Przejdź do zawartości

Cztéry wesela/Tom I/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Cztéry wesela
Podtytuł Szkic fantastyczny
Pochodzenie Szkice obyczajowe i historyczne
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1841
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IX.
Nowe osoby.

Powóz szybko się posuwał po wyschłéj i ubitéj drodze. Adolf z Prezesem i Jasiem dojeżdżali właśnie do majątku Sosnowa, gdzie na nich oczekiwała Matylda. Wszyscy byli weseli; poglądali na bielejący zdala dwór otoczony topolami, jodłami, klonami, lipami, mieszającemi różnobarwne gałęzie swoje. Adolf niecierpliwy wychylał się z koczyka, Prezes z pod kapelusza ukradkiem, uśmiechając się poglądał na jego niespokojność. Oba, choć z daleka, ujrzeli, w ganku domu bielejącą suknią Matyldy, oba chcieli biedz piechotą swoją radość podzielić z oczekującą na nich Matyldą, tak powolnie zdały im się biedz konie; lecz milczeli i wstydzili się siebie prawie, ukrywając wzrastającą niecierpliwość. — Przybyli nareście, na ganku był stolik nakryty do herbaty, czekała ich Matylda.
Bóg wie od jak dawna postrzegłam i poznałam powóz, odezwała się do wysiadających, kazałam zaraz nakryć tu do herbaty. A cóż ten testament?
— Testament, rzekł Prezes powoli siadając, testament był dziwny. Cóżbyś naprzykład powiedziała, gdyby — —
Chciał widocznie trochę zniecierpliwić córkę; lecz ona końca słów nie doczekała a z miny Adolfa domyśliła się szczęścia. Adolf oddychał cały, jaśniał zwycięztwem, był szczęśliwy, bo mógł ofiarować kochance imie i majątek; ona zasmuciła się prawie, jéj ofiary się zmniéjszyły. Kiedy on był sam jeden, bez przyjaciół, bez imienia, bez majątku, chciała go aby mu dać wszystko czego mu brakło; teraz kiedy los wracał co na chwilę odebrał, żałowała że sama prawie narzuciła mu się, myślała że on może szukać sobie większego szczęścia, że może znaleść większe.
Po herbacie, Prezes włożywszy słomiany kapelusz wyszedł do ogrodu z Jasiem, Adolf i Matylda zostali sami. Nie będę spisywał ich rozmowy, znajdzie czytelnik podobnych wiele, w wielu starych i nowych romansach. W starych, suche, mdłe, sentymentalno-patetyczne, w nowych ogniste i poetyczne.
W starych i nowych, poetyczne i patetyczne piękne być mogą, rzadko naturalne, ale naturalność w tym razie tak jest trudną do pochwycenia, że my damy pokój zupełnie całéj téj kochanków, a dość długiéj konwersacij.
Właśnie gdy najżywszą była, w krzakach około domu dał się słyszéć szelest, potém śmiechy, potém znowu szelest, nareście dwie panienki i dwóch kawalerów ukazali się na ganku. Matylda porwała się jak gdyby ją kto ze snu przebudził, Adolf od niéj odskoczył w drugi koniec ganku.
— A, przepraszamy bardzo za nasze natręctwo, odezwała się jedna z panien, starsza jak się zdawało, blada, wysoka, dość ładna, z ożywioną fizjonomją, z bukietem u kapelusza, z xiążką któréj rożek wyglądał z koszyka zawieszonego na ręku. — Przepraszamy, przerwaliśmy rozmowę.
— Taki bo ładny wieczór, ozwała się druga młodsza z uśmiechem oprawnym w różane usta, z figlarném wejrzeniem, zwykłém u drobnego wzrostu brunetek. Tak ładny wieczór i od nas do Sosnowa tak blizko, żeśmy nie mogły usiedzieć w domu i przyszłyśmy aż tu spacerem z bratem i panem Alexym. Papy nie mogłyśmy się doczekać, jak pojechał do Półkownika, na otwarcie testa —
Zobaczyła Adolfa i nagle umilkła, przypomniawszy sobie, że mogła go mimowolnie dotknąć wspominając o tém. Dowiodła jednak połową tylko wymówionego wyrazu swego trzpiotostwa i roztargnienia.
