obcym i którego pan nie pojmujesz.
— Nie pojmuję! — zawołał anglik, którego akcent bretoński wydawał się w téj chwili nieznośnieszym — otóż to wielkie słowo... Gdy kto niema dostatecznych przyczyn poparcia swego zdania, wtedy zakłada ręce i przemawia: „nie jesteś w stanie pojąć tego!“
Stefan miał krew zimną i był rozsądnym, lecz ten spór był mu nieznośnym. Przyjrzał się ze zmarszczonemi brwiami szlachetnéj i pigknéj twarzy swego towarzysza podróży, którą przed chwilą podziwiał z serca, i od téj chwili zapatrywał się na niego innym wzrokiem.
Ta fizjonomia wyniosła i łagodna, wydawała mu się teraz zbyt poziomą i złośliwą.
— Skończmy o tém — rzekł z gniewem — w naszém położeniu, kłótnia byłaby nadzwyczajnie śmieszną... Z resztą przekonany jestem, że w niektórych przedmiotach zdanie pańskie nie może być zgodném z wyobrażeniem artysty.
— Ah, ah, ah! — wykrzyknął po trzykroć anglik pan jesteś artystą!... W istocie szkoda pana!... brakuje rąk do uprawy ziemi... mało jest piekarzy... krawcy potrzebują czeladzi... i są jeszcze ludzie którzy się nie wstydzą przyznawać do próżniackiego życia... to jest godném politowania...
Stefan podniósł się, tupnął nogą, i już miał wystąpić w wyzywający sposób, lecz anglik spoglądał na mego obojętnym wzokiem i uśmiechał się wzgardliwie; a gdy Stefan chciał mówić, on wzruszył ramionami, zmrużył oczy i oparł głowę na swym pięknym, szalu kaszmirowym mówiąc:
— Zaklinam pana, nie budź mnie... jestem śpiący.
Stefan zupełnie zmieszany zamilkł. Przezwyciężył on swoją urazę zapytując siebie: czy ten człowiek nie jest maniakiem?
Anglik zdawał się usypiać.
Przy zmianie koni w Vitré, w miarę jak czas upływał, Stefan odzyskał spokojność, zajmując się swemi wspomnieniami.
Po dwu-godzinnéj następnéj jeździe, w czasie któréj dumał, a anglik spał, dyliżans zatrzymał się przed stacją pocztową.
Gdy zmieniali konie, podróżni wytknąwszy głowy z drzwiczek zadawali zwykłe pytania:
— Gdzie teraz jesteśmy?
— W miasteczku Gravelle na granicy Bretanii i Francyj!
Anglik podskoczył w kącie i przetarł sobie oczy.
— Ah! — odezwał się westchnąwszy — nakoniec wydobędziemy się z tego przeklętego kraju...
Mówił to do Stefana, który się od niego odwrócił i udawał że go nie słyszy.
— Panie... — powtórzył.
Zadnéj odpowiedzi.
— Panie!...
Ciągłe milczenie. Stefan upatrywał wielką przyjemność w przypatrywaniu się zaprzęganiu nędznych koni.
Anglik kręcił się w swym kącie. Wydobył nareszcie z kieszeni prześliczne pudełeczko z chinskiéj laki i otworzywszy je, rzekł:
— Panie, czy mogę mu służyć cygarem?
— Nie palę tytoniu — odpowiedział Stefan nie odwróciwszy się.
— I zapach tytoniu może jest dla pana nieznośnym?
— Dosyć... lecz ja nie mam prawa zabronić panu... jesteś pan u siebie...
Anglik zamknąwszy pudełeczko włożył go ze smutkiem do kieszeni, Stefan zaś który się na wpół odwrócił, śledził nieznacznie jego poruszenia.
Anglik założywszy ręce na piersi wydawał się w dobrym humorze.
— Czy wiesz, że dla ciebie mój panie — rzekł anglik wesoło — wyrzekam się nawyknienia 20-letniego... za to rozmawiajmy przynajmniéj dla przepędzenia czasu.
— W istocie mylordzie — odezwał się obrażony Stefan — zdaje mi się, żeśmy już dość długo rozmawiali z sobą...
— Cóż znowu? — zawołał anglik — więc pan żywisz do mnie urazę... czy mam go prosić o przebaczenie?
W dźwięku głosu jego malowała się otwartość tak dobrotliwa i ujmująca, że Stefan odwrócił się zupełnie. Anglik się uśmiechał, a jego uśmiech był pociągającym; jego akcent bretoński tak nieprzyjemny przed chwilą, złagodniał i wydawał się właściwym jego mowie.
— Jeżeli tylko idzie o przeproszenie pana — odezwał się z uprzejmością — proszę więc przebaczyć mi... każdy ma swoje ułomności mniéj więcéj... a ja być może bardziéj im podlegam, gdyż jestem już starym... i wycierpiałem wiele w życiu... Podaj mi pan rękę i pojednajmy się jak przyjaciele.
Stefan nie pomyślał nawet o odmówieniu. Współczucie połączone z szacunkiem, którym był przejęty przypatrując się cudzoziemcowi, obudziło się w nim żywiéj i wszelki ślad urazy już zniknął; następnie podał rękę anglikowi który ją uścisnął serdecznie i tak daléj mówił:
— To te nieznośne niebo Bretanii, które mnie nabawiało migreny i Wrażliwości nerwów, było powodem naszego nieporozumienia.
— A więc pan nienawidzisz biedną Bretanię?
Przypomniał sobie dziwaczne pytanie, które mu anglik zadał nim go przyjął do kabryoletu.
Czoło mylorda zasępiło się cokolwiek.
— Nie można wytłómaczyć tych powodów — odpowiedział.. — Przybywam z Brestu. Przebyłem 80 mil drogi po Bretanii, i ręczę że już tam nigdy nie wrócę... być może iż to jest przywidzeniem... lecz te trzy dni, wydawały mi się tak długiemi, jak trzy lata... Miałem chęć sprzeciwiać się komu, obrazić go, pomścić się...
— I obrałeś mnie pan za swoją ofiarę?
— Spodziewam się że znajdę sposobność wynagrodzenia méj winy, mój młody towarzyszu... a najprzód powiem ci, że okolica Vitré jest ślicznym krajobrazem.
— Czy pan szczerze tak myślisz?
Szczerze... Ileż to poezyi w tych starożytnych rozwalinach... Byłem prawie w twoim wieku, gdy podróżowałem pieszo z kijem w ręku i tornistrem na plecach. Przypominam sobie, żem się zatrzymał na zakręcie drogi w tym samym miejscu, gdzieś pan wydał okrzyk, który mnie nagle przebudził; usiadłem na spadzistości grobli i pozostałem tam w zachwyceniu przez pół godziny.
— Coż pan mogłeś upatrywać osobliwszego w tych rozwalinach okopciałych, które są hańbę dla kraju cywilizowanego...
