Dżafar Mirza II/4

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Dżafar Mirza
Część druga
Wydawca Warszawska Spółka Wydawnicza „ORIENT“ R. D. Z. EAST
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Graf. A. Szachowicz i S-ka, Warszawa, Nowolipie 11
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
HADDEDIHNOWIE

Nieraz już podkreślałem w swych opowiadaniach, że nie należę do bałwochwalców przypadku. Przeciwnie, wierzę niezachwianie, że ludźmi kieruje ręka Wszechpotężnego, Wszechmądrego i Nieskończonego w Swej dobroci Stwórcy i że bez jego woli — mówiąc słowami Pisma Świętego — ani jeden włos z głowy naszej spaść nie może. Ci, którzy się z pod tej ręki wyrwali, którzy wędrują po własnych drogach i przeczą przeznaczeniu, nie zachwieją mem głębokiem przekonaniem. Bardziej ufam własnemu doświadczeniu, niż sądom ludzi nawet bardzo światłych, którzy dlatego jedynie nie widzą wpływu Opatrzności, ponieważ z niego zrezygnowali.
Zdarzało mi się niejednokrotnie, że jakieś odległe, nieznane, dawno zapomniane zdarzenia po latach odzywało się niespodziewanem echem. Echo wkraczało nieraz z taką siłą w sferę mych czynów, że chyba niewidomy i głuchy twierdziłby, iż dawne przeżycia, myśli i zdarzenia wyniósł na widownię przypadek.
To, co powiedziałem, odnosi się również do spotkania z Dżafarem; spotkanie to było w mem życiu jedynie przelotnym epizodem, do którego nieczęsto powracałem myślami. Wyznaję szczerze, że zczasem handżar Persa utracił dla mnie charakter pamiątki. Biorąc go do ręki, nie myślałem wcale o dumnym jego posiadaczu, podróżując z nim od czasu do czasu, nie wyobrażałem sobie, że sztylet Dżafara będzie mi czemś więcej, niż zwykłą bronią. A jednak napół zapomniane przeżycie zrodziło po latach doniosłe następstwa; dowodzą tego zdarzenia, o których opowiem. —  —
Czytelnicy moich opowieści wiedzą, że w swoim czasie, kiedy wraz z wiernym Hadżi Halefem Omarem napotkaliśmy karawanę śmierci w drodze z Bagdadu do Karbela, zaraza powalila nas z nóg. Cudem tylko uniknęliśmy śmierci, gdyż wypadki, które zaszły przed chorobą, wyczerpały nas docna. Te dni boleści, w których obaj, bezbronni, skazani byliśmy jedynie na własne siły, wryły się w naszą pamięć; cóż w tem dziwnego, przecież całe tygodnie, tuż obok siebie leżąc, pasowaliśmy się ze śmiercią!
Przybywszy później do Bagdadu; postanowiliśmy odwiedzić te miejsca, w których tyle się przecierpiało.
Muszę podkreślić, że dzielny mój Hadżi Halef awansował tymczasem na naczelnego szeika Haddedihnów i zdobył sobie szacunek odwrotnie proporcjonalny do jego wzrostu. Jak wiadomo, lilipuci ten człowieczek był niezwykle dumny ze swej brody, którą, wcale trafnie, określał czasami następującemi słowy:
— Broda jest ozdobą mej twarzy. Składa się z trzynastu włosów; sześć rośnie po prawej stronie, siedem po lewej-
Pomimo nikłej postaci był jednak niezwykle odważny. Kochał mnie tak gorąco, że trudnoby mi było odpowiedzieć na pytanie, czy przypadkiem nie jestem milszy jego sercu niż żona, którą zwykł być nazywać „najukochańszym kwiatem z pośród wszystkich róż“.

Halef odznaczał się kwiecistym stylem, nietylko w żywej mowie; w listach był jeszcze bardziej szczodry. Pisywaliśmy do siebie od czasu do czasu; listy nasze docierały zwykle do celu po długiej wędrówce. Posyłałem je do Mossulu, Halef sprowadzał je przez któregoś z Beduinów. Do Mossulu również wysyłał listy raz na miesiąc, lub raz na rok, zależnie od tego, kiedy jego plemię rozbijało namioty wpobliżu miasta. W rezultacie korespondencja nie była zbyt regularna. Każdy list Halefa odznaczał się niepowszednią formą i treścią; rekord jednak pobiła ostatnia epistoła. Przed dziewięcioma miesiącami zawiadomiłem go, że wybieram się do Persji i mam zamiar odszukać pastwiska jego plemienia. Odpowiedział na to w arabsko-tureckim dialekcie:

Hadżi Halef Omar, Szeik Haddedihnów
wielkiego plemienia Szammar
do
Emira Hadżi Kara Ben Nemzi Effendi,
swego przyjaciela.

Cześć! Wielbię Cię! Jeszcze raz cześć!