— Pewno państwo jeszcze herbaty nie pili, ozwała się Matylda chcąc przerwać i w inną stronę nakręcić rozmowę, odbywszy ceremonjalne dygi i całusy.
— Owszem, owszem, wyszliśmy po herbacie! odezwali się wszyscy chórem, mężczyźni i kobiéty.
Ale, nic jeszcze nie powiedzieliśmy o mężczyznach. Widział już ich raz czytelnik na pogrzebie, rozmawiających na smętarzu, wracających z polowania.
Pan Djonizy brat tych panien, był wysoki, brunet, cały zarosły wąsami i bakembardami. Pan Alexy suchy, mały, drobny, świegotliwy, sąsiad ich, posiadacz niezłego folwareczku, kawaler i aspirant do któréjś z dwóch. Do któréj zaś w szczególności, tego i sam nie wiedział, gdyż jak powiadał, nie mógł się zdecydować, czy się żenić z słuszniéjszą od siebie, czy równą sobie? Walka z sobą i nie rozwiązana wątpliwość, wstrzymywały go jedynie od oświadczenia się przez lat kilka. Był to bowiem człowiek głęboko myślący; mocno o sobie zarozumiały, ciągle przez nos mówiący; a skutkiem zapewne namysłów i dumań walących się co dnia, nigdy nie zdecydowany. Choćby jak najdłużéj, nad czém się zastanawiał, nigdy mu jeszcze nie było tego dosyć; dziś kończył postanowieniem, jutro poczynał dzień inném, pozajutro nie wiedział co począć z sobą. Tak minęła mu prawie młodość, zbliżał się bowiem, do trzydziestu kilku, a brak decyzij w innych ważniejszych rzeczach, nagradzał sobie mocném i niezmienném postanowieniem używania wszelkich słodyczy kawalerskiego życia, to jest ciągnienia pończu, wina i porteru, szachrowania na konie, zabawiania się w piekarni i praczkarni z ładnémi poddankami swojemi, które nie były bardzo od tego; odgrzéwania się przy tłustéj z towarzyszami rozmowie, bogatéj w anegdoty rubaszne, koncepta grube i żarty przynajmniéj po setny raz w coraz odmiennym podawane sosie; nakoniec zalecania się zawsze pannom, które wyobrażał sobie zakochane w sobie i polujące na mężów. — Rekapitulujmy przybyłych; było czworo, panna wysoka, imieniem Julja (nieszczęsne imie; wiécie dla czego, z historij Rzymskiéj) panna niższa imieniem Rózia (imie niewinne i parafjańskie), panicz wysoki nazwany Djonizym i mniéjszy imieniem Alexy.
Matylda jakeśmy wyżéj rzekli prosiła na herbatę, wszyscy naprzód zakrzyknęli że pili, potém powoli cofać się zaczęli, ktoś jeden szepnął że napiłby się bo go głowa boli, ktoś drugi potwierdził, wreście pan Alexy dowcipno-poufale wydał z sekretu, że w istocie nie pili herbaty. Podano ją.
Panny usiadły na ławkach, kawalerowie oparli się pour se donner un maintien o kolumny ganku. Adolf stał trochę opodal.
— Jak dawno tak pięknego nie mieliśmy wieczora, odezwała się panna Julja, same były słoty. I teraz nawet w lasku mokro, gdyby nie skórzane botinki zamoczyłabym nogi i musiałabym odchorować. Djonizy bądź tak grzeczny, urwij mi tego białego bzu z klombu, ja niezmiernie lubię zapach tego kwiatu.