— Jesteś złośliwym! upatrywałem w nich to, co i ty przed chwilę... wspomnień przeszłości... głosu przemawiającego do serca... czyliż już pamiętam?... Wiek młody ma roskoszne wzruszenia które w późniejszych latach nadaremnie chcemy wzniecać i obudzać... Lecz pomówmy o sobie i Poznajmy się wzajemnie... a najprzód mnie zacząć należy...jestem anglikiem z urodzenia i nazywam się Berry-Montalt; byłem naczelnym wodzem wojsk Imana Muskatu... zapewne nie słyszałeś o tym małym władcy?
— Przeciwnie... lecz bardzo niedokładnie.
— W Arabii, gdzie leży jego stolica i na pobrzeżach Afryki, posiada kilka prowincji, które są tak wielkie jak Francya, lecz daleko bogatsze.
— Ah! — zawołał malarz z zadziwieniem.
— Tak!... wasi bogacze paryzcy i londyńscy, byliby żebrakami w Muskacie, w mieście pereł i djamentów... składzie Indyi...... lecz tam jest zbyt gorąco... Powracam do Francyi, gdyż mi się tam nudziło... tém bardziéj, że Iman zawarł pokój z Egiptem, i moi żołnierze nie mieli co robić... pozostawiłem mój pałac, moje żony i 25 mil pobrzeży, które otrzymałem na dziedzictwo..... przywożą z sobą zaledwie kilka miljonów... A teraz na ciebie koléj mój przyjacielu...


III.
Kapelusiki słomkowe.

Montalt wyliczył swoje szumne tytuły z wielką skromnością, lecz właśnie ta prostota wydała się Stefanowi wyrachowaną i przesadną. Z tego powodu powziął niejakie podejrzenia i znikał w nim już urok, który go pociągał do towarzysza podróży. Ten urok działał wbrew jego woli, bo był młodym i tym bardziéj chciał zachować godność swych wąsów puszczających się zaledwie. Pragnął okazać więcéj stałości w swoim gniewie i wyrzucał sobie, że lak prędko dał się przeprosić. W ogólności, postępowanie anglika było obelżywe, a jego późne tłómaczenie się nie mogło zatrzeć w zupełności grubijańskiego obejścia. A przytém, któż nie wie, że to tłomaczenie udzielone z dobrego serca i nie żądane, wydaje się czasem jakby jałmużnę, którą darzemy słabość drugich.
Stefan mówił to już sobie od kilku minut i wiele innych rzeczy. Jeżeli zaś nie mógł zmarszczyć brwi, to dla tego, że Montalt owładnął nim przez pociąg jego natury ponętnéj i sympatycznéj. Lecz w téj chwili zdawało się, że żartował z niego zbyt widocznie; jego podejrzliwość obudziła się z uśpienia, a odpowiadając nabobowi, usiłował przybrać najżartobliwszy uśmiech.
— W istocie mylordzie! — odezwał się — dziwna to rzecz, żeśmy się nie mogli doąęd porozumieć będąc tak blisko siebie... jestem bowiem dymissyonowanym ministrem króla Lahory.
— A więc mi pan nie wierzysz? — zapytał Montalt uśmiechając się przyjaźnie.
— Z powodu?
— Ponieważ mi tak odpowiadasz, jak się odpowiada ludziom znanym z przytaczania niedorzecznych awantur.
Stefan przygryzł sobie usta, zadowolony że pocisk jego trafnie ugodził.
— Zdaje mi się — rzekł — że gdybyś pan był naczelnym wodzem wojsk Imana Muskatu, to ja mógłbym...
— Jesteś dzieckiem! — przerwał Montalt na honor, nieświadomość jest bardziéj niedowierzającą jak doświadczenie... Moja godność i moje miljony wydają się tobie żartobliwą przechwałką dla tego, że mnie widzisz w dyliżansie.
— Rzeczywiście że...
— Czy widzisz te dwa pojazdy pędzące przed nami? — przerwał Montalt.
Od kilku godzin w istocie dwa pojazdy extra-pocztą dążące, wyścignęły dyliżans bez trudności, lecz trzymały się ciągle w takim oddaleniu, że mogły być widziane.
— I cóż? — zapytał Stefan.
— To się znaczy mój młody przyjacielu, że te pojazdy do mnie należą, a nadto w Breście pozostawiłem moje bagaże.
— Ah! — odezwał się Stefan — dla czegóż pan jedziesz dyliżansem?
— Jestem czasami bardzo dziwacznym... lecz czyliż pan nie uważasz, że te pojazdy kurzą nam w oczy.
— Tak, to prawda.
— Zaczekaj...
Montalt wychyliwszy głowę za drzwiczki świsnął jak poprzednio w bramie pocztowéj a oba pojazdy zatrzymały się jednocześnie, i gdy dyliżans je wymijał, Stefan spostrzegł w jednym dwie czarne twarze, a w drugim młodą kobietę bladą i smutną.
Montalt przemówił tylko te słowa:
— Za dyliżansem!...
Młoda kobieta uśmiechnęła się z pokorą; dwie czarne głowy pochyliły się w milczeniu i przez całą podróż nie pokazały się już pojazdy.
— Jestem bardzo dziwacznym... — powtórzył Montalt zwracając się do malarza — i lubo wiele świata zwiedziłem, przychodzą mi czasem prostoduszne myśli, które można nazwać dziecinnemi.
Głos jego zmienił się na łagodniejszy.
— Nikt mnie nic kocha na tym świecie — mówił — a jabym tak usilnie pragnął być kochanym... jestem sam... zawsze sam... w godzinach smutku nikt mnie nie pociesza... gdy zaś jestem szczęśliwy, nadaremnie upatruje przyjacielskiego uśmiechu, któryby podzielał mą radość... będziesz się śmiał ze mnie, lecz wyznam ci szczerą prawdę... oto wsiadłem do dyliżansu w nadziei, że znajdę w nim kogoś, któregobym mógł polubić.
Stefan słuchał go z zadziwieniem, do którego wzruszenie mimowolnie się wciskało; Montalt mówił z uczuciem i słowa jego zdawały się pochodzić z głębi serca.
— Lecz — odezwał się Stefan — czy pan jesteś zupełnie osamotnionym... i dla czego?
— Nie wiem.
Stefan zarumienił się.
— Ta piękna młoda kobieta... — mówił wąchając się — której twarz dostrzegłem...
— Mirza — zawołał nabob — biedna dziewczyna... to jest rzecz inna, którą chciéj pan wyrozumiéć... bo gdy mówię chciałbym być kochanym... nie myślę o kobietach... bo mam o nich ustalone zdanie... czyż można przywiązać się do butelki szampana, któréj korek oknem Wyleciał... czyż podobna wielbić próżne szklę, w którem przed chwilę był płyn woniejący?
— Ah! — zawołał Stefan — czy rzeczywiście mylord tak myśli?