List Twój, o sihdi, nadszedł podczas modlitwy Asr. Dzięki! Jaka łaska, co za przychylność! Zaświeciło mi słońce, gdyż miałeś dosyć atramentu, aby go napisać. Radość dokoła; Hamdulillah! Niech do twej duszy nie wkrada się niepokój, odpiszę natychmiast. O pióro, o atramencie! Atrament zasechł, poślę po wodę i wleję trochę do kałamarza! Atrament rozmięknie, nabierze znowu przejrzystości. Maszallah! Pismo jest bardzo blade, ale będziesz je mógł odczytać, gdyż zjadłeś rozumy wszystkich uczonych Wschodu i Zachodu. Przysięgam na to! Hanneh, żona moja, najpiękniejszy kwiat z pośród wszystkich kobiet, pachnie tak samo, jak przed dziesięcioma Iaty. Ty nie masz żony. Niechaj Allah ulituje się nad tobą! Syn mój Kara ben Halef, który nosi twe imię, wkrótce rozumem prześcignie ojca. Cieszy to mą duszę, a jednak wołam: biada, biada! Trzody moje rosną, namiot powiększa się. O złoto, bogactwo, wielbłądy, konie, owce, kozy, barany! Czy u ciebie tak samo? Czy zbierasz grube tłuste mleko? A może owoce daktyli twoich toczą robaki. Jeżeli tak, używaj daktyli tylko na pokarm dla koni. O biedo, o trosko, o klęska! Jakże rośnie trawa w Dżermanistanie? Czy wiatry nie poszarpały twego namiotu? Jeżeli są w nim dziury, załataj! Niepozorny otworek rozrasta się szybko. O deszcze, wiatry — oszczędzajcie namiot emira Kara ben Nemzi effendi! U nas pełnia, a u ciebie? Uciekaj przed występkami, gdyż rozmnażają się jak mrówki po stepie. Nie dawaj wielbłądom zbyt wiele paszy, ćwicz w nich cierpliwość. Niechaj konie twe śpią pod gołem niebem; tylko klacz ukochaną zabieraj do namiotu! Nie dokuczajcie jej, o nocy, i ty, roso! Strzeż się przeziębienia i grzechu. Przeziębienie zabija ciało, grzech duszę, a byłoby mi żal przyjaciela! Wierzaj mi, jestem twym przyjacielem i obrońcą. Myśli twoje są w Persji, moje również. Pojadę bowiem z tobą. Jakżebym miał pozwolić, abyś pojechał sam, o sihdi! Chcę znowu żyć i umierać z tobą. Przybywaj! Ben Rih, najwspanialszy z pośród koni, będzie cię nosił. Ojciec jego był twoją własnością. Darowałeś mi go, weź teraz jego syna. Zwrócisz mi go później. Posłuchaj, jak cię kocham i uwielbiam: rozpocząłem ten list trzeciego dnia miesiąca tisz-rihn el auwal, a kończę dziś, dziesiątego dnia miesiąca kanun eI tani. Pisałem go dłużej niż trzy miesiące. Oto, jak wielkie ochłapy mego serca są twoją własnością! Gdy przybędziesz, nie będę pisał, lecz powiem ci znacznie więcej. Bądź cierpliwy w obcowaniu z plemionami, ale bądź równocześnie słowny w stosunku do starych bab; jeżeli o tem nie zapomnisz, będziesz mądrze rządzić i zbierzesz żniwo chwały. Nie kochaj się w swych błędach, gdyż gotowe wyróść nakształt lwów i rozerwać cię w strzępy. Ciągle jeszcze pijasz wino? O Mohammedzie! Przecież Tyś wzbronił tego napoju! Lecz ty, sihdi, jesteś chrześcijaninem. Ja muszę słuchać koranu! Jeżeli jednak przywieziesz ze sobą nieco wina, wypijemy je razem! O rozkoszy! Czekać będziemy na ciebie już od jutra. Skoro się zjawisz, uczcimy twe przybycie zarznięciem owcy o najtłustszym ogonie. Ofiara odda chętnie swą krew dla ciebie. Zawsze podciągaj mocno popręgi siodła; jeżeli tego zaniedbasz, siodło obsunie się, a ty połamiesz sobie ręce, nogi i żebra! Hanneh, najwspanialsza wśród kobiet, nie sprzeciwia się mojej podróży z tobą. Staje się coraz piękniejsza. O szczęście, błogosławieństwo, o stanie małżeński! Bacz, abyś nie popadł w chorobę! Zapewniam cię, jako szczery przyjaciel, że choroba szkodzi zdrowiu. Nie obcuj z niewiernymi i zbrodniarzami, bierz przykład z tych, których, naprowadziłeś na prawą drogę. Dziś czwarty dzień miesiąca nisahn; list stał się w ten sposób dłuższy o całe trzy miesiące. O długości czasu, o liczbo wielu dni! Myj się pięć razy dziennie przed każdą modlitwą; jeżeli nie masz wody pod ręką, używaj piasku. O czystości ciała, o przejrzystości duszy! Obozujemy wpobliżu Qalat Szerkaht; wkrótce ruszymy na zachód; dlatego też wysyłam gońca do Mossulu. Wstawaj wcześnie, ranna bowiem modlitwa jest lepsza od snu! Przywieź swe sławne strzelby i przybywaj jak najprędzej. Pokłon, cześć, zapewnienie miłości i czci od przyjaciela i obrońcy.
Hadżi HaIef Omar Ben Hadżi Abul
Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah

List mój, na który Halef wysłał przytoczoną wyżej odpowiedź, przeleżał w Mossulu szereg miesięcy. Pisanie odpowiedzi trwało pełnych sześć miesięcy. Zanim więc Halef zdążył w pocie czoła dokończyć swej epistoły, byłem już nad Tygrysem. Po jakimś czasie udało mi się ustalić, że Haddedihnowie powinni się znajdować wpobliżu Dżebel Chonuka. Wyruszyłem więc w drogę. Była to wyprawa niebezpieczna, gdyż mogłem łatwo napotkać na wrogów tego plemienia. Jeżeli mnie poznają, trzeba będzie bronić się przed nimi. Byłem sam, konia miałem nieszczególnego; nie kupiłem droższego wierzchowca, wiedząc, że uszczęśliwię Halefa przez przyjęcie jego daru.
Szczęście mi sprzyjało. Aż do chwili, w której na południu rysować się zaczęły szczyty Chonuki, nie spotkałem nikogo. Tu dopiero ujrzałem jakiegoś jeźdźca. Na mój widok zatrzymał konia i chwycił za strzelbę. Okazałem mu więcej zaufania, niż on mnie; zbliżyłem się doń i pozdrowiłem przyjaznem sallam aaleikum. W pierwszej chwili nie odpowiedział, obrzucając mnie ponurem spojrzeniem. Dopiero po jakimś czasie nie odpowiadając na me pozdrowienie, rzekł:
— Jesteś Turkiem, wysłanym przez paszę Mossulu?
— Nie — odparłem.
— Nie zaprzeczaj! Twoja twarz ma jasny połysk mieszkańców miast.
Nie zdążyłem się jeszcze w podróży opalić. — Wiedząc, że Beduini nie znoszą urzędników paszy, zwłaszcza poborców, rzekłem:
— Cóż mnie pasza obchodzi? Jam wolny człowiek, a nie jego poddany.
— Jakże Turek mienić się może wolnym człowiekiem? — odparł pogardliwie. — Tylko Bedawi[1] jest wolny.
— Nie jestem Turkiem.
— Możeś Frankiem? — spytał ironicznie. — Cóż za kłamstwo! Żaden Frank nie miałby odwagi zapuścić się tu bez towarzysza.
— Sądzisz, że tylko Beduini bywają odważni?
— Tak.
— I mimo to zatrzymujesz konia na mój widok? Natomiast ja pojechałem zupełnie spokojnie. Któż więc wykazał odwagę?
— Milcz! Brak obawy przed jednym człowiekiem nie jest jeszcze dowodem odwagi. Chcę wiedzieć, do jakiego narodu czy plemienia należysz!
Brzmiało to jak groźba. Równocześnie bawił się cynglem swej strzelby. Nie znam tej twarzy, nie jest zatem Haddedihnem. Odparłem więc tym samym tonem:
— Ciekaw jestem, który z nas ma prawo drugiemu stawiać pytania? Kto zajmuje wyższe stanowisko, ja, czy ty?
— Ja!
— Dlaczegóż to?
— Stada mego plemienia pasą się tutaj.
— Jakiego plemienia?
— Plemienia Haddedihnów.
— Nie jesteś Haddedihnem.
— Jak śmiesz twierdzić coś podobnego? — huknął.
— Gdybyś nim był, znałbym cię.
— Znasz wszystkich ludzi, należących do tego plemienia? — zapytał zdumiony.
— Wszystkich, którzy mają tyle lat, co ty.
Allah! Jesteś ich przyjacielem, czy wrogiem?
— Przyjacielem.
— Udowodnij to!
Roześmiałem mu się w nos i rzekłem:
— To ty powinieneś udowodnić, że jesteś Haddedihnem!
Skierował ku mnie lufę i zawołał groźnie:
— Jeżeli mnie obrazisz, wpakuję ci kulę w łeb. Jestem teraz Haddedihnem. Dawniej należałem do sławnego plemienia Ateïbehów.
— To zmienia postać rzeczy. A więc miałem rację. Znałeś szeika Ateïbehów Maleka?
— Tak. Nie żyje.
— Racja. Był dziadkiem Hannah, żony mego przyjaciela Hadżi Halefa.
— Twego... przyjaciela...? — rzekł z powątpiewaniem.
— Tak. Jestem Kara ben Nemzi effendi. Z pewnością słyszałeś o mnie?
Na twarzy nieznanego jeźdźca zjawił się naprzód wyraz zdziwienia. Ustąpił po chwili przed wyrazem powątpiewania, wkońcu pogardę wyczytałem z oczu Beduina.
— Człowieku, nie okłamuj mnie! Jeżeli sądzisz, że ci uwierzę, nie masz mózgu w głowie! Ty masz być Kara ben Nemzi?
— Jestem nim.
— Gdyby tak było, el assur[2] byłby el nisrem[3].
— Znasz emira Kara ben Nemzi?
— Nie, gdyż jestem Haddedihnem dopiero od roku. Ale słyszałem o nim tak wiele, że śmiało mogę ci zarzucić kłamstwo. To jedyny Frank, który śmiałby się zapuścić bez towarzystwa w te strony. Dlatego nie możesz być Frankiem, tylko służalcem paszy.
Maszallah! Dziwnie rozumujesz! Właśnie dlatego, że jestem sam, muszę być emirem Kara ben Nemzi — oto jedyny logiczny wniosek z twego twierdzenia.
— Mam wrażenie, że chcesz, bym cię wyśmiał. Udowodnię, że się podszywasz pod fałszywe miano.
— Naprawdę?
— Słuchaj więc i spal się ze wstydu! Jadę do Mossulu z listem, który ma odejść do Bilad el Alman do emira Kara ben Nemzi. Czyż Kara ben Nemzi może być tutaj, jeżeli ma odebrać list w swej ojczyźnie?
— Dlaczego nie? Przed dziewięcioma miesiącami pisałem do szeika Haddedihnów, Hadżi Halefa Omara, że udaję się do Persji i mam zamiar odwiedzić go przy tej okazji. Czyż miałem czekać, aż po latach nadejdzie odpowiedź? Przybyłem wcześniej, niż się spodziewał, — oto wszystko! Zresztą, przesłałem mu parę kopert z moim adresem. Jeżeli masz jego list, na kopercie musi być taki napis.
Wyciągnąłem z kieszeni notes, napisałem na kartce adres w ten sam sposób, jak na kopertach przeznaczonych do listów Halefa, i podałem mu kartkę. Włożył rękę za pas, wyciągnął list, zaczął porównywać obydwa adresy. Po długiem, skrupulatnem badaniu zawołał:
Allab akbar! Nie znam ani pisma, ani słów, lecz znaki są te same. Czyżbyś był naprawdę emirem Kara ben Nemzi effendi? W takim razie musisz mieć dwie strzelby, jedną wielką, drugą małą, o których każdy wie, że...
Przerwał, gdyż zdjąłem strzelby z pleców. Wyglądał teraz arcykomicznie. Niestety, niedługo delektowałem się pysznym wyrazem jego twarzy. Szybkim ruchem wręczył mi list i notes, i zawołał:
Ia Suruhr, ia Suruhr, Hamdulillah! — O radości bezgraniczna! Sława Allahowi! Kara ben Nemzi przybył! Wracam, aby obwieścić tę radosną nowinę!
Zawrócił konia, połaskotał go piętami po bokach i pognał w kierunku, z którego przybył. Roześmiałem się na całe gardło. Człowiek ten w oryginalny sposób przyjmuje mnie na pastwiskach swego plemienia! Nie miałem pojęcia, jak daleko stąd obozują Haddedihnowie; mógłby mnie przynajmniej poinformować. Na szczęście, pozostawił ślady, które będą mi wystarczającym drogowskazem. Zeskoczyłem z konia i usiadłem na bujnej, wiosennej murawie, aby z odpowiednią godnością i szacunkiem odczytać epistołę Hadżi Halefa. Kapryśny styl łokietka był mi dobrze znany; nim otworzyłem kopertę, już wiedziałem, że list zawierać będzie cały szereg bezpodstawnych upomnień. Nie pomyliłem się i tym razem. Mam łatać dziury namiotu, unikać występków, nie powinienem przekarmiać wielbłądów, muszę się strzec przeziębienia i grzechu etc. etc. W ten sposób wyrażał swą troskę o mnie i o mój dobrobyt. Bawiło mnie to serdecznie. Pisał przed trzema miesiącami: — „od jutra czekamy na twe przybycie!” — Mimo że upłynął tak długi okres czasu, przybyłem jednak znacznie wcześniej, niż się mógł spodziewać. Przewidywałem, jakie wrażenie wywoła w obozie moje przybycie. Nie ulega wątpliwości, że w namiotach pozostaną tylko niemowlęta; reszta skoczy na koń, aby mnie jak najprędzej przywitać.
Przeczytawszy list z prawdziwą rozkoszą, wskoczyłem na siodło i ruszyłem po śladach porywczego Ateïbeha. Ślady prowadziły na południe, w kierunku gór Dżebel Chonuka.
Miałem wrażenie, że obóz Haddedihnów mieści się gdzieś niedaleko. Szeroki step podobny był do morza świeżych kwiatów wiosennych. Wierzchowiec mój nurzał się w kwieciu; nie zauważyłem jednak śladu płatków ani wonnego pyłku na wierzchowcu Ateïbeha — stąd wniosek, że człowiek ten spotkał mnie po przebyciu niewielkiego szmatu drogi. Z pewnością nie posiada się z radości, że na samym początku jazdy do Mossulu spotkał tego, któremu miał list doręczyć.
Po upływie jakiegoś kwadransa przypuszczenie moje okazało się słuszne. Dwóch jeźdzców pędziło ku mnie w pełnym galopie. Jeden siedział na karym wierzchowcu, drugi na siwku. Nie ulegało wątpliwości, że starszy jeździec to Hadżi Halef Omar. Dosiada siwej wspaniałej klaczy, która należała niegdyś do Mohammeda Emina, później zaś przeszła na własność jego syna Amada el Ghandur. Na karym zaś wierzchowcu, na Assilu ben Rih, potomku mego niezapomnianego Riha, siedzi z pewnością Kara ben Halef. W pewnej odległości od tej pary pędził ktoś na pstrym bułanku. Był to Omar ben Sadek na zdobytym kiedyś przeze mnie wierzchowcu Aladżi. Za tą trójką pędziła jak szalona gromada jeźdźców. Halef i jego syn mieli najlepsze konie, więc dotarli do mnie pierwsi. Zeskoczyłem z siodła, aby ich przyjąć w pozycji stojącej. Naśladowali mnie w biegu. Halef otworzył szeroko ramiona i zawołał:
— Sihdi, drogi mój, kochany sihdi, rozkosz moja nie znajduje granic, a zachwyt daremnie szuka słów! Pozwól, abym milczał; radość odejmuje mi mowę!
Otoczył mnie ramionami i, kładąc głowę na mej piersi, zaczął głośno szlochać. Ucałowawszy go w czoło, policzki i usta, rzekłem:
— Zamilkł we mnie głos tęsknoty, który mnie gnał ku tobie. Został teraz wysłuchany, więc wielbię Stwórcę za to, że pozwolił na to radosne spotkanie.
Objął mnie jeszcze mocniej, potem wypuścił z objęć i zwrócił się do syna w te słowa:
— Widziałeś, synu? Mój sihdi ucałował mnie! Kara ben Nemzi, którego czcimy, którego kocham, ucałował mnie czterokrotnie! To więcej, stokroć więcej, niż mogła wymarzyć moja miłość i przyjaźń! Nie zapominaj do końca życia, że wargi jego dotknęły twarzy twego ojca. Jest to również wieniec chwały dla ciebie!
Przysunął syna i kazał mu wyciągnąć do mnie rękę. Pochyliłem się nad nim, ucałowałem go również w czoło i rzekłem:
— Jesteś synem mego przyjaciela Halefa, nazwano cię według jego i mego imienia Kara ben Halefem, więc kocham cię miłością ojcowską. Chciałbym, abyś kiedyś, jako dorosły mężczyzna, dorównał ojcu.
Hadżi Halef wyprostował się dumnie i zawołał ze łzami radości w oczach:
— Czy dobrze zrozumiałeś słowa największego bohatera, jakiego znam? Masz się stać podobny do ojca swego! Położyliśmy trupem niejednego lwa, poskromiliśmy niejedną czarną panterę, zawsze zwyciężaliśmy, nigdy nie uciekaliśmy przed nieprzyjacielem. W żyłach twoich płynie moja krew, pod sklepieniem twego czoła żyją zalety mego ducha. Oby Allah pozwolił, abyś czynami swemi osiągnął sławę swego ojca!
Nie zmienił się ani na jotę. W pierwszych chwilach spotkania nie umie się oprzeć przyzwyczajeniu malowania wszystkiego jaskrawemi kolorami. Stało się to jego drugą naturą. Każda scena, pełna najgłębszego wzruszenia, nabiera dzięki tej emfazie komicznego posmaku, choć wbrew jego intencjom. Zbyt dobrze znałem Halefa!
Tymczasem podjechał również Omar ben Sadek i zsiadł ze swego Aladżi. Ściskając mi dłonie, rzekł:
— Sihdi, nie jestem tak obładowany sławą i zaszczytami, jak nasz szeik, Hadżi Halef Omar. Ale kocham cię tak samo, jak on, i nigdy nie zapomnę, ilem ci winien wdzięczności. Bądź pozdrowiony! Wraz z tobą przybywają do nas wszystkie dobre duchy.
Zkolei zbliżyła się gęsta, wielogłowa chmara jeźdźców. Trzymając w lewej dłoni wodze, w prawej zaś strzelby, pędzili wśród radosnych okrzyków z takim impetem, jakby nas chcieli zmieść z powierzchni ziemi. W odległości jakichś trzech kroków ściągnęli cugle, cofnęli się nieco i zaczęli wokoło nas zataczać taneczne kręgi; przy tej okazji ładowali ustawicznie broń i strzelali, ocierając się niemal o nas. Trzeba było dobrze znać ich obyczaje i zdolności hipiczne, aby się z przerażenia nie cofnąć i nie narazić na szwank. Za tą watahą zatrzymali się chłopcy w wieku lat czterech, lub pięciu. Dzieciaki siedziały również na koniach i przyglądały się fantastycznemu obrzędowi, w którym — ku wielkiemu żalowi — nie mogły brać udziału. — — Dosiedliśmy wreszcie koni. Otoczono nas kołem i w pełnym galopie ruszyliśmy w kierunku obozu, przed którym stał szereg starców, kobiet i dziewcząt, witając nas okrzykami:
Alan wasah’lan! Marhaba! Habakek! — Bądźcie pozdrowieni!
Zsiedliśmy z koni przed nowym, pięknym namiotem, dla mnie przeznaczonym. Okoliczność, że Haddedihnowie posiadają specjalny namiot dla gości honorowych, była dowodem wyjątkowego dobrobytu tego plemienia. Gdy Halef zaprowadził mnie później z widoczną dumą do duaru[4], aby mi pokazać swe trzody, przekonałem się z radością, że przyjaciele moi żyją obecnie bardziej dostatnio, niż dawniej. Podzieliłem się z Hadżi tem spostrzeżeniem. Szeik odparł na to w ulubiony przez się sposób:
— Wiesz, sihdi, komu plemię nasze to wszystko zawdzięcza?
— Chyba tobie?
Położył obydwie ręce na sercu, wyprężył kark, podniósł brwi i rzekł:
— Tak, mnie! Jestem szeikiem; nie wątpię, że zdajesz sobie sprawę, jakie znaczenie ma dla kraju dobry rząd. Ci poddani powierzyli się mojej pieczy wraz z ciałami i duszami, żyjącemi w tych ciałach. Jestem ojcem i matką, dziadem i babką, pradziadem, prapradziadem mego ludu. Żywię i odziewam mych poddanych, myję ich i czeszę, jednam i sądzę, chowam i chronię. Dałem im bogactwo i szczęście. Zgadujesz przez co? Jedno, jedyne, krótkie słowo.
— Masz słowo pokój na myśli?
— Tak, pokój! Mohammed Emin i Amad el Ghandur byli to mężowie wojowniczego ducha, ale nie sprzyjało im szczęście. Gdybyś wtedy wraz ze mną nie przybył do Haddedihnów, pokonanoby ich i zgnębiono. Mohammed Emin padł w utarczce, Amad el Ghandur musiał złożyć godność szeika za winy swoje. Wybrano więc Maleka, dziadka mej żony Hanneh, najmilszej pośród pięknych kobiet wszystkich krajów i ludów. Pomimo podeszłego wieku, i on kochał wojnę, gdyż był Ateïbehem. Lecz również nie miał szczęścia. Po jego śmierci wybór padł na mnie. Był to najmądrzejszy czyn Haddedihnów. Wiesz, że dzielny ze mnie wojak i że nigdy nie czułem lęku przed wrogiem. I ja kochałem miecz, i ja nie chciałem, by rdzewiał w pochwie. Wtedy zjawiłeś się ty, o sihdi! Głos twój brzmiał z ust mej żony Hanneh, najpiękniejszej róży pośród wszystkich kwiatów, rosnących w namiotach kobiet. Mówiłeś tak często o miłości Boga, o Jego łaskawości, miłosierdziu i dobroci; tyle razy podkreślałeś, że człowiek stworzony został nakształt i podobieństwo Boga. Czyny twe przemawiały jeszcze mocniej, niż słowa. Oszczędzałeś najzacieklejszych wrogów, starałeś się przez łagodność lub podstęp osiągnąć to, co znacznie prędzej osiągnąć było można bezwzględną walką. Dla uratowania życia nieprzyjaciela po dziesięć razy nadstawiałeś karku. Czyny te przemówiły mocniej do serca mojej Hanneh, niż najpiękniejsze słowa. Długo po twem odejściu siedziała cicho w swym namiocie i słuchała rozmów o tobie, prowadzonych za ścianą. Stałeś się jej chajali[5]. Położyła swą białą dłoń na rękojeści mego miecza, iżbym nie mógł wyciągnąć go z pochwy. Pamiętasz zapewne, żeśmy wtedy obydwaj pokonali i obezwładnili na długi czas wrogów Haddedihnów. Gdym został szeikiem, znów się przeciw nam zmówili. Chciałem ich pokonać mieczem. Hanneh oświadczyła, że ty na mojem miejscu uciekłbyś się nie do przemocy, lecz do podstępu. Poradziła mi, abym powaśnił ze sobą nieprzyjaciół, i dała mi kilka wskazówek, jak do tego doprowadzić. Zrezygnowałem więc z walki, a jednak siła moja wzrosła w dwójnasób.
— Hm! — mruknąłem, uśmiechając się pod wąsem. — Sądzisz więc, drogi Halefie, że Hanneh dobrze ci poradziła?
— Hm! — mruknął również, ale bez uśmiechu, i rzekł po chwili namysłu: — Czy wolno mi zwierzyć się z czemś przed tobą?
— Mów, co ci się tylko podoba!
Zbliżył usta do mego ucha i szepnął:
— Hannah jest nietylko najmilszym z kwiatów haremu, ale i najmądrzejszym. Powiadam ci, sihdi, ona ma zawsze rację!
Omal nie wybuchnęłam śmiechem. A więc mój dzielny bohater siedzi pod pantoflem! Właściwym szeikiem Haddedihnów jest „najpiękniejszy z kwiatów“! Cieszyło mnie to bardzo — nie stracił wcale w mych oczach. Każdy mężczyzna, którego ponosi temperament, wygrywa los na loterji szczęścia, jeżeli u jego boku stanie rozsądna kobieta, która potrafi ustrzec go przed nierozwagą. A najszczęśliwsze są te wypadki, w których mąż, mimo porywczej natury, pozwala, aby żona była jego kierowniczką i doradczynią. Nie traci przez to ani odrobiny ze swej męskości. Znałem wiele małżeństw, które szczęście swe zawdzięczają tym właśnie przychylnym, ostrożnym kobiecym rękom.
Halef był mi zawsze nieskończenie wiernym i ofiarnym towarzyszem. Odwaga nie opuszczała go nigdy; dla uratowania mi życia był zawsze gotów postawić swoje życie na kartę. Ale w sytuacjach niebezpiecznych trudno było nań liczyć. Dawał się wtedy unosić nieustraszonej odwadze, przestawał mnie słuchać i w rezultacie wpędzał mnie nieraz w niemiłe kolizje. Ucieszyłem się więc bardzo wiadomością, że żona jego należy do najbardziej ostrożnych kobiet, o których Sanguinikus mówi w jednej ze swych pieśni:

A gdy małżonek gotów wzlecieć zbyt wysoko,
Sprowadza go na ziemię czujne żony oko.

Uśmiechnąwszy się, rzekłem:
— Jeżeli Hanneh ma zawsze rację, ty zawsze się mylisz, czy tak?
— O nie! Skądże ci to wpadło do głowy, sihdi? Jakżeby twój Halef mógł się kiedykolwiek mylić? Zawsze się z nią zgadzam, oto wszystko! A więc zawsze mam rację!
— Mężczyzna, który słucha chętnie rad żony, Halefie, podobny jest do muzułmanina, trzymającego się zasad koranu.
— Cieszy mnie bardzo, że takie jest twe zdanie. Chwilami bowiem wydaje mi się, że należałoby od czasu do czasu sprzeciwić się, zaprotestować; gdy jednak spojrzę w jej najmilszą twarz, muszę przyznać jej rację. Jakżebym mógł zasmucać taką pogodę, rozwiać taki uśmiech! Muszę ci powiedzieć, że uśmiech ten odbija się na mojej twarzy, a potem, potem udziela się... udziela się...
Przerwał. Dokończyłem za niego:
— Udziela się twym Haddedihnom, tak, że wkońcu uśmiecha się całe plemię?
— Tak, sihdi, tak! Od Hanneh, która jest królową pośród wszystkich kobiet, promienieje na mnie i na wszystkich, z którymi się stykam, jakaś tkliwość. Moi Haddedihnowie nie są już tymi bezwzględnymi wojownikami, co dawniej. Nawet wobec mnie, swego zwierzchnika, bywają teraz uprzejmi. To wpływ i skutek twoich nauk i czynów. Ponieważ nas nikt nie słyszy, powiem ci szczerze, że, zdaniem mojem, w świętej księdze Chrystusa więcej jest mądrości, niż w koranie, który uważałem dotychczas za jedyne źródło niebieskiej i ziemskiej mądrości. Chciałem cię kiedyś nawrócić na Islam. Irytowało mnie, żeś się temu opierał. Teraz zrozumiałem, że jeden promienny uśmiech mojej Hanneh zawiera więcej religji i mądrości, niż wszystkie rozdziały świętej księgi Mahometa w liczbie stu czternastu. — Sihdi, słuchaj uważnie, chcę ci zwierzyć jeszcze jedną tajemnicę!
Znowu zbliżył usta do mego ucha i zaczął szeptać:
— Hanneh, jedyna róża pośród kwiatów kobiecego świata, nie chce również nic wiedzieć o koronie.
— Dlaczego?
— Ponieważ, zdaniem tych, którzy go tłumaczą, kobiety nie mają duszy.
— Hanneh nie zgadza się z tem?
— Nie. Za żadną cenę. Zdradzę ci, sihdi, jeszcze jedną tajemnicę: Hanneh twierdzi, że ma duszę — — i to jeszcze jaką!
— Hm. Ktoby to pomyślał!
— Pomyślał? Nie pozwala mi wcale mówić, co o tem myślę! Gdym jej spokojnie i grzecznie zwrócił uwagę, że Mahomet wiedział zapewne, czego naucza, odpowiedziała: „Dusza moja, nie mówiąc o ciele, jest dziesięć razy więcej warta, niż cały prorok z ciałem i duszą!
— Przyznajesz jej rację i w tym względzie?
— Oczywiście! Przecież ma zawsze rację, a gdy człowiek kieruje się w czynach zdaniem kobiety, staje się to zdanie równoznaczne ze zdaniem koranu; sam powiedziałeś to przed chwilą. Trzymam się więc ściśle koranu, jeżeli wierzę w to, w co wierzy Hanneh, najlepsza z pośród kobiet świata.
Jaka dziwna logika! Mały, dzielny Halef jest przekonany, że, odrzucając koran, opiera się na nim równocześnie! Nie miałem ochoty obalać tego przekonania.
Po obejściu obozu wróciliśmy do duaru, by spożyć barana, który, według słów Halefa, „dał się z rozkoszą pozbawić życia, gdy się dowiedział, że przeznaczono go dla emira Kara ben Nemzi“. —  —
Bawiłem u Haddedihnów w roli gościa cały tydzień. Podczas mej bytności rozmowy toczyły się wyłącznie na temat zdarzeń, których świadkiem byłem podczas ostatniego pobytu; dziś te zdarzenia wspominano z dumą i zadowoleniem. Halef spełniał funkcję generalnego mówcy; kto zliczy, w ilu przemowach sławił mnie jako największego bohatera pod słońcem, a siebie przedstawiał jako przyjaciela mego, obrońcę i zbawcę! Ilekroć wyczuwałem, że nadchodzi chwila, w której zacznie wynosić pod niebiosa moje i swoje zasługi, oddalałem się, nie chcąc aprobować milczeniem jego przesady retorycznej. Próby ukrócenia tych popisów były bezskuteczne. Raz zwróciłem mu uwagę i użyłem słowa öjünmek, co oznacza przechwałki, lub poprostu blagę. Skoczył jak oparzony i zawołał gniewnie:
— Co, jak? Sihdi! Ja miałżebym być öjünüdżi?[6] Jak możesz obrażać mnie w ten sposób i wywoływać rumieniec wstydu na policzki człowieka, który darował ci serce i każdej chwili gotów oddać ci je pięćdziesiąt razy zrzędu. Pocóż dokonywać takich bohaterskich czynów, jakich my dokonaliśmy, jeżeliby nie można o nich opowiadać?
— Mylisz się! Czyny nasze opierają się na innych, lepszych podstawach. Mam...
— Podstawy? — przerwał. — O podstawach niema co mówić, one bowiem są pretekstem dla słów. Gdybym nie miał mówić o tem, czego dokonałem, wolałbym, nic nie dokonywać!
— Kto ci zabrania mówić? Powinieneś jedynie wystrzegać się przesady.
— Przesady? O sihdi, jak mało masz doświadczenia, jak mało znasz ludzi! Człowiek jest jedynem niewierzącem stworzeniem na ziemi, ponieważ zwierzęta, rośliny, kamienie — o czem, zdaje się, nie chcesz wiedzieć, — niczemu nie przeczą. Tylko w człowieku gromadzą się całe pokłady nieufności. Powiesz „sto“, ludzie pomyślą: „dwadzieścia”. Masz pięcioro dzieci, a sąsiedzi są przekonani, że jest tylko dwoje. Twierdzisz, że masz trzydzieści dwa zęby; bliźni przyzna ci dziesięć lub jedenaście i doda jeszcze dwadzieścia jeden chilahl[7]. Dlatego mądry człowiek mówi więcej, niż trzeba. Jednego syna powiła mi Hanneh, a opowiadam, że mam dziesięciu chłopaków i dwadzieścia dziewczynek. Utrzymuję ponadto, że posiadam dziewięćdziesiąt sześć zębów; i tak ludzie zmniejszą tę liczbę o dwie trzecie. Nie kłamię, nie przesadzam, gdybym bowiem powiedział, że mam dwie nogi, ludzie byliby przekonani, iż mi brak jednej; aby więc powiedzieć prawdę, muszę sławić swoje — — cztery nogi. Niechaj Allah oświeci twego ducha, byś to, com teraz mówił, zrozumiał kiedyś i przestał mi przerywać, gdy opowiadam o swych bohaterskich czynach. Jeżeli zabijesz lisa, musisz go ubrać w skórę Iwa, w przeciwnym bowiem razie świat będzie twierdził, że zgładziłeś mysz. Gdy ujrzę topielca, muszę opowiadać, że utonęło dziesięciu ludzi, w przeciwnym razie bowiem rozeszłaby się pogłoska, że wogóle nigdy w życiu nie widziałem wody. Weź sobie te słowa do serca, sihdi! Jeżeli chcesz, aby cię w drodze do Persji nie napadnięto, jeżeli chcesz wrócić cało, mów więcej, niż należy. Allah jesellimak! — Niechaj cię Bóg chroni!
Po tych słowach odwrócił się i odszedł z miną człowieka, który poświęcił cały swój majątek, aby uratować nieznajomego od bankructwa. Pod względem przechwałek był niepoprawny. Usprawiedliwia go pochodzenie. Jak wiadomo, ludzie Wschodu nie odznaczają się umiarem w retoryce. Gdyby postępował jak Europejczyk, przestałby być dla mnie tym kochanym dzielnym oryginalnym łokietkiem.
W ciągu tygodnia, który spędziłem u Haddedihnów, nieraz mówiliśmy o podróży do Persji, którą podróż miałem zamiar przedsięwziąć. Ustaliłem podczas tych rozmów, że Halef zamierza przedtem udać się na inną wyprawę, ważniejszą dlań od mojej. Szczep Haddedihnów należy, jak wiadomo, do plemienia Szammar. Mały mój Halef uważał za wskazane odwiedzić stolicę kraju Dżebel Szammar, Hâil, i zawiązać zerwane oddawna stosunki z przedstawicielami tego plemienia. Hadżi był nietylko dzielnym wojownikiem, ale również mądrym dyplomatą; w tej dziedzinie Hanneh wspierała go radami. Oboje mieli nadzieję, że wznowienie tych stosunków przyniesie duże korzyści Haddedihnom i da im przewagę nad okolicznemi szczepami, którym, mimo traktatów pokojowych, trudno było ufać. Stosownie do zwyczajów Beduinów i ponadto z innych względów należało przedsięwziąć podróż do stolicy na czele wielkiego, lśniącego bogactwem hufca konnych; pozbawiłoby to jednak wyprawę perspektywy niebezpieczeństwa i nie dałoby pola do sławy. Tymczasem Halef pragnął awanturniczych przeżyć, o których możnaby poźniej opowiadać cuda. Zaczął się więc poważnie zastanawiać, czy nie wyruszyć bez eskorty. Tu jednak zaprotestowała Hannah i — według jego terminologji — „oświadczyła w tonie surowej miłości i gniewnej pokory“, że się na to nie zgodzi. Na szczęście, zapowiedziałem w tym czasie swe przybycie i sprawa przyjeła niespodziewany obrót.
Cóżto za rozkosz ruszyć do Dżebel Szammar z emirem Kara ben Nemzi i przedstawić się tamtejszym Szammarom jako przyjaciel i obrońca tego „największego bohatera kuli ziemskiej“! Eskorta jest, oczywiście, zbyteczna, a przytem można liczyć na przygody, o których przyszłe pokolenia wspominać będą z podziwem i zachwytem. Równocześnie może się przy tej okazji spełnić życzenie, które oddawna zawładnęło umysłem śmiałego Halefa i ostrożnej Hanneh: może Kara ben Halef będzie mógł pokazać Haddedihnom, że jest godnym synem swego odważnego ojca!
Halef sądził, że sam będzie najodpowiedniejszym opiekunem dla syna. Hanneh nie podzielała tego zdania; wolała oddać dziecko pod opiekę męża i... moją. Skoro się więc dowiedziała, że przybywam, zgodziła się, aby Kara ben Halef ruszył razem z nami. Nie przyszło jej na myśl zapytać mnie, czy mam ochotę odbyć tę podróż. Ponieważ wyprawa była wcale pociągająca, dałem zmiejsca swoje placet. Wtedy Halef zapytał:
— Drogi mój sihdi, o ile sobie przypominam, uważałeś zawsze, że liczny orszak przeszkadza w drodze. Czy obecnie jesteś tego samego zdania?
— Tak. Dlaczego o to pytasz?
— Ponieważ postanowiłem przedsięwziąć tę wyprawę wraz z setką wojowników, kierując się zasadą, że im większa ilość ludzi, tem większe wrażenie. Od chwili jednak, gdyś do nas przybył, wspominam z dumą nasze niebezpieczne wędrówki i czyny, których dokonaliśmy bez obcej pomocy. Sławie tych przygód zawdzięczam stanowisko szeika Haddedihnów. Niestety, nic do niej nie dodałem, gdyż ostatnie lata strawiłem bezczynnie. Czyż odwaga moja nie rdzewieje, jak stara szabla w pochwie? Znasz przecież swego wiernego Halefa i wiesz, że łaknie niebezpieczeństwa, jak ryba wody. Dusza moja dławi się w bezczynności, a duch mój podobny jest do orła, którego Allah zamienił w ślimaka. Cóż również się stanie z moim synem Kara ben Halef, jeżeli nie będzie miał okazji do rozwinięcia w sobie zręczności i wykazania odwagi? Stanie się pasożytem, pijącym Iagmi[8], i zginie wreszcie od raszah el buruhda[9]. Czy będzie się mógł odznaczyć, jeżeli go zabiorę pod osłoną stu jeźdźców? Nie! Dlatego z radością witam twe przybycie. Tęsknię za tem, aby znowu przeżyć coś, co na zawsze pozostanie w księgach bohaterskich. A stać się to może, jeżeli pojedziemy sami, jak za dawnych czasów. Cóż ty na to?
— Zapytaj naprzód, co powiedzą wojownicy, których chciałeś zabrać?
— Nie będę się ich pytać. Jestem szeikiem; muszą mnie słuchać. Później powetuję im stratę wielką wyprawą myśliwską. A więc, drogi sihdi, jak mi radzisz?
— Uważam wyprawę bez eskorty za korzystniejszą z innych jeszcze przyczyn.
— Mianowicie?
— Przedewszystkiem zwróć uwagę na odległość. Droga do Dżebel Szammar trwać musi dni czternaście nawet na najszybszych wielbłądach — o koniach niema mowy ze względu na brak wody. Ponadto setka ludzi potrzebowałaby stu jucznych wielbłądów dla transportu bukłaków z wodą; wskutek tego przybylibyśmy na miejsce dopiero po czterech, pięciu tygodniach. Skądże wziąć wodę na te nadliczbowe tygodnie? A wrogie plemiona, przez których obszary będziemy przejeżdżali? Hufiec, składający się ze stu wojowników, zauważonoby bezwątpienia; natomiast trzy osoby mogą się przedostać niepostrzeżenie. Jeżeli pragniesz sławy, to pytam, czy większą sławą okrywa się stu wojowników, którzy pokonali niebezpieczeństwo, czy też trzej ludzie, borykający się z temi samemi niebezpieczeństwami?
— Oczywiście, ci trzej! Pojedziemy więc we trójkę, ty, sihdi, ja i syn mój Kara ben Halef, który podróżowanie przy twym boku uważać będzie za największy zaszczyt. Pomówię z żoną moją, Hanneh. Da nam mąkę najprzedniejszą i soczyste daktyle, abyśmy po drodze nie zaznali głodu. — Klasnął w dłonie i zawołał rozpromieniony: — Hamdulillah, chwała, cześć i sława Allahowi! Znowu owionie nas powietrze pustyni, znowu będę mógł dowieść, że żyje we mnie dusza bohatera i zwycięzcy, którego nikt nie pokona, który w każdem niebezpieczeństwie był ci najwierniejszym przyjacielem i dzielnym obrońcą!
Ze spokojem i rezygnacją słuchałem tego potoku słów. Cóż począć? Wszak tylko zabawna jest ta bezwiedna zamiana ról!
Jak można było przewidzieć, Hanneh ze względu na syna obdarzyła nas niezmierną ilością zapasów. Kara ben Halef był niezwykle dumny, że zabieramy go na długą i niebezpieczną wyprawę. Po ceremonji pożegnania ruszył na czele, wyprostowany w siodle jak świeca. Towarzyszyła nam grupka Haddedihnów z koziemi skórami; na utworzonym z nich kelleku[10] mieliśmy przeprawić się przez Eufrat. Odprowadziwszy nas do brzegu rzeki, zawrócili, my zaś ruszyliśmy na południowy-wschód w kierunku badijeh[11]. —  — —




  1. Beduin.
  2. Szpak.
  3. Orzeł.
  4. Wieś.
  5. Ideał.
  6. Blagier.
  7. Dziura.
  8. Sok daktylowy.
  9. Katar.
  10. Prom.
  11. Pustynia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Karol May.