Długość i szerokość między reformatorami

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Theodore Roosevelt
Tytuł Długość i szerokość między reformatorami
Pochodzenie Życie wytężone
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1904
Druk A. T. Jezierski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwik Włodek
Tytuł orygin. Latitude and Longitude Among Reformers
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
DŁUGOŚĆ I SZEROKOŚĆ MIĘDZY REFORMATORAMI.
(Artykuł w Century w czerwcu 1900 r.).

Jedna z prześlicznych bohaterek panny Mary Wilkins, mówiąc o pewnych niby-przywódcach reform społecznych w jej wsi, czyni następującą uwagę: „Nie sądzę, aby byli o tyle wyżej od was, dla tego, że się znajdują daleko choć po jednej stronie. Czasami dzieli ludzi długość, a czasami szerokość”. Jest to prawda, a filozofia tych wyrazów stosuje się zarówno do tych, którzy chcieliby zreformować politykę wielkiego państwa, jak i do tych, którzy chcą przekształcić społeczeństwo małej wioski.
Kiedy się pisze o przedmiocie takim, jak powyższy, istnieje zawsze niebezpieczeństwo, że się będzie źle zrozumianym, ponieważ z każdej strony istnieją niezdrowi ludzie skrajni, którzy lubią brać połowę jakiegokolwiek twierdzenia i użyć ją jako argument na korzyść własną lub też przeciwko oponentom. Jedno albo dwa zdania, wzięte oddzielnie, nie mogą wystarczyć do wyjaśnienia pełnej myśli człowieka, tak samo, jak w jednem lub dwóch zdaniach niepodobna załatwić kwestyi konieczności i ograniczeń lojalności w stosunkach między stronnictwami z doskonałością i sprawiedliwością, jakiej dał dowód np. p. Lecky w swojem ostatniem dziele, dziwnie zatytułowanem: „Karta życia”.
Wszyscy ludzie, w których charakterze nie tkwią czynniki poziome a uparte, muszą koniecznie uznać w naszem życiu publicznem potrzebę tych właściwości, które grupujemy dosyć niewyraźnie, mówiąc o „reformach”, a wszyscy ludzie o zdrowym rozsądku muszą też koniecznie uznać zasadę ich skuteczności. Istnieją niewątpliwie ludzie o typie moralnym tak nizkim, albo tak gruntownie cyniczni, że nie przypuszczają możliwości jakichkolwiek ulepszeń, lub których nic nie obchodzą ulepszenia wogóle. Istnieją również ludzie, nieco pomieszani umysłowo, albo też cierpiący na przeklętą chorobę moralną, która każe im popierać reformy, nie wskutek życzenia dobra innym, ale w chęci płacenia haraczu własnej zacności, dla przyjemności jaką sprawia przesadzanie własnej zasługi. Ani jedna z tych dwóch klas nie może nam przynieść pomocy rzetelnej w nieskończonej walce o prawo. Pozostaje więc całe wielkie ciało ludu, zamykające w sobie całe ciało tych, przez których ostatecznie dobro ludu musi być dokonane. Wszyscy ci ludzie kombinują? lub usiłują skombinować w rozmaitym stopniu właściwość dążenia do ideału, która czyni ludzi reformatorami, oraz właściwość usiłowania przy pomocy metod praktycznych, która czyni reformatorów — skutecznymi. Brak jednej z tych właściwości czyni drugą bezwartościową, albo i gorzej.
Jeżeli jest tendencya współczesna, bardziej niezdrowa i niepożądana, niż wszelka inna, to będzie nią tendencya ubóstwiania zwykłej hałaśliwości, której nie towarzyszy poczucie odpowiedzialności moralnej. Nie zrobimy nigdy z naszej rzeczypospolitej tego, czem być powinna, póki jako lud nie zrozumiemy zupełnie i nie zastosujemy w praktyce zasady, że powodzenie jest stracone, jeżeli zostaje osiągnięte przez poświęcenie podstawowych przepisów moralności. Człowiek, który cieszy się powodzeniem czy to w interesach, czy w polityce, który wzniósł się bez wyrzutów sumienia, oszukując swoich sąsiadów, przez podłość i wykrętność, przez śmiałość i przebiegłość bez skrupułu, stoi wobec społeczeństwa jako niebezpieczne zwierzę drapieżne. Nikczemny i pełzający zachwyt, jaki karyera taka wzbudza wśród tych, którzy myślą na bakier lub wcale nie myślą, sprawia, że tego rodzaju powodzenie jest może najniebezpieczniejszym z wpływów, jakie zagrażają naszemu życiu narodowemu. Stopa naszego postępowania publicznego i prywatnego nie zostanie nigdy podniesiona do właściwego poziomu, póki nie będziemy dawali bardziej uczuć ciężaru wrogiej opinii publicznej łajdakowi, któremu się wszystko udaje, niż łajdakowi, którego prześladuje niepowodzenie.
Z drugiej strony zupełnie nie ma wartości pospolite młócenie powietrza lub manifestowanie przystąpienia do wyznawania ideałów mętnych, a może w wysokim stopniu niepożądanych. Zamknięta w sobie cnota, która usuwa się nieśmiało od wszelkiego zetknięcia z surowym światem życia codziennego, oraz niewłaściwa i dumna z siebie próżność, zowiąca się fałszywie cnotą, która odrzuca współdziałanie z każdym, kto nie przyjmie jej własnego, fantastycznego sztandaru, są raczej gorsze, niż bezwartościowe, zmierzają bowiem do zagarnięcia siłom dobrym tych czynników, na które mogłyby liczyć w zatargu bez końca z siłami złego. Prawda, że niepraktyczny idealista różni się od człowieka uczciwego i pracującego ciężko czynem i słowem w usiłowaniu urzeczywistnienia swego ideału, ale różnica tkwi w tem, że pierwszy jest niepraktyczny, a nie w tem, że posiada ideał wysoki, bo ideał drugiego może być jeszcze wyższy. Czasami trzeba, aby człowiek zerwał ze swymi towarzyszami i stanął sam wobec wielkiej sprawy, ale konieczność takiego czynu jest prawie równie rzadką, jak konieczność rewolucyi, a stanie na takiem stanowisku nieustannie, w porę i nie w porę, wskazuje na naturę niezdrową. Niepodobna ustanowić bezwględnej reguły, kiedy bezprawie jest dobrem, a kiedy złem, kiedy odkładanie jest oznaką najwyższych zdolności męża stanu, a kiedy jest dowodem słabości. Od czasu do czasu można bronić czystej doktryny i siłą przyciągnąć do niej ludzi. Jest to zawsze sposób postępowania pociągający, ale w pewnych wielkich przesileniach może to być droga fałszywa. Kompromis w jego właściwem znaczeniu jest to ugoda i porozumienie; we właściwem znaczeniu oportunizm, to poprostu umiejętność wyciągnięcia największych korzyści z warunków współczesnych, takich, jakiemi są. Kompromis, którego rezultatem jest pół kroku w stronę zła, jest zupełnie złym, równie zupełnie, jak oportunista, ratujący się chwilowo przy pomocy polityki brzemiennej przyszłemi klęskami; ale nie mniej złe jest stanowisko tych, którzy nie chcą dopuścić do porozumienia temi środkami, lub tą drogą, którą można otrzymać rezultaty praktyczne dla dobrej sprawy.
Te dwa stanowiska — pierwsze, które ubóstwia czystą skuteczność, czyste powodzenie, nie bacząc na kwalifikacye moralne, które stają po za niemi, i drugie, które lekceważy rezultaty praktyczne, są Scyllą i Charybdą, między któremi musi przepływać każdy chwiejny reformator, każdy polityk, pragnący, aby zawód jego był sprawą honoru. Trzeba, aby unikał obu pod grozą rozbicia i nic mu nie pomoże, jeżeli uniknie jednego, aby pójść na dno przy drugiem. Ludzie są skłonni wyrażać się tak, jak gdyby w życiu politycznem, w życiu publicznem chodziło tylko o usiłowanie wdrapywania się na wysoki szczyt. Porównanie nie jest ścisłe. Każdy człowiek, pragnący spełnić dobrą służbę publiczną, podróżuje wzdłuż grzbietu gór, mając po obu stronach otchłanie bankructwa, otchłań bezskuteczności i otchłań niesprawiedliwości. Jest on nieustanną igraszką różnych sił, usiłujących zepchnąć go w tym lub owym kierunku, i nawet człowiek mądry i dobry, jeżeli nie uzbroi się w niepospolitą stanowczość i przezorność, będzie uważał, że droga jego staje się zygzakowatą, miast być prostą; a to wskutek nieustannego działania sprzecznych sił. Jeżeli zygzak stanie się zbyt wyraźny, jest już stracony, bez względu na to, w którą stronę go pociągnie i jest stracony nietylko ze stanowiska karyery osobistej. Co jest znacznie ważniejsze — to kres jego mocy oddawania ogółowi usług pożytecznych. Jeżeli jest zwyczajnym politykantem, może jeszcze zachować stanowisko polityczne; jeżeli jest rzekomym reformatorem, może zachować rozgłos, miły jego próżności — ale w jednym i w drugim wypadku skończyła się jego użyteczność dla ogółu.
Człowiek, poświęcający wszystko skuteczności, nie zajmie dużo miejsca w rozprawy, podobnej niniejszej. Im jest zdolniejszy, tem jest niebezpieczniejszy dla ogółu. Naczelnik i przedstawiciel typowy pewnej wielkiej organizacyi politycznej miejskiej stwierdził niedawno pod przysięgą, że „w polityce chodzi mu zawsze o własną kieszeń.” Jest to doktryna, według której postępują pewni ludzie publiczni, postawiona w formie najcyniczniejszej i najbardziej pozbawionej obsłonek. Zbyteczna jest mówić o jej nikczemności z tymi, którzy posunęli się o znaczną przestrzeń od tej teoryi rozbójnika życia politycznego. Przed kilku laty inny człowiek publiczny głosił szeroko tę doktrynę w frazesie następnym: „Dziesięcioro przykazań i złote przepisy nie mają nic do czynienia w polityce.” Twierdzenia takie, wygłaszane otwarcie, prowadzą do przekonania o stępieniu sumienia publicznego; tam, gdzie wygłaszający je ludzie pozostają przywódcami politycznymi, publiczność sobie samej musi podziękować za braki w życiu politycznem.
Człowiek, organicznie niezdolny do pracy w imię rezultatów praktycznych, nie powinien wymagać wiele większej uwagi. W każdej społeczności istnieją małe gromadki fantastycznych skrajnych, którzy głoszą donośnie, że pracują w imię sprawiedliwości, a którzy w miarę swego braku sił czynni są dla niesprawiedliwości. Zupełnie tak samo, jak prawy polityk winien szczególnie gardzić człowiekiem, który z miana polityka czyni wyzwisko i synonim hańby, szczery reformator winien sobie zdawać sprawę z tego, że rzeczy, której broni, zagraża szczególnie reformator, który robi, co może, ażeby reformę wystawić na śmiech ludzi przyzwoitych.
Pewien złośliwy obserwator zrobił uwagę, że kiedy dr. Johnson mówi o patryotyzmie, jako o ostatniej ucieczce łajdaka, zapominał „o nieskończonych możliwościach, zawartych w słowie — reforma”. Sarkazm ten dyskredytował człowieka, który go wygłosił, bo zarówno nie można usprawiedliwić przedajności, wyszydzając tych, co postępowaniem swojem robią skandal ze sprawy reform, jak nie można usprawiedliwić zdrady, dowodząc, że ludzie ciemnego charakteru starają się często pokryć szkodliwe postępowanie gorącemi zapewnieniami o miłości ojczyzny. Niemniej pozostaje faktem, że zupełnie tak samo, jak prawdziwi patryoci powinni jaknajbardziej zazdrośnie powstrzymywać się od odwoływania do wszystkiego, co jest nizkiem, pod pokrywką patryotyzmu — ludzie, którzy walczą o uczciwość i o oczyszczenie ze wszystkich żywiołów przedajnych w mrocznych zakątkach polityki naszej, powinniby energicznie oddzielić się od ludzi, których błazeństwa rzucają cień na reformy, jakich głoszą się obrońcami.
Te małe gromadki skrajnych kwitną potrochu wszędzie, jeden typ tu, inne — gdzieindziej. W poszczególnych sprawach, które reprezentują, są sobie biegunowo przeciwne, bo jedną z ich cech charakterystycznych jest to, że każda mała gromadka ma własną opatentowaną receptę zbawienia i nie zwraca najmniejszej uwagi na inne małe gromadki, ale w swoich przyzwyczajeniach umysłowych i moralnych są do siebie zasadniczo podobne. Mogą być socjalistami dwudziestu różnych typów, zaczynając od uczniów Tołstoja na dół i w górę, albo mogą ostentacyjnie bronić jakiej sprawy, doskonałej samej w sobie, jak wstrzemięźliwość lub reforma samorządu miejskiego, albo mogą poprostu w najzupełniej zrozumiałych ogólnikach głosić się wrogami wogóle wszystkiego, co jest złem, przedajności, polityki i t. d. Taktyki ich i zasady zazwyczaj wykluczają się wzajemnie, ale to nie zmienia przekonania, że każda gromadka uważa się, lub udaje, że się uważa za jedyną istotną straż przednią wojska reformy.
Naturalnie, ponieważ wszystkie te poszczególne grupy idą w różnych kierunkach, tylko jedna z nich może być przednią strażą. Inne muszą koniecznie zbaczać, czasem nawet na manowce, albo do tylnej straży; w gruncie rzeczy czasami tylko ma pewne znaczenie to, która z nich istotnie idzie na przedzie.
W każdej grupie jest bardzo wielu ludzi najzupełniej szczerych i uczciwych; z powodu obecności tych ludzi jesteśmy zbyt skłonni do czynienia ich towarzyszom niezasłużonej grzeczności mówienia i o nich także, jako o ludziach uczciwych, ale niepraktycznych. W rzeczywistości typ skrajny tego gatunku w porównaniu z reformatorem praktycznym, z człowiekiem publicznym, który pracuje usilnie, nie przewyższa go wcale moralnością, raczej przeciwnie. Nie jest wcale cnotliwszy; jest mniej cnotliwy, jest poprostu głupi.
Kiedy Wendell Philips nazywał Abrahama Lincolna „psem niewolnika z Illinois, ” nie okazywał się wcale cnotliwszym od Lincolna, ale tylko głupszym; nie posunął też ani o krok dalej sprawy wolności ludzkiej. Kiedy walka o Unię i przeciw niewolnictwu przybrała ostateczne kształty, jego i jemu podobnych zmietli z powierzchni ziemi mężowie stanu i żołnierze, jak Lincoln i Seward, Grant i Faragut, którzy jedynie byli zdolni do opanowania burzy.
Jakkolwiek znaczniejszą jest wyższość ludzi, którzy coś przeprowadzają od tych, którzy nic nie robią, nie może ona być większa, niż wyższość ich moralności. Te kategorye entuzyastów, połączone z ludźmi prostymi i szczerymi, którzy mają jakieś deformacye w układzie umysłowym, posiadają, szczególnie między przywódcami, ludzi o chorobliwej próżności, spragnionych rozgłosu, ludzi, którym brak możności stworzenia czegokolwiek, gdyby z towarzyszami walczyli o rezultaty, i którzy wolą trzymać się na uboczu i zwracać na siebie uwagę, piętnując tych, co są prawdziwemi siłami dla dobrej sprawy.
W całem naszem społeczeństwie mamy liczne setki ludzi poważnych i szczerych, duchownych i laików, reformatorów, walczących o reformę w dziedzinie polityki, dobroczynności, życia społecznego, a na palcach jednej ręki moglibyśmy zliczyć wypadki, kiedy ludziom tym nieśli rzeczywistą pomoc w usiłowaniach ludzie przedstawionego powyżej typu. Socyalizm, wściekający się na ustrój istniejący, nie zdołał ani razu podnieść ręki w celu praktycznego a nieznacznego polepszenia naszego życia społecznego, w celu ulżenia warunkom, które ciążą nad nieszczęśliwym; człowiek, żądający niemożliwej i natychmiastowej wstrzemięźliwości, najmniejszym wysiłkiem nie pomoże w zmniejszeniu złego, czyniącego zamęt, a ci, którzy trudzą się praktycznie w imię reformy politycznej, natrafiają zawsze na przeszkody ze strony pawiopróżnych zawodowych antypraktyków.
Nie chcę przez to powiedzieć, ażeby te małe grupki robiły wiele rzeczy wyraźnie karygodnych, boć wpływ ich bezpośredni jest bardzo nieznaczny, ale niewątpliwie mają pośrednie znaczenie dla złej sprawy. Skutek ich działalności jest dwojaki: robią nieszkodliwymi dla złego jednych ludzi w pewien specyalny sposób, a drugich w inny.
Niektórzy ludzie przyzwoici, udając się wskazaną przez nich drogą, usuwają się od czynnej pracy życia, społecznej, czy filantropijnej, czy politycznej i przez poparcie, które tym sposobem odbierają dobrej sprawie, wzmacniają siły złe. Inni ludzie przyzwoici są tak oburzeni podobnem postępowaniem, że usuwają się od wszelkiego wysiłku i wszelkiej walki w imię reformy, przypuszczając, że reformatorowie są hipokrytami, albo głupcami. Obydwa te zjawiska są doskonale znane każdemu politykowi czynnemu, który uczestniczył w walce i każdemu człowiekowi wogóle, który uczył się historyi w sposób rozumny. Mało rzeczy przynosi więcej szkody dobrej sprawie, niż przesada jej przyjaciół nominalnych.
Na szczęście, większość skrajnych nie posiada dość władzy, ażeby popełniać niebezpieczne nadużycia. Działalność ich bywa zazwyczaj równie bezpłodna, jak akcya dziwacznej grupy abolicyonistów, która w r. 1844 wystawiła kandydata przeciw Abrahamowi Lincolnowi, kiedy ponownie miał być wybrany na prezydenta. Ludzie, którzy uczestniczyli w tej grupie — byli przedstawicielami wszelkich skrajności moralnych i umysłowych. Nominalnie byli w opozycyi przeciw Lincolnowi, ponieważ wydawało im się, że nie poszedł dość daleko w kierunku, który uważali za dobry. Nie był dostatecznie skrajnym — zarzucali mu więc to, co nazywali jego oportunizmem, jego tendencyą do kompromisów, postępowaniem kunktatorskiem, w istocie to, że był politykiem praktycznym. W rzeczy samej opozycya ich przeciw Lincolnowi wynikała nie z tego, co on zrobił, ale z ich własnych usposobień. Byli poprostu niezdolni do popierania wielkiego męża stanu — budowniczego wśród wielkiego przesilenia, a to nie dlatego, że byli zbyt cnotliwi, ale dlatego, że brak im było dostatecznej dozy zdrowego rozsądku i auto-subordynacyi, która pozwoliłaby im pracować w sposób bezinteresowny z innymi dla dobra ogólnego. Tymczasem ruch, który wywołali, okazał się zupełnie poronionym i nie miał następstw nawet dla złej sprawy. Zdrowy rozsądek ludu amerykańskiego czyni, na szczęście, podobne ruchy nieszkodliwemi i to jest właściwie główną przyczyną, dla której rządy republikańskie prosperują w Ameryce, podczas gdy nie prosperują np. we Francyi. U nas te małe grupy niepraktycznych mają tylko bardzo nieznaczny wpływ na życie narodu i nie mają prawie reprezentacyi w naszych zgromadzeniach prawodawczych.
We Francyi, gdzie niema przyzwyczajenia do samorządu i gdzie duch narodowy jest mniej zdrowy, a bardziej lekki, każda mała grupka wzrasta, aż póki nie staje się pomocną do złego, a wzięte razem nadają one wszystkie życiu politycznemu Francyi ciekawe cechy kalejdoskopiczne, ale bynajmniej nie podniosłe.
Wybitnie zdrowy umysł Macaulay’a i jego znajomość spraw praktycznych nadają mu szczególną wartość wśród historyków myśli politycznej. Mówiąc o Szkocyi na końcu XVII stulecia, pisze, co następuje:
„Jest rzeczą godną uwagi, że ten sam kraj w tej samej epoce wytworzył najznakomitsze okazy dwóch skrajnych prądów natury ludziej. Purytanin szkocki nie chciał słyszeć o kompromisie nawet w rzeczach obojętnych; zawsze był gotów uważać tych, którzy zalecali przezorność i miłość bliźniego, za zdrajców dobrej sprawy. Z drugiej strony, Szkoci tego samego pokolenia, którzy występowali w parlamencie, byli najnieuczciwszymi i najbardziej bezwstydnymi służalcami epoki, jakich świat widział. Może jest to naturalne, że najzatwardzialszy i najbezczelniejszy występek znajduje się w sąsiedztwie z nierozumną i niepraktyczną cnotą. Tam, gdzie entuzyaści gotowi są do gnębienia, lub do składania życia w ofierze w imię bagatelek, ubranych w szaty powagi przez sumienia zbyt drażliwe, nie jest dziwnem, że samo nawet imię sumienia staje się mianem pogardliwem dla zimnych i chytrych aferzystów”.
To, co Macaulay mówi o Szkocyi z czasów króla Jakuba i Wilhelma, sprawdza się dosłownie na życiu obywatelskiem New-Yorku w dwa stulecia później. W New-Yorku widzimy rozlazłe masy głosujących, jako narzędzia zręcznych, pozbawionych skrupułów i egoistycznych panów maszyny politycznej. Naprzeciw nich widzimy wprawdzie masy głosujących, którzy umieją walczyć i walczą istotnie o sprawiedliwość; ale widzimy także wielu innych, u których zdolność do samorządu zdaje się zanikać. Stracili oni możność spełniania dzieła praktycznego, przestając wprawiać się w tem, zamykając się w granicach krytyki i teoryi, w niewstrzemięźliwem nadużywaniu i obronie tego, co rozumieją tylko niedokładnie. Podobni do ludzi, których potępia Macaulay, istnieją w New-Yorku w wielkiej liczbie i robią wiele złego w naszem życiu publicznem z tych właśnie przyczyn, które podaje historyk angielski.
Nie czynią dzieła praktycznego, a skrajne szaleństwo ich stanowiska robi ich często sprzymierzeńcami łajdaków, którzy cynicznie praktykują przedajność. Istotnie, zbyt często zrażają do sprawy słuszności ludzi przenikliwych i uczciwych, którzy dochodzą do tego, że spoglądają z pogardliwą niechęcią na każdy ruch w kierunku reformy, a to z powodu szaleństwa i próżności ludzi, którzy w imię sprawiedliwości głoszą i praktykują nienawiść. Tym sposobem ludzie ci przynoszą nieocenioną szkodę, bo duch reformy, duch dążenia do najwyższych ideałów, jest tchem życia w naszych instytucyach politycznych, a wszystko, co go osłabia, zmniejsza o tyleż szanse ostatecznego powodzenia pod rządami demokratycznemi.
Po usunięciu obu skrajnych typów ludzi, którzy świadomie pracują dla złego, i ludzi, którzy nie dbają lub nie są zdolni pracować dla dobra, pozostaje cała masa ludzi, którzy istotnie pragną pracować skutecznie, którzy istotnie pragną, aby świat stał się lepszem środowiskiem życia i pragną robić co mogą, aby oczyścić umysły i uzdrowić ciała. Tym możemy ostatecznie powiedzieć, co następuje: Walczcie mężnie o sprawiedliwość i walczcie tak, aby wasze wysiłki dla dobrej sprawy były skuteczne. Nie możecie być uniewinnieni, jeżeli nie uda wam się postarać o ulepszenie rzeczy; słowo „postarać się” musi tu być brane w znaczeniu czysto praktycznem. Jeden człowiek jest zdolny do pewnego rodzaju pracy, a drugi do innego; jeden jest przywiązany do pewnych metod działania, drugi do zupełnie innych — wszystko to jest mało ważne. Prawdziwie życiową wagę ma tylko to, aby zrobić cośkolwiek i to przekonanie, że owo „cośkolwiek” warte jest dokonania. Pole pracy jest bardzo obszerne, a pracowników jest zawsze za mało. Niema najlżejszego wytłomaczenia dla pracownika szczerego, jeżeli gardzi innym dlatego, że wybrał sobie inną część pola i inne narzędzia pracy. Odmowa pracy, praca podła i przewrotna, psucie roboty innych — oto są rzeczy nie do przebaczenia.
Nie można usprawiedliwić żadnego człowieka jeżeli pracuje źle, dlatego, że tak łatwiej i prościej. Każdy winien czynić wszelkie możliwe dobro, a przecież trzeba, aby się liczył z kwestyą właściwości, aby módz czynić wszelkie możliwe dobro, bo inaczej nie czyniłby żadnego. Skoro tylko polityk dochodzi do przekonania, że aby być praktycznym, trzeba być nizkim, staje się szkodliwym członkiem ciała politycznego. Bo te pozory praktyczności jak rak żrą zdrowe poczucie moralne ludu i ten, który je stosuje, nie może być uniewinniony, jak wydawca, który szerzy rozpustę, aby sprzedać swoje książki.
Potrzeba nam pracowników na niwach reformy społecznej i obywatelskiej, ludzi, którzy żywią głębokie zainteresowanie do zakładania uniwersytetów, stowarzyszeń i klubów obywatelskich, którzy usiłują podnieść skalę życia. Potrzeba nam dzienników czystych, zdrowych, z krytyką czystą, zdrową, która byłaby zarazem śmiałą i prawdziwą. Potrzeba nam polityków prawych, którzy nie szczędziliby czasu, ni znoju, i którzy posiadaliby zdolność prowadzenia zgromadzeń publicznych. Potrzeba nam ludzi, którzy usiłowaliby być opiekunami swych uboższych braci do tego stopnia, aby zrobić z nich swoich przyjaciół i pracować z nimi, o ileby tego żądali, i ludzi, którzy pracowaliby w stowarzyszeniach dobroczynnych, albo — co lepiej jeszcze, którzy usiłowaliby wejść w porozumienie z robotnikami, zrozumieć ich i bronić ich sprawy, kiedy jest słuszna. Potrzeba nam zdrowych idealistów, pisarzy, kaznodziejów, profesorów, Emersonów lub Filipów Brooksów, którzy pomagaliby w wytworzeniu atmosfery entuzyazmu i usiłowań praktycznych. Potrzeba nam ludzi dalekowidzących i zdecydowanych, ludzi, którzy posiadaliby szczerość i zdrowy umysł razem. Potrzeba nam także uczonych, ludzi, którzy zbadaliby wszystkie trudne kwestye naszego życia politycznego ze stanowiska teoryi i praktyki zarazem; ludzi, którzy w ten sposób zbadaliby trusty, czy rządy miejskie, czy finanse, czy sprawy celne, czy reformy służby cywilnej, jak autorzy „Federalisty” zbadali zagadnienia rządu związkowego. W życiu publicznem potrzeba nam nietylko ludzi, którzy potrafiliby pracować w swoich stronnictwach i za ich pośrednictwem, ale również prawych, śmiałych, rozsądnych, niezależnych, którzy oddawaliby bezstronną sprawiedliwość wszystkim ludziom i wszystkim stronnictwom.
Na zakończenie pozwólcie mi jeszcze położyć nacisk na punkt, który staram się uwypuklić, aby uczciwie rzecz biorąc, nie mogło być najmniejszego nieporozumienia co do moich słów. Jest potrzebą życia, aby każdy człowiek pracujący w dziedzinie polityki, tak jak powinien, t. j. z bezinteresownym zamiarem służenia sprawie publicznej, aby ciągle walczył o reformę, aby miał ideał jaknajszczytniejszy. Trzeba, aby prowadził, ale aby prowadził w dobrym kierunku i aby osoba jego była dobrze na widoku tych, co za nim idą. Cynizm w życiu publicznem jest przekleństwem, i kiedy człowiek stracił zdolność do entuzyazmu na rzecz sprawiedliwości, dla niego i dla kraju byłoby lepiej, aby porzucił życia publiczne.
Nadewszystko nie trzeba, aby reformator polityczny pozwolił sobie zboczyć z drogi obowiązku popierania wszystkiego, co dobre, wskutek jakiegokolwiek rozdrażnienia przeciwko ludziom, którzy choć popierają nominalnie te same sprawy, a nawet ośmieszają, go jako „opportunistę”, przecież przez lekkomyślność lub fanatyzm nie przestają szkodzić sprawie, której on służy istotnie, a oni służą z zawodu. Niech ich lekceważy; bo chociaż stosownie do swych skłonności są oni wrogami polityki racyonalnej, to przecież są tylko samiczkami, a prawdziwymi i niebezpiecznymi wrogami sprawy, która im jest droga, są te istoty nikczemne, które tuczą się złem naszego systemu politycznego, korzystają z jego istnienia i swojem własnem istnieniem zdążają do uwiecznienia i zwiększenia zła tego. Nie trzeba, abyśmy pozwolili odciągnąć się od naszej walki z tymi potężnymi i skutecznymi nikczemnikami za pomocą gniewu na tych pustych gadułów, którzy uważają się za wodzów sił reformatorskich, podczas gdy w istocie są tylko maruderami na bocznych ścieżkach i w aryergardzie.
Człowiek niepraktyczny z zawodu, który wyśmiewa się ze zdrowych i uczciwych poszukiwaczy dobra, który wydrwiwa ludzi, idących skromnie w ślady tych, co pracowali, aby osiągnąć rezultaty praktyczne za czasów Waszyngtona, a potem jeszcze Lincolna, który ogłasza ich jako służalców epoki i ludzi kompromisu, człowiek ten jest naturalnie sprzymierzeńcem zepsucia. Ale ostatecznie można go lekceważyć, podczas gdy istotnym i niebezpiecznym wrogiem jest politykant zepsuty, którego lekceważyć nie możemy. Kiedy jeden z tych antypraktyków z zawodu nazywa postępowanie ludzi przyzwoitych „salcesonem z ideału i praktyczności”, jest do pewnego stopnia zabawnym, bo nieświadomie wypisuje własne potępienie, wykazując własną niezdolność wykonania dobrego dzieła, lub ocenienia dobrej roboty. Konwencya konstytucyjna, której przewodniczył Washington i która zrobiła z nas naród, była właśnie dokładnym obrazem takiego „salcesonu” i była namiętnie potępiana w swoim czasie przez ludzi niezdolnych do niczego. Postępowanie Lincolna od początku do końca wojny domowej było też takim „salcesonem” i było z kolei piętnowane, jako takie. Lincoln lekceważył tych ludzi, którzy w miarę swojej słabości starali się. szkodzić wielkiej sprawie, o którą walczył, i nigdy ukłócia ich szpilek nie zdołały go odwrócić od prawdziwego wroga. Ludzie fanatycznie przeciwni niewolnictwu pragnęli pociągnąć do jakiegoś czynu nieostrożnego, skrajnego i przedwczesnego i piętnowali go, jako wchodzącego w kompromis z siłą złego, jako polityka praktycznego, jakim był istotnie, jeżeli pod tem mianem rozumieć należy zmysł praktyczny, mądrość i daleki rzut oka. Nie dał się wzruszyć ich stanowiskiem. Nie ustępował temu, co oni radzili, jeżeli to było niepraktyczne, tak samo, jak nie pozwalał sobie na uprzedzenia względem tego, co mogło być słusznem i praktycznem w ich żądaniach. Jego ideał był akurat tak wysoki, jak ich. Nie obniżał go. Nie tracił panowania nad sobą z powodu ich postępowania i nie przestawał walczyć o zniesienie niewolnictwa i o przywrócenie Unii, i podczas gdy ich postępowanie kazałoby przewidywać klęskę obu spraw, jego usiłowania zapewniały powodzenie obu. Tym sposobem z kolei my, ludzie dzisiejsi, powinniśmy starać się wstępować w ślady tych wielkich Amerykanów, którzy w przeszłości bronili ideału podniosłego i wysilali się potężnie w celu zrealizowania tego ideału za pomocą metod praktycznych. Trzeba, aby było wiele kompromisów, ale nie możemy zawierać kompromisu z nieuczciwością, z grzechem. Nie powinniśmy się dać nigdy obłąkać twierdzeniem bezwartościowem, że ludzie otrzymują tylko to, czego żądają; że wydawca nędznego piśmidła powinien być usprawiedliwiony, bo publiczność domaga się plugastwa; że urzędnicy miejscy, inaugurujący system „domów szeroko-otwartych”, powinni być usprawiedliwieni, ponieważ część publiczności lubi rozpustę; że ludzie, którzy szydzą z filantropii, powinni być usprawiedliwieni, ponieważ między filantropami są hipokryci, a pomiędzy nieszczęśliwymi są nędzni i występni. Pochlebianie zepsuciu prowadzi za sobą natychmiast wzrost zepsucia. Kiedy uczucie publiczne przebacza złe postępowanie człowiekowi publicznemu, jest to rzecz straszna, ale nie stanowi to żadnego usprawiedliwienia człowieka publicznego, jeżeli przez swoje postępowanie jeszcze bardziej poniża uczucie publiczne. Nie można gwałcić praw uczciwości, przyzwoitości, moralności. Obowiązek czci nakazuje nam czynić to samo, co głosimy, pamiętać, że nie możemy być usprawiedliwieni, jeżeli tego nie robimy i że ostatecznie ani wielkie powodzenie materyalne, ani największa zręczność w interesach, ani rozwój intellektualny żadnego rodzaju nie może okupić w narodzie braku zalet podstawowych: odwagi, honoru i zdrowego rozsądku.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Theodore Roosevelt i tłumacza: Ludwik Włodek.