— Nie — odpowiedział Montalt zmarszczywszy brwi — jeżeli pan pragniesz się dowiedziéć co szczerze myślę... powiem po prostu: że nienawidzę i gardzę kobietę... i to z głębi mej duszy...
Spojrzenie jego było surowe i złośliwe. Głos który poprzednio wyrażał tyle tkliwości, zmienił się na oschły i obojętny.
— Będziemy mieli dość czasu do pomówienia o tym przedmiocie — odezwał się z uśmiechem. — Zresztą Mirza cokolwiek mnie obchodzi, kupiłem ją za 1,000 gurdów przed rokiem i nie żałuję tych pieniędzy... Ale nie powiedziałeś mi mój przyjacielu, kto ty jesteś?
Gdy Stefan gotował się do odpowiedzi, dwa łby końskie, zwieszone i grzywiaste, minęły drzwiczki, a jednocześnie słyszéć się dał trzask bicza i głos chrapliwy:
— Hi... Dindonet!... mazgaju... hi! Koko, stary próżniaku!
Koko i Dindonet były to konie u bryki, któréj woźnica chciał wyścignąć dyliżans.
Pocztylion dyliżansu usiłował ile możności ażeby się nie dać wyprzedzić, lecz dwie szkapy przeciwnika odniosły zwycięztwo.
Nabob i Stefan widzieli zwolna mijającą brykę długą i zakurzony.
W tymże czasie Stefan wymieniał swoje nazwisko i powołanie; lecz Montalt go nie słuchał. Spojrzenie jego bystre i ciekawe zwracało się na przód bryki gdzie siedziały dwie zachwycające dziewczynki ukrywające swoje twarzyczki pod słomianemi kapelusikami.
— Do kata!... — pomruknął Montalt — widziałem przecież wiele pięknych kobiet, lecz nie zdarzyło mi się widziéć powabniejszych.
Stefan mówił:
— A że nie mam rodziny... przyjąłem więc chętnie przełożenie tego szlachcica bretońskiego, który mnie wezwał dla przyozdobienia jego pałacu... i takim sposobem opuściłem Paryż...
— Która z nich piękniejsza? — mówił do siebie Montalt z zaiskrzonym wzrokiem — lecz cóż to ja widzę... one płaczą, biedne dzieci...
— Przepędziłem tam dwa lata — mówił malarz nie zwracając uwagi na roztargnienie naboba — dwa lata... które mi się wydawały dwoma szczęśliwemi dniami...
Montalt żywo się odwrócił.
— Patrz że pan! — zawołał — jak one płaczą...
— Cóż to? — zapytał Stefan.
Montalt wskazał mu palcem na brykę lecz malarz nic nie dostrzegł, ponieważ panienki opuściły opony drzwiczek.
Montalt okazał niezadowolenie.
— Zaledwie się wykluły z jajka — szeptał — a już djabeł udzielał im nauk... umieją się ukrywać stosownie, dla wzbudzenia żądzy... i znają wszelkie przebiegi piekielne dla łowienia serc głupców.
— Czy mnie pan słuchasz? Stefan.
— Jestem na jego rozkazy... mówiłeś że się nazywasz Stefan Moreau i wstępujesz w ślady Rafaela... piękny zawód na honor! cieszy mnie żeś nadewszystko, że nie jesteś szlachcicem.
— Jakto?... pan nienawidzisz szlachty?
— Mniej jak bretonów a cokolwiek więcéj jak kobiet... uprzedzam pana zresztą, że oprócz tych trzech kategoryj, jestem filantropem dla wszelkich innych.
— Nienawidząc prawie części rodzaju ludzkiego?
— Mniejsza o liczbę... lecz przejdźmy do przedmiotu bardziéj zajmującego... najprzód oświadczam ci mój młody towarzyszu, żeś mi się bardzo podobał... a ty czy możesz to samo o mnie powiedzieć?...
Czarne iskrzące oczy Montalta wyrażały szczególniejszą ważność, jaką przywiązywał do odpowiedzi Stefana. Było to oświadczenie przyjaźni zbyt porywcze.
Młody malarz wahał się rzeczywiście, a w miarę tego, twarz Montalta zasępiała się.
— Mylordzie! — rzekł nakoniec. Stefan cokolwiek ozięble — pan jesteś człowiekiem możnym... ja zaś ubogim artystą... cóż więc pana może obchodzić moje zdanie?
— To się znaczy, żem się panu nie spodobał? Pozwól pan... gdyby mi się zdawało przyzwoitém mówić otwarcie...
— Mów! zawołał anglik nie ukrywając urazy proszę bardzo, mów otwarcie.
— A więc Mylordzie... z pierwszego wejrzenia doznałem szczególniejszego wrażenia... coś mnie nakazywało szanować pana...
— Nie chcę szacunku!
— Czyli raczéj kochać... następnie wyniknął między nami spór dziwaczny...
— Więc pan o tém ciągle myślisz?
— Oh! nie, bynajmniéj... i żeby od razu wynurzyć panu... jak to powiedzieć... to co mnie od niego odpycha, to nienawiść do pewnych kategoryi, a mianowicie pogarda jaką dla kobiet okazujesz.
— Oh! oh! jak widzę pan jesteś zakochanym panie Stefanie.
— Szalenie Mylordzie.
— Do kata!... w twoim wieku... powinienem się był tego spodziewać... otóż to jest dziwne, że kobiety wszędzie mogą mi szkodzić, lubo ich unikam jak zarazy... gdybyś wiedział — dodał podnosząc rękę do czoła pokrywającego się zmarszczkami — gdybyś wiedział...
Zdawało się, że wspomnienie bolesne i dotkliwe ukrywało się w tych słowach, które brzmiały jak użalenie.
Stefan pomiarkował się:
— Przebacz mi Mylordzie — rzekł zwolna — nie było moim zamiarem obudzać w tobie cierpień.
— Cierpień — przerwał Montalt — jakich cierpień?... może mnie uważasz za ofiarę miłości?... mój młody towarzyszu, zachowaj twoje politowanie do stosowniejszéj okoliczności — ja nigdy nie kochałem, i lituję się szczerze nad twoim położeniem.
Stefan uśmiechnął się posępnie.
— Ja zaś nie jestem podobnym do pana — rzekł wzruszając głową — chociaż nie odrzucam litości... gdyż cierpię... — Montalt pochwycił jego rękę z niepowściągnięlém uczuciem.
— Ona ciebie nie kocha?... poszepnął.
— Przeciwnie... zdaje mi się, że kocha.
— Zdaje ci się... oh! one wszystkie podobnie postępują z wami młodemi, pięknemi, wspaniałomyślnemu... najprzód podniecają miłość do szaleństwa, a potém bez litości te uczucia niweczą. One są nieprzeniknione, a ta główna wada, służy im za sprężynę do łowienia nieszczęśliwych ofiar.
— Spodziewam się, że pan o niéj nie mówisz — odezwał się Stefan.
— Mówię o wszystkich w ogólności.
— Pan o niéj nie mówisz!... — powtórzył Stefan nakazującym tonem — gdyżbym nie dozwolił ażeby nawet przypadkowo mogła ją dotknąć obelga... tym gorzéj dla ciebie Mylordzie, jeżeliś nie napotkał w twoim życiu dziewicy obdarzonéj duszą anielską... tym gorzéj dla ciebie, że ci Bóg odmówił szczęścia w miłości... twoje jednak niepowodzenie, nie nadaje ci prawa spotwarzać téj, któréj nie znasz... ona jest czystą, rozumiesz pan... ona jest szlachetną!... a ja na klęczkach ją uwielbiam!
Lica malarza zapłoniły się żywo, oczy zaiskrzyły, głos drżał ze wzruszenia.
Słuchając go, Montalt się zadumał.
— Zawsze ta sama historya! — szepnął — i Bóg wybiera najpiękniejsze dusze, które podlegają temu szaleństwu... posłuchaj mnie pan: moja przyjaźń może być silniejszą nad mój wstręt... kto wie, czy mnie nie nawrócisz mój miody towarzyszu... czy zechcesz mi o niéj mówić i powierzyć tajemnice twych miłostek?
— Panu?... — zawołał Stefan.
— Mnie, twemu przyjacielowi — odpowiedział anglik — mnie, którybym ją także uwielbiał, gdybym był przekonany, że ci jest wzajemną.
W tych ostatnich słowach odznaczała się przekonywająca o szczerości wymowa, a którą zdawał się czerpać z głębi serca.
Stefan po niejakim oporze zaczął mówić, a Montalt słuchał go z uśmiechem; zdawało się, że jego młode wspomnienia ogrzewały mu serce. Nie wymieniając nazwisk, miejsc i osób, opowiedział Stefan przybycie swoje do zamku, gdzie poznał Djanę, do któréj uczuł mimowolny pociągi Skreślał pierwsze uczucia dziewicy i wątłe nadzieje, które wzniecały uderzenia jego serca.
Nie był to romans jakiego się spodziewał nabob, lecz była to prosta historya, poufnego życia dwojga prawie dzieci, które się kochały nie zwierzywszy się jedno drugiemu miłością, nie było tam nadzwyczajnych wypadków, gdyż Stefan zamilczał niektóre okoliczności co do tajemniczego postępowania dwóch sióstr; zgoła, lubo w całém tém opowiadaniu nic nie mogło obudzić zajęcia oprócz czystego i słodkiego obrazu pierwszéj młości, nabob jednak słuchał ze spuszczonym wzrokiem i natężoną uwagą. Czasami, gdy opowiadanie młodego malarza ożywiało się skreślając ważniejsze wypadki, Montalt uśmiechał się smętnie, i wzrok jego zwracał się wówczas ukradkiem na opowiadającego. To tkliwe spojrzenie czyliż wyrażało współczucie albo też może już zawiść?...
Wszystko cokolwiek Stefan doznawał wciągu tych dwóch lat błogich, przypominał sobie z taką rozkoszą i szczerością, że żaden szczegół najdrobniejszy, nie został pominięty.
Montalt nie przerywał mu; lecz kilka razy jego ruchliwa fizjognomja zmieniła się podczas opowiadania. Raz bowiem, stawiając się w miejscu Stefana, zachował uśmiech życzliwości i ojcowskiej opieki; inną razą, jego brwi marszczyły się, a myśl gorzka zasępiała jego blade oblicze; bo wtedy słuchał samego siebie, odnosząc się myślę w ubiegłą przeszłość, która tak boleśnie zraniła jego serce.
— Oh! Mylordzie! — zawołał młody malarz składając ręce — wszystko to już się skończyło... i dziwi cię może, że mając dopiero lat 20 wspominam przeszłość... o! Djano... moja biedna Djano!... czyliż cię kiedy ujrzę?...
Montalt ścisnął usta i oparł głowę o poduszkę pojazdu. W téj chwili doznawał goryczy oddalonego wspomnienia które się odżywiało i zakrwawiało dawną ranę duszy.
Stefan nie zwracał na to uwagi.
— Ty sam nawet Mylordzie — mówił w zapale — ty, który wszystkiemu zaprzeczasz... byłbyś ją pokochał jak ja... jestem tego pewny. Czemuż nie mogę ci jéj pokazać pod cienistemi kasztanami tego czarownego ustronia...
Zmrużył oczy jakby ją chciał we śnie ujrzéć.
— Lat 18! — mówił cichszym głosem — czoło czyste jak dziecięcia... lecz w którém chwilowo malowała się duma i męztwo jak na czole królowéj... oczy uśmiechające, którym łzy nadają smętność niebiańską kibić nimfy, głos anioła... a serce!... powiada Mylordzie jakbyś postąpił na moim miejscu?
Montalt wyprostowawszy się, spojrzał mu w oczy, a malarz zadrżał pod tym obojętnym i przejmującym w/rokiem.
— Gdybym był na miejscu twoim panie Stefanie — odpowiedział Montalt oschłym tonem — nie byłbym dał więdnąć temu kwiatkowi przez dwa lata...
Stefan który się do niego przybliżył mimowolnie w ciągu opowiadania, odskoczył na drugi koniec.
Montalt odzyskał swój złośliwy uśmiech.
— Każdy ma swój właściwy sposób zapatrywania się na rzeczy — mówił daléj — pytałeś się o moje zdanie i objawiłem go... jeżeli bowiem ta bogini bretońska jest tak powabną jak utrzymujesz... to lepiéj było zatrzymać ją dla siebie, jak pozostawić na zdobycz jakiem u kudłatemu wieśniakowi.
— Lecz — rzekł Stefan — jestem ubogi... nie mogłem sie z nią żenić...
— Rozumiem... ja zaś byłbym tylko kochankiem...
Malarz zbladł, i gdyby był usłuchał popędu gniewu swego, to ta rozmowa rozpoczęta po przyjacielsku, zakończyłaby się tragiczną sceną; lecz po chwili zastanowienia, ograniczył się tylko na spojrzeniu pogardliwém, którém zmierzył naboba.
Montalt nie zwrócił na to uwag, a zmieniając znów swój dziwaczny humor, rozciągnął się w kącie z przechyloną w tył głową, przybierając postawę ociężałą, która objawiała uśpienie wszelkich władz umysłowych.
Milczenie panowało w kabryolecie przeszło godzinę, a ktokolwiek byłby świadkiem rozwiązania ostatniej sceny, mógłby wnieść, że ta przyjaźń tak pospiesznie zawiązana, rozchwiała się na zawsze. Stefan bowiem według wszelkiego podobieństwa nie da się już podchwycić uprzejmością tego dziwaka, który zdawał się nią hojnie szalować jedynie dla tego, ażeby tém dotkliwsze zadawać ciosy.
Takie było przynajmniéj zdanie Stefana, który nie liczył na zabiegi naboba, jakiemi ten bez wysilenia potrafił w jednéj chwili zmienić toż zdanie. Umiał on wytłomaczyć się z taką układną uprzejmością, że ta kilkakrotnie spowodowała Stefana do wynurzenia mu szacunku, jako człowiekowi z wyższém ukształceniem, który sam siebie potępiał i przepraszał za każde niedorzeczne obejście.
A przytém, pod grubijańskiém i wyzywającém niedowiarstwem, którém się chełpił nabob, jego szlachetny charakter przebijał się tak często pomimo jego wiedzy, że z łatwością można było przejrzéć jego wzniosłą duszę, umysł wyborowy i tkliwość posuniętą do téj delikatności, która nie bywa zwykle udziałem dojrzałego wieku.
Stefan pomimowolnie podlegał wpływom Monlalla i dziwił się, że gniew jego zajadły znikał przy najlżejszym powiewie zmiany.
Rzeczywiście ten człowiek postępował z nim jak z dzieckiem. Stefan się unosił, czynił sobie wyrzuty i wśród najsilniejszego gniewu uspakajał się, ujęty ponętę uśmiechu, słówkiem, drobnostkę.
Pomiędzy stacyę Gravel i Laval, nabob poróżnił się z nim trzy lub cztery razy, a przecież zbliżając się do ostatniego miasta, możnaby ich było uważać za najlepszych przyjaciół. Nabob stopniowo odzyskiwał swoją szczerą otwartość, Stefan zaś lubo odrzucał zasady swego towarzysza podróży, nie odwracał się jednakże od niego za każdém ubliżąjącém słówkiem przeciw płci pięknej wyrzeczoném. Słuchał, spierał się, lubo na stopie żartobliwości nie okazał się wyższym.
Dyliżans zbliżał się do Laval, wyprzedzony wszakże przez zwycięzką brykę.
— Widzisz więc! — rzekł Montałt — że postępiłem bardzo rozsądnie ustępując pojazdu moim czarnym, sam zaś zająwszy miejsce w dyliżansie, natrafiłem na to, czego od dawna szukałem... i ręczę ci panie Stefanie, że cię już nie puszczę od siebie.
— Wszystko co mogę powiedzieć mylordowi, jest to, że twoje dziwactwo posłużyło mi do poznania...
— Eh, eh! — rzekł Montalt — jeszcze się nie raz z sobą poróżnimy przed przybyciem do Paryża... lecz wielki już widzę postęp w twoim humorze... i za dwa lub trzy dni, czy będę rozsądnie lub niedorzecznie przemawiał, ręczę że będziesz mnie słuchał bez gniewu, ponieważ poznasz głos przyjaźni.
— Lecz któż nas zniewala wybierać przedmioty, względem których nie możemy się z sobą porozumiéć?
— Mój drogi Stefanie... właśnie téż dla tego że ciebie kocham, postanowiłem cię nawrócić... Bolesno mi jest widziéć przyjemnego młodzieńca jakim jesteś, przejętego zasadami prostoty mieszczańskiéj... otóż... nie zabronisz mi wyznać ci, że postępowanie twoje w tym pałacu którego nie wiem nazwiska...
— Mylordzie... mylordzie, przez litość!.. przerwał Stefan.
— Przeciwnie zaś... w wiekach rycerskich podobne postępowanie byłoby bardzo właściwe... lecz dziś, nasze dziewczęta przekładają obejście śmielsze... szczęściem że nie zbywa na aniołach we Francyi... znajdziemy przy nich pociechę.
Stefan zaprzeczył westchnieniem.
Nie szukając daleko — rzekł Montalt mamy tu bardzo blizko dwie dziewczątka, jakie rzadko kiedy zdarzyło mi się napotkać... mnie, który tyle krajów zwiedziłem. Cóż powiesz o ich buziakach młody trubadurze?
— Jeszcze ich nie widziałem.
— Doprawdy! — zawołał Montalt — ty jesteś królem wiernych kochanków...
Rzeczywiście zaś, że one ukrywają się jak małe zalotnice któremi są niezawodnie... a ponieważ mnie nic nie zobowiązuje do spuszczania oczu, przeto spojrzałem na nie kilkanaście razy od Rennes... Ab! mój drogi przyjacielu! trudno mi uwierzyć aby twój anioł i jéj siostra, mogły w części być tak dorodnemi jak te dwie dziewczynki.
Stefan wzruszył ramionami.
— Powiadam ci że to są perły... a jakie szczególne istoty... trudno sobie wyobrazić... raz bowiem widzę ich duże oczy zaczerwienione od łez, to znów spostrzegam pieszczotliwy uśmiech około ich usteczek różanych... płaczą jak Magdalena... śmieją się jak trzpioty... zgoła czy płaczą, czyli się śmieją, zawsze są zachwycające... cierpliwości... skoro w Paryżu staniemy, spodziewam się im bliżéj przypatrzéć...
— Jak to? — zapytał Stefan z wyrzutem.
— Eh! mój przyjacielu — zawołał nabob, twoja surowość zamienia się w śmieszność... jeżeli nie ja, to jaki student albo kupczyk... student i kupczyk pohulawszy z niemi przez miesiąc, pozostawią je na bruku... ja zaś po tygodniu spędzonym wśród przepychu i szampana, oddalę je szczęśliwemi i bogatemi... któryż z nas byłby dla nich lepszym?
— Lecz jeżeli są cnotliwe?...
Nabob parsknął śmiechem.
— Chciałbym sobie przypomniéć komedją, w któréj występuje p. Filint podobny zupełnie do ciebie, lecz na honor nie mogę go upatrzéć... Macie obaj zapas słów, lecz tylko słów i do tego nudnych: cnota, niewinność, anielska, niebianka... i t. d... gdyby była sprawiedliwość w niebie, powinienbyś od rana do wieczora uwieńczać skromność dziewic.
Zatrzymawszy się, pochwycił nagle ramię Stefana.
— Patrz!... — zawołał — oto obie teraz....
Dziewice w téj chwili podniosły opony dla odetchnienia świeżém powietrzem, i ukazały swoje uśmiechające i powabne twarzyczki; lecz gdy Stefan się odwrócił, już bryka zniknęła za rogiem ulicy.
Montalt tupnął nogę z niecierpliwości.
— Kochankowie platoniczni — pomruknął — mają oczy żeby nie patrzyli i uszy żeby nie słyszeli... naumyślnie się spóźniłeś ażebyś ich nie widział, tak dalece obawiasz się przeniewierstwa... lecz mniejsza o to... nie można przecież dokazać wszystkiego od razu... obaczemy...
Dyliżans zatrzymał się w starym mieście przed posępnym domem, gdzie była oberża, w której Montalt i młody malarz razem wieczerzali, a przy stole poróżnili się tylko dwa lub trzy razy. Montalt pił za zdrowie Djany, Cyprjany, a nawet za zdrowie Pyllada Rogera.
Następnie Stefan udał się na spoczynek do swojego pokoju. Przez cały dzień był pod wpływem omamienia, teraz zaś będąc samym, usiłował pozbawić Montalta świetnego uroku i sadzić go krwią zimną.
Montalt nie mógł być zbadanym; obraz jego wyzywany przez Stefana, okazywał się w umyśle jego bardziéj lotnym i dziwacznym, jak sama rzeczywistość. Nadaremnie chciał ustalić to widmo niedające się pochwycić; widział bowiem naboba zarazem dobrym i złośliwym, wspaniałomyślnym i okrutnym, szczerym i kłamcą, słowem, przedstawiał mu się z tysiącznemi sprzecznościami; kochał go, złorzeczył mu i obawiał się, bo nabob prawie go już do tego stopnia pokonał, że przestał myśléć o Djanie i Penhoelu.
Stefan przechadzał się po swym pokoju, przebiegając pamięcią wszystkie przemiany téj długiéj rozmowy, która go kolejno zatrważała, zniechęcała, lub zachwycała; w tém zatrzymał się nagle, gdyż ktoś silnie do drzwi zastukał.
— Znów coś nowego... czego żądasz Mylordzie?
Lecz glos dający się słyszéć zastanowił Stefana, bo nie pochodził od naboba.
— To ja Stefanie! — zawołano po chwili — otwórz prędko... jestem bardzo strudzony...
Stefan poskoczył nie wierząc swoim uszom i otworzył drzwi... a Roger rzucił się w jego objęcia.
— Już!... — wyrzekł młody malarz, gdy odzyskał mowę po pierwszém wzruszeniu.
— Mój biedny przyjacielu! — odpowiedział Roger — trafnie odgadłeś... wyprawiono mnie jak i ciebie... lecz bądź spokojny... dopełniłem twego zlecenia... przed odjazdem napisałem długi list do Cyprjany i Bóg mi świadkiem, że więcéj w nim mówiłem o tobie jak o sobie.
— Dziękuję ci — rzekł — lecz czyliż można było pomyśléć, że moje obawy tak prędko sie urzeczywistnią... Ty Rogerze... którego wszyscy tak kochali...
— Tak, wiem że mnie kochali, i nie mam też urazy do państwa, gdyż oni mnie bronili przeciw nienawiści obcych... lecz teraz oni są słabszemi... i to co mnie najeięcéj zasmuca Stefanie, to to, że nie jesteśmy tam obecni ażeby czuwać nad naszemi ukochanemi...
— Czyś się czego dowiedział od czasu mego wyjazdu?
— Opuściłem Redon we — dwie godzin po tobie... lecz w ciągu tych dwóch godzin rozmawiałem ze starym Géraudem... Zdaje się, że interessa Penhoelów są w bardzo smutnym stanie. Géraud lubo nie wyznał mi wszystkiego, gdyż jego dyskrecja wyrównywa jego poświęceniu... to jednakże opowiadanie jego daje wiele do myślenia... wyobraź sobie, że Penhoel zmuszony jest i to od dawna pożyczać od starego oberżysty.
— Oni go zniszczyli — poszepnął malarz.
— Tak, oni go zniszczyli — powtórzył Roger — i mocno mnie to udręcza, że Cyprjana i Djana nie mają innego przytułku, jak przy Remigeuszu Penhoelu.
Dwaj przyjaciele siedząc obok siebie na łóżku, umilkli na chwilę, pogrążeni w posępném zadumaniu.
— Lecz zdala troski! — zawołał nogle Roger powstając: — Penhoel ma kilka miesięcy czasu do wykupienia dóbr zastawionych... przez ten czas będziemy pracowali... i jeśli nam Bóg dopomoże, córki Jana Penhoela nie będę potrzebowały cudzej opieki... ale... każ mi dać wieczerzę, gdyż straciłem w drodze ostatni grosz, a jeść mi się chce wilkowi.
Stefan zadzwonił, Roger zasiadł przed szczętkami wieczerzy podróżnych.
— Jeszcze nie jest tak źle — mówił naładowanemi usty — i winienem podziękować przypadkowi, że mnie z tobą połączył... gdybym ciebie tu nie zastał, byłbym zgubiony... nie mógłbym się ruszyć ani naprzód ani w tył... zostawiłem bowiem zegarek w pałacu, a mój ubiór myśliwski nie wart luidora... niech żyje kuchnia traktierni! wszystko jest obrzydliwe, a przecież się zjada z przyjemnością.
— Pomówmy o tém co się dzieje w pałacu — mówił Stefan.
— Bynajmniéj... potrzebuję całéj odwagi ażeby dokończyć kotlety... naléj mi wina... biedny Stefanie, może ciebie gniewa moja Wesołość... lecz nie uwierzysz, jak mnie to cieszy żem ciebie spotkał... podróż moja była bardzo przykrą... z Redon do Rennes odbyłem ją częścią konno, lub pieszo, a nawet i na wozie... Mniemałem że ciebie w Rennes dogonię, lecz dyliżans odjechał już od dwóch godzin... wsiadłem więc do małéj bryki, która mnie zawiozła do Vitré. Tam ta sama historja... jużeś odjechał... miałem jeszcze dwa talary... nająłem konia... biédne bydlę... galopowałem na nim przez sześć godzin... o cztery mile od Laval, padł podemną wierzchowiec i pozostawiłem go w karczmie... cztery lieu to nie wielkie rzeczy... przybyłem tu... uściskałem ciebie... zjadłem wieczerzę... a teraz na ciebie koléj!
Opowiadanie Stefana nie długo zapewnie trwało, gdyż w pół godziny potém, nasi dwaj przyjaciele spali razem na jedném łóżku.
Nazajutrz zrana, służący miejscowy zastukał do drzwi zawiadamiając Moreau, że Mylord oczekuje na niego ze śniadaniem.
— Co to za jeden ten Mylord? — zapytał Roger.
— To ten osobliwy człowiek, o którym ci wczoraj mówiłem — odpowiedział Stefan.
— Ab! ah! nieprzyjaciel szlachty, Bretonów i kobiet!... naczelny wódz wojsk króla Bóg wie jakiego... bardzo bym rad z nim się zapoznać.
— Nic żartuj sobie! — przerwał Stefan kabryolet jest przez niego najęty, a w dyliżansie pełno... jeżelibyś nie miał szczęścia podobać mu się, możesz być pewnym, że pozostaniesz w Laval.
Młodzieńcy ubrawszy się zeszli do salonu.
— Mylordzie — odezwał się Stefan — ośmielony dobrocią, jaką mi dotąd raczyłeś okazywać...
Mylord ująwszy jego rękę potrząsnął silnie.
— Niech ciebie diabeł porwie! — zawołał — wczoraj wieczór mówiłeś ze mną do rzeczy... czyż noc jedna mogła ciebie zmienić do tego stopnia, że występujesz dziś z nudnemi ceremonjami... lecz któż to jest? — Stefan odwrócił się z uśmiechem do Rogera.
— Mam honor przedstawić Mylordowi Pyllada...
— Oh! oh! — odezwał się wesoło Montalt — czy prawdziwego Pyllada?
— Prawdziwego!
— Towarzysza przechadzek poetycznych po wielkiéj alei kasztanów... dziecię romantycznego zamku... kochanka drugiego anioła! pana Roger... znam ciebie przynajmniéj z imienia... bardzo rad temu jestem... zamiast dwóch, będzie nas trzech przyjaciół.
Podał rękę Rogerowi który bardzo się cieszył z tego przyjęcia serdecznego i żartobliwego zarazem. Roger bardziéj jak Stefan był usposobiony do zawierania przypadkowych zwięzków; a przy końcu śniadania zdawało się, że to była rodzina składająca się z dwóch synowców nie bardzo posłusznych i z wujaszka zbyt młodego, ażeby do nich przemawiał jak poważny i surowy opiekun.
Puszczono się w drogę pod szczęśliwemi wróżbami po wysadzeniu kilku korków szampana; skutkiem czego, nasi trzéj podróżni byli w nadzwyczajnie dobrym humorze i przez cały dzień można się było nasłuchać mnóstwa pięknych rzeczy w kabryolecie dyliżansu.
Roger, być może dla tego że już był uprzedzony, nie okazał zbytecznego oburzenia przeciw niedowiarstwu Montalta we względzie uczuć. Siedział pomiędzy Stefanem i nabobem, i gdy ci rozprawiali, on ważył zdania. Lubo częściéj przyznawał słuszność Stefanowi, jednakże winniśmy dodać, że dogodna moralność Montalta, trafiała niejako do głębi jego natury, cokolwiek zmysłowéj i słabéj.
Przeciwnie Stefan, był stałym jak skała; cała wymowa naboba rozpraszała się o jego bohaterską cnotę.
Bryka pokazywała się czasami na stacjach wyprzedzając cięgle dyliżans, a Montalt wtedy przypatrywał się uważnie jéj pasażerom. Roger także z zajęciem tam wzrok kierował, gdyż nabob w żywych barwach przedstawił mu kapelusiki słomkowe; lecz właśnie od chwili jak Roger wsiadł do kabryoletu, opony u drzwiczek bryki ciągle były spuszczone i Roger pomimo szczeréj chęci, nie miał sposobności ani razu dostrzedz zachwalanych piękności.
Dzień zszedł jak najprzyjemniéj, gdyż nabob pomijając swoje ulubione paradoksy, potrafił zajęć uwagę słuchaczy opowiadaniem dziwacznych zdarzeń, zdolnych obudzić ciekaw ość nawet najobojętniejszych. Widział on tyle rzeczy w ciągu swojéj tyloletniéj podróży, że bajeczne legendy indyjskie, przechodząc przez usta jego, obudzały do wysokiego stopnia ciekawość, a szczególniej gdy skreślał śmiałemi zarysy obyczaje nieznane tych stref oddalonych, gdzie spędził połowę życia swego; dwaj młodzieńcy słuchali go niewzruszeni z otwartemi usty.
Minąwszy Alençon, Dreux, Mortagne i gdy się już zbliżali do kresu podróży, Stefan i Roger pomyśleli o rozłączeniu i zasmucili się. Mylord być może zajęty był tąż samą myślą, gdyż od kilku minut zachowywał milczenie, przypatrując się kolejno młodzieńcom.
— O czém się pan zamyśliłeś? — zapytał go Roger.
— Myślę — odpowiedział nabob — że oto dwaj dorodni młodzieńcy, szlachetni, rozsądni, mężni, założyłbym się o to... słowem obdarzeni zaletami, które im mogą utorować zawód w świecie... i że ci dwaj młodzieńcy, rozmyślnie przyczepili sobie kamienie do szyn...
— Jakto? — zapytał Roger.
— Czyliż się nie domyślasz, że Mylord powraca do swéj piosnki — odezwał się Stefan — chce nam mówić o naszych ukochanych.
— Tak, to prawda mój drogi przyjacielu... i bardzobym był rad żebym się mylił... Ty naprzykład Stefanie masz talent... jestem tego pewny...
— Pan jesteś zbyt łaskawym...
— Pozwól mi skończyć... ty zaś Rogerze jesteś dowcipnym chłopcem, i twój charakter ujmujący zjednałby ci przychylność wielu... Wyznaliście przedemną że jesteście ubogiemi, słuchajcie mnie z uwagą... rozpoczniecie walkę, któréj wypadkiem będzie wasza pomyślność lub niedola... gdy się sposobiemy do boju, jestże to czas krępować sobie ręce i nogi?...
— Jest to chwila, W któréj należy przybrać godło — przerwał Stefan — cóś takiego, coby nami kierowało w dobrém powodzeniu i dodało odwagi w nieszczęściu... my nie jesteśmy filozofami mylordzie... jesteśmy pełni przesądów wiesz o tém dobrze... Zrobienie losu nie byłoby dla nas celem, gdybyśmy go nie mieli podzielić z drogą istotą.
Roger uścisnął rękę Stefana, w dowód jednozgodności w sposobie myślenia.
— Otóż to sęk!... — odrzekł Montalt — że zawsze serca szlachetne podpadają tym błędom... i gdybym miał nawrócić pewnych paniczów, którzy każdą rzecz zwykli roztrząsać matematycznie, załatwiłbym z nimi niezwłocznie czynność moją... lecz z wami to co innego... jednakże raczcie mi odpowiedziéć czy macie we mnie zaufanie?
— Bezwątpienia! — zawołali jednogłośnie.
— A więc upewniam was, że miłość jaką wy sobie wyobrażacie, stanowi zawadę wstrzymującą wszelki popęd, jest to brzemię przygniatające działalność, trucizna niszczącą i zabijająca.
— Lecz ja w sobie co innego czuję!... zawołał Stefan przyciskając rękę do serca — miłość jaką ja pojmuję, stanowi bodziec dla odwagi, — lekarstw o dla duszy która słabieje, oraz podporę dla woli, którąbyśmy się kierować nie byli zdolni w chwili upadku.
— Dzieci... dzieci... — poszepnął Montalt surowo — mówiłem o kamieniu, który nieszczęśliwy zawiesza sobie u szyi ażeby się utopił... ze wszystkich kamieni, najcięższym i najdotkliwszym, wierzajcie mi, jest ubóstwiana kobieta.
Stefan wiedział teraz sposób, jakim może zakończyć rozprawę bez celu prowadzoną:
— Przemawiasz pan jak człowiek, który doświadczył smutnych kolei losu — odpowiedział.
Nabob podskoczył jakby usiadł na ostrzu sztyletu.
— Pomimo naszéj cnoty, mamy także zły wiarę w sobie, mój młody przyjacielu — odezwał się z niecierpliwością. — Czyliż ci mam jeszcze raz powtórzyć: żem nigdy nie kochał... jeżeli chcesz na to dowodu... to jest najlepszy, żem się dorobił bogactw... lecz byłem świadkiem tylu przykładów... widziałem tyle serc mężnych zniweczonych i skruszonych...
Podniósł rękę do czoła i zdawało się że chce cóś mówić, lecz głowa jego opuściła się na piersi i zachował milczenie Po kilku minutach, znów podniósł oczy; posępność znikła z jego rysów i zastąpioną została wesołością udzielającą się.
— A więc moi synowie! — zawołał — zachowajcie swoje ułomności... oczywistém jest, że wasza wspólna choroba nie może być leczoną gwałtownemi środkami... potrzeba dyety... ja będę waszym lekarzem pomimowolnie... a tém czasém należy się zająć waszym losem....
Stefan i Roger spojrzeli na niego nie śmiejąc go zapytać.
— Mój marszałek pojechał naprzód do Paryża — rzekł Monlalt — i zdaje się że go zastaniemy na poczcie, gdzie będzie na mnie oczekiwał jak to jest jego obowiązkiem... powinien był kupić dla mnie pałac... cóś bardzo pięknego... mniejsza o wartość... potrzebować będę malarza do przyozdobienia moich salonów...
— Ah! mylordzie — odpowiedział Stefan z uczuciem — jestem dopiero początkującym i pan nie widziałeś mojéj roboty...
— Ja powiadam że masz talent... czybyś mi chciał odmówić?
— I ja ręczę że ma talent — zawołał Roger ujmując rękę Montalta — pan masz szlachetne serce mylordzie... i jeżeli Stefan ci odmówi, pogniewam się z nim na prawdę.
— Przyjmuję — odezwał się malarz z cicha.
— A ja ci dziękuję mój przyjacielu... co do naszego wesołego towarzysza Rogera...
—Ah! w istocie — przerwał Roger wzruszając głową — mylord bardzoby wielki talent okazał, gdyby poznał do czego jestem zdolny... bo nie umiem nic a nic...
— To tylko leniwcy podobnie mówią panie de Launoy... jeżeli zechcesz przyjąć przy mnie jako przy twoim przyjacielu obowiązki, to potrzebuję koniecznie sekretarza...
Roger miał łzy w oczach; nabob zaś zdawał Się być bardziéj wzruszonym od niego.
— Wiem dobrze — mówił z pomieszaniem pochodzącém z najczystszego źródła delikatności — że młodzieniec dobrze urodzony... przywykły do życia... Lecz powtarzam panu... że przedewszystkiém jestem jego przyjacielem...
— Mylordzie, Mylordzie! — przerwał Stefan — przekonywasz się pan że Roger przyjmuje, i że jest równie z tego szczęśliwym jak ja, że się nie roztoczymy z tobą.
— Czy tak rzeczywiście! — zawołał nabob z radością — nie wiem jak mam wam podziękować moi przyjaciele... teraz nie oddałbym za 1,000 gwinei dobréj myśli jaką powziąłem aby podróżować w dyliżansie. Ah! wy będziecie moimi synami i braćmi... i jeżeli zechcecie, nigdy się z sobą nie rozłączymy.
— Nigdy! — powtórzyli Stefan i Roger trzymając za ręce Montalta.
Dyliżans zatrzymał się przy rogatkach Passy. Bryka która go ciągle wyprzedzała, stanęła już tam przed chwilą i obecnie przetrząsali ją strażnicy. Oba pojazdy tak blisko siebie stały, że drzwiczki bryki były oddalone od drzwiczek kabryoletu na parę stóp zaledwie. Opony ukrywające dwa małe kapelusiki słomkowe, były starannie zaciągnięte; lecz w chwili gdy bryka ruszyła z miejsca, i gdy dyliżans był z kolei przetrząsanym, kształtna rączka podniosła oponę i dwa papierki zręcznie wyrzucone, upadły pod nogi trzem podróżnym.
Moniak je podniósł.
— Nakoniec — zawołał — dały nam znaki życia! — wiedziałem dobrze, że nasze spojrzenia nie były daremne.
Spojrzawszy na oba papiery, okazał śmieszne niezadowolenie.
— Oh! kobiety... kobiety!... — rzekł — zawsze przewrotne i dwuznaczne... przecież ja na nich spoglądałem... a one was wybierają...
— Nas? — zapytali razem młodzieńcy.
— Dowiedziały się o waszych nazwiskach mówił daléj nabob — od konduktora w Laval albo w Alençon... to co jest pewném, ze Wasze nazwiska są na adressach.
Na jednym z biletów było: do pana Stefana Moreau — na drugim: do pana Rogera de Launoy.
Gdy je odpieczętowali, zawierały tylko te wyrazy:
„Tego wieczora o ósmój przed kościołem Panny Maryi.”
Bilety były podpisane jednakowo, tylko odmienny rękę: Dziewice nocy.
Gdyby Stefan i Roger opuścili pałac dniem później, ten wyraz dziewica nocy, byłby im uczynił dotkliwe wrażenie. Przypomnieliby sobie legendę smutny i miłą zarazem, którą Cyprjana i Djana tak często śpiewały: byliby pomyśleli o dwóch utopionych dziewicach.
Lecz oni o niczém nie widzieli, gdyż po raz ostatni widzieli Djanę i Cyprjanę tańczące wesoło w ogrodzie. Pod tą tajemniczą nazwą nic nie uważali, nad wyzwanie jakiéjś zalotnicy i początek awantury.
— Dziewice nocy!... — poszepnął nabob — to brzmi bardzo pięknie... jest to czysta poezja... jednakże zdaje się, że te dziewczęta nie znają obyczajów paryzkich, mniemając że wszyscy przechadzają się około kościoła katedralnego jak w ich miasteczku... lecz mniejsza z tém... dowodzi to tylko, że jesteście szczęśliwymi nic dobrego...
— My tam nie pójdziemy — rzekł Stefan.
Roger skrzywił się nieco.
— Brawo! — rzekł Montalt — don Kiszot lepiéjby się nie wyraził.
— Nie uważałbym nic w tym złego... — zaczął Roger.
— Być może o téj godzinie — szepnął mu do ucha Stefan — Cyprjana odczytuje twój list z płaczem.
— Nie pójdziemy! — powtórzył śmiało Roger.
— A więc ja pójdą... — odezwał się nabob.
W kilka chwil potém, dyliżans wjechał na dziedziniec pocztowy, gdzie pan Jones, marszałek dworu mylorda, oczekiwał na swego pana w czarnym fraku i ze zdjętym kapeluszem.
Roger, Stefan i nabob wsiedli do wykwintnego pojazdu, którego konie uniosły ich galopem na przedmieście ś. Honorjusza.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Féval i tłumacza: anonimowy.