Strona:Karol May - Dżafar Mirza II.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w dłonie i zawołał rozpromieniony: — Hamdulillah, chwała, cześć i sława Allahowi! Znowu owionie nas powietrze pustyni, znowu będę mógł dowieść, że żyje we mnie dusza bohatera i zwycięzcy, którego nikt nie pokona, który w każdem niebezpieczeństwie był ci najwierniejszym przyjacielem i dzielnym obrońcą!
Ze spokojem i rezygnacją słuchałem tego potoku słów. Cóż począć? Wszak tylko zabawna jest ta bezwiedna zamiana ról!

Jak można było przewidzieć, Hanneh ze względu na syna obdarzyła nas niezmierną ilością zapasów. Kara ben Halef był niezwykle dumny, że zabieramy go na długą i niebezpieczną wyprawę. Po ceremonji pożegnania ruszył na czele, wyprostowany w siodle jak świeca. Towarzyszyła nam grupka Haddedihnów z koziemi skórami; na utworzonym z nich kelleku[1] mieliśmy przeprawić się przez Eufrat. Odprowadziwszy nas do brzegu rzeki, zawrócili, my zaś ruszyliśmy na południowy-wschód w kierunku badijeh[2]. —  — —

  1. Prom.
  2. Pustynia.