Pan Alexy nie dający się wyprzedzić Djonizemu, pobiegł z nim do klombu, pannie Julij tym czasem przerwała mowę siostra Rózia.
— Julka tak nadzwyczajnie lubi wszystkie zapachy, naprzykład jaśmin; ja z perfum najlepiéj Miel d’Angleterre.
— I wiém czemu, odpowiedziała Julja szydersko spoglądając na siostrę, od tego czasu polubiłaś Miel d’Angleterre, jak ci nim pan Alexy zalał chustkę od nosa! Słodkie wspomnienie!
— Ach! jak Julka lubi przycinać, zawołała Rózia, i jabym też znalazła powiedzieć co, gdybym chciała! Bo zapewne nie mnie jednéj i podobno nie mnie nawet pan Alexy nadskakuje! Komuż on książki pożycza? nie mnie przynajmniéj. I teraz idąc przez lasek, Julka zaczytawszy się w jakimś pożyczonym romansie, o mało nie upadła, a gdyby nie Pan Alexy —
W tém miejscu rozmowy przyniesiono bez biały, który mały zalotnik z wdziękiem rozdzielił równo między obiedwie siostry, rozrywając na połowę ogromny pęk który mu całą twarz zakrywał. Od brata żadna bzu wziąść nie chciała, utrzymując że same powiędłe narwał kwiaty, choć rzeczywiście mały pan Alexy nie mogąc sięgnąć wysoko przyniósł tylko dużo liścia.
Matylda dotąd milcząca wmięszała się nareście do rozmowy.
— Jakąż to pani książkę idąc tu czytała? spytała Julij.
— Jakiś romans Walter-Scotta, odpowiedziała Julja, nie wiém zkąd go w mizerném tłumaczeniu dostał pan Alexy. Z miny jednak książki wnosić można jak popularna, bo utłuszczonych kartek ledwie czyściéjsze palce dotknąć się odważą i trzeba wielkiego niedostatku książek, żeby podobną czytać, bodajby najlepszą.
Tu pan Alexy przerwał, uwagą mocno przez nos wyrzeczoną, że wiele ma bardzo książek, że sam lubi czytać dobre rzeczy i pożyczać pięknym damom. Dodał jeszcze rozmachawszy się raz, że kupuje tylko klassyczne dobre książki, które powszechną mają wziętość, jako to Waltera-Scotta, panny Radeliffe, pana Ducray-Duminil, pani de Genlis i Cotin. Dziwno być może nie jednemu że tu P. Alexy między swoich faworytów Waltera-Scotta położył; lecz w tém posłuszny był powszechnéj opinij bardziéj, niż własnemu uczuciu.
— Gdyby broń Boże pana w sąsiedztwie nie było, odezwała się Julja, tobym ja z nudy bez książek umarła, bo od kogożbym ich dostała! Mówiła to takim głosem, że trudno dójść było czy żartowała, czy istotnie tak bardzo wdzięczną mu była.
— Cha! cha! chi, chi! rozśmiał się przez nos P. Alexy, zaciérając ręce z radości i jak wróbel skacząc z nogi na nogę, pani sobie żartuje, chi, chi!
— Śliczny wieczór, przerwała Matylda po chwili milczenia ogólnego, które nastąpiło, gdyby nie to, że konie nasze pomęczone, bylibyśmy korzystając z niego pojechali z papą i panem Adolfem.
— Może przeszkodziliśmy! przebąknął długi Djonizy głaszcząc wąsy.
— Bynajmniéj, odpowiedziała Matylda, prócz tego mam nadzieję, że nasz spacer odłoży się tylko, ale nas jutro nie minie.
— A ojciec pani, czy wrócił już? spytała Julja oglądając się uważnie aby zobaczyć czy jeszcze był Adolf, (on w czasie rozmowy wymknął się i odjechał do domu).
— Wrócił; zrana jeździł do Adolfa, gdzie i ojciec pani był także podobno?
— Tak, odpowiedziała Julja, kiedyśmy wychodziły z domu, jeszcze go nie było, musiał gdzie wstąpić po drodze.
Zdziwiło wszystkich, że Matylda powiedziała o ojcu — jeździł do Adolfa, nie wiedzieli bowiem o wypadku testamentu, a sądzili zawsze, że nie będzie dla niego pomyślnym. Djonizy spójrzał na siostry poruszając głową, zaczął gładzić wąsy i zbierać gwiazdy wschodzące na wieczorném niebie. Alexy milczący stał i uśmiéchał się pod sekretem z kolei do obódwóch panien, co miało znaczyć że się im zalecał, (jeśli zalecaniem można nazwać pokazywanie zębów) — panny wyglądały tam i sam — rozmowa się urwała.
Po chwili milczenia, widząc że go nikt nie przerywa, Julja, odezwała się z cicha do P. Alexego.
— Pan niewie jeszcze kto dziś rano pisał do niego bilecik?
— Owszem pani, sądzę że wiem, odpowiedział zawsze przez nos zapytany, sądzę że Djonizy.
— Bardzo przepraszam! przerwała Ruzia dopomagając siostrze, z figlarnym uśmiechem.
— A któżby znów taki? nie potrafię zgadnąć.
— Połowę ja, połowę Rózia, zawołała Julja.
— Bodajże mnie! zakrzyknął chwytając się za głowę P. Alexy, czemuż mi o tém nie oznajmiłeś Djonizy! Anim się tego domyślał, inaczéj nie byłbym śmiał go tak użyć! Panie nie wiedzą co się z tym papierkiem stało?
Obie panny uśmiéchnęły się, Matylda ruszyła ramionami; możnaż było zgadnąć, na który z stu kilkudziesięciu użytków papieru obrócił go Alexy?
Widząc zaostrzoną ciekawość wszystkich, Alexy sam się zdecydował swoją zagadkę rozwiązać.
— Uważa pani, trzeba było takiego trafu, rzekł, właśnie miałem potrzebę posłać do złotnika do miasteczka starą solniczkę, obwinąłem ją w ten list! Ale jak tylko powrócę, poszlę umyślnie, poszlę za nim.
— Otóż to będzie dzieciństwo, grubo zahuczał Djonizy, właśnie wart ten szpargał posłańca, ja jak poproszę, a może i nie prosząc, dostanę od nich kopę takich listów!
— Ale to nie moja wina! mruczał Alexy, czyż wiedziałem, czym się mógł domyśléć? czy mogłem poznać. Gdyby mi to przyszło namyśl, nie byłbym go tak sprofanował.
— Daj już temu pokój, odparł Djonizy, dziesięć takich jak zechcesz napiszą! Czy to one mają co innego do roboty! O! pisałyby dzień cały, byle kto chciał czytać i odpisywać.
— Śliczny brat, pięknie nas zaleca! zawołała Julja ruszając ramionami, ale zawsze w pół gniewnie w pół szydersko, a Rózia dodała.
— Panie Djonizy nadto sobie pozwalasz, to pewna że ja póki życia i literki nie napiszę, ani Julja także —
Znowu rozmowa ustała, znowu Julja czując całą przykrość wizyty pozbawionéj swojego żywiołu, rozmowy, odżywić ją usiłowała wspomnieniem o Adolfie.
Wydała więc naprzód westchnienie, które miało dowodzić delikatności jéj sentymentów (tak mówią dotąd na wsi) i odezwała się.
— Co to za szkoda Pana Adolfa, powiadają że Pan Półkownik Salezy zajął wszystko po bracie, a siérotom nic się nie dostało.
Matylda zaledwie usłyszała wymówione imie Adolfa, zarumieniła się, rozlała śmietankę, którą właśnie stawiała na tacy i nie wiedząc o czém mowa, pośpieszyła z odpowiedzią.
— Podobno —
— Może to być i dobry chłopiec, dodał przez nos Pan Alexy, ależ los jego tak się źle zdecydował! bez imienia, bez grosza!
Matyldzie szumiało w uszach, nie słyszała rozmowy, potém uciekła pod jakimś pretextem do pokoju, dysponować niby wieczerzę. Oni swobodniéj jeszcze mówili daléj.
Zaczął Djonizy:
— Szkoda go doprawdy! co on teraz z sobą pocznie, świat mu zawiązany.
— A ładny chłopiec, dodała Rózia.
— Co tam w nim pani widzi, dziwuję się, przerwał Alexy, wysoki jak tyczka od chmielu.
— Ja także pewnie nie niższa od niego jestem! dodała Julja.
— A! co innego pani, zaczął się poprawiać nie zgrabnie Alexy, bo pani, bo — I tu wątek myśli urwał się nagle, konceptu mu zabrakło, zmięszał się nieborak, popatrzył na gwiazdy, na ziemię, wreście znalazłszy cóś, otworzył znowu usta i tak dokończył. — Bo, pani wzrost jest wielki, jak jéj dusza!
Byłże tu sens lub dowcip? Jednakże Julja półgłosem swoim chwaląco-żartobliwym, zawołała.
— A zawsze przytomny i dowcipny! Czemu z taką zdatnością, Pan Alexy nie pisze czego?
— Wolne żarty pani! ja piszę owszem i bardzo mam wielką ochotę do pisania, odpowiedział P. Alexy. W szkołach jeszcze będąc zacząłem był Dykcjonarz rymów polskich, mówili wszyscy, że gdybym to dzieło dokończył, uczyniłbym literaturze większą przysługę niż X. O... swoim Słównikiem. Ale cóż? cierpliwości brakło; stanąłem na zakończeniu aba, napisawszy tylko dwa wyrazy które pamiętam nawet, baba i żaba! Potém kochając się raz zacząłem znowu pisać czuły romans w listach, poprawiał go tłumacz Enejdy, autor Barbary, autorowie Adolfa i Julij i Nierozsądnych ślubów; ale tylko półtrzecia listu napisałem. Zacząłem zaraz myśléć jaki będzie koniec, czy smutny czy wesoły, i jak zacząłem się tém męczyć, nie mogąc zdecydować, porzuciłem wszystko! Teraz już rzadko piszę, ot jakoś nie chce się.
Źle tak talent zarzucać! podchwyciła Julja szydząc.
— E! pani żartuje, skromnie odparł Alexy, może ja w istocie i wiele bym pisał i dobrze bym pisał, tylko mi zawsze jedna rzecz przeszkadza, albo mnie co zaboli, albo zaświerzbi, albo przerwie, albo nie wygodnie siedzę, albo pióro złe, albo papier nie dobry, dosyć że ile razy biorę się do pisania, jakby mnie kto zaczarował, nigdy nawet trzech wierszy nie napiszę. —
Nie wiadomo jakby na to była Julja odpowiedziała, gdyby Prezes w swoim słomianym kapeluszu, nie wrócił w téj chwili i uprzejmie po staropolsku gości nie powitał.
— A panienki, odezwał się, pięknie to tak, po nocy z kawalerami się włóczyć? Potém spytał:
— Gdzież Adolf?
— Pojechał do domu, odpowiedziała Matylda.
— A dobrze, niech tam robi porządek, rzekł Prezes; kto ma wioski, ma troski, przy dużym majątku, duże i kłopoty — Gospodarstwo, interesa, a to jeszcze nowicjusz! No — czemuż panowie nie siadają?
Dwaj zagadnieni wcale nie myśleli w téj chwili o siedzeniu, posłyszawszy o majątku Adolfa spójrzeli ciekawie po sobie, i Pan Alexy z miną powątpiéwania zapytał Prezesa.
— Alboż, mości dobrodzieju, spadło co na Pana Adolfa?
— Juściż spodziéwam się, jak zwyczajnie po ojcu na syna!
— A! cóż się stało z półkownikiem?
— Pojechał z kwitkiem do domu; nie w swoje nieborak wdał się rzeczy.
— Jak to, jak to! zawołali wszyscy z podziwieniem przysuwając się do Prezesa.
— Cóż dziwnego? rzecz najprościejsza jak tylko być może. Mnie się zdaje, że o tém wątpić nawet nie wypadało. Znaleźliśmy po starym wszystko w porządku i są Mosanie dowody, że kłamstwo pletli i bajki, ci co gadali, iż ślubu nie brali, a dzieci takie dobre jak czyjekolwiek, a może i lepsze; majątek więc do nich należy. Czemuż panowie nie siadacie?
— Pss! che! a to dalibóg! — zdecydowało się — zawołał Pan Alexy. No proszę, a ten P. Adolf stał tu u słupa z pół godziny, tak cicho, tak skromnie, jak gdyby nigdy nic. My nawet nie wiedząc jeszcze kto on taki, czy nasz brat, czy nie, nie mówiliśmy nic do niego, bo by wstyd było z —
— Czego wstyd Mospanie! przerwał porywając się z ławki Prezes, aż dwaj goście cofnęli się o krok. Czego wstyd? czy zrobił co niepoczciwego? czy się czém splamił? Ja do pastucha mówić się nie wstydzę?
— Niech się papa nie gniéwa, odezwała się Matylda spuszczając oczy, ludzie tak różne mają o jednych rzeczach wyobrażenia!
Julja widząc że zły obrót bierze rozmowa, i może przerodzić się w sprzeczkę, odezwała się do Pana Alexego, zawsze swoim żartobliwym sposobem.
— A widzisz panie Alexy! ja panu to dawno mówiłam, że urodzenie, stan, nic nie stanowią. Czytasz pan romanse a jednak nie pamiętasz, że i w nich cenią się ludzie właśnie z osobistych zalet, charakteru, talentów, nie urodzenia i stanu —
— Tak, tak, dodał Prezes, poczciwość, Mosanie, serce, to grunt, a reszta głupstwo, fatałaszki wymyślone dla zamazania oczów ludziom!
— Już to panny to nie dziw, że chłopców bronią, rzekł Pan Djonizy usiłując w pospolitym a nędznym żarciku swoim utopić rozmowę — przybędzie kawaler.
— Nie na długo, zawołał rozweselony Prezes, rzucając okiem na zarumienioną córkę. Wszyscy umilkli.
Po chwilce, Pan Alexy jakby sobie cóś ważnego długo rozmyślając przypomniał, przybliżył się do Julij i rzekł półgłosem:
— Xiężyc wschodzi — czas w drogę!!
Usiłował on te słowa wymówić, z takim poetycznym zapałem, jak gdyby były wyjęte z nowéj jakiéj ballady (ballady były właśnie w modzie), lecz że je przez nos przepuścił, zginął cały wdzięk deklamacij, nie wydało się uczucie, a Julja niby nie dosłyszawszy spytała go:
— Co?
Wiadomo jak chłodne zapytanie łatwo zabija zapał; Alexy zmieszał się i odpowiedział prozą.
— Mamy kawałek drogi do domu, czas by się może wybiérać.
Jakoż ruszyli się wszyscy żegnać i wychodzić. Alexy wziął obie siostry pod ręce, a sam będąc w środku, ułatwił sobie z obiema rozmowę. Zdaleka podobny był do krzaku jałowcowego między topolką i sosną.
Pan Djonizy znając swój obowiązek brata, aby nie być na zawadzie rozmowie (która mogła się ukończyć tak upragnioném oświadczeniem) szedł sobie z tyłu, a dla dodania interessu przechadzce, zrywał liście z drzew, kładł na dłoni i klaskał. I to jest przecie zabawką.